Reklama

Mówili o nas, że normalna para. Wspólne zakupy w markecie lub dyskoncie, kawa rozpuszczalna o siódmej rano, wieczorne seriale. W weekend sprzątanie potem pizza z piekarnika. Czasem grill u znajomych, czasem wypad do jakiegoś meblowego lub ogrodniczego. Dziesięć lat razem – równe dziesięć. I nikt nie podejrzewał, że ja przez większość tego czasu czułam się... jak duch. Przezroczysta. Niewidzialna. Ale zawsze byłam uśmiechnięta, jak trzeba. Przez ostatnią dekadę byłam dziewczyną od wszystkiego – do prania, do pocieszania, do odwoływania swoich planów. Tomek nigdy nie podniósł na mnie ręki. Nie przeklinał. Nie zdradzał – przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu był. Jak fotel, który stoi w kącie. Trochę się rozłazi, ale szkoda wyrzucić.

Z początku próbowałam z nim rozmawiać. Mówiłam, że mi smutno, że tęsknię, choć śpimy w jednym łóżku. Że się duszę w tym milczeniu. Ale zawsze odpowiadał, że przesadzam. Że wymyślam. Albo gorzej – że „wszyscy tak mają”. Więc przestałam mówić. Po co? Cisza przestała mnie przerażać – zaczęła mnie po prostu zjadać od środka. Jedynym momentem, gdy czułam, że jeszcze oddycham, były rozmowy z Dorotą. To ona mówiła, że to nie jest miłość. Że miłość nie boli w taki sposób – przez brak. Przez pustkę. Czekałam na jakiś wielki wybuch. Na zdradę. Na awanturę. Coś, co pozwoli mi odejść z czystym sumieniem. Ale koniec przyszedł... cicho. Bez słów. W kapciach. Bo wyszłam. Bez butów. Bez planu. Bez „do widzenia”.

On mnie nawet nie zauważał

– Chcesz jeszcze zupy? – zapytałam, choć wiedziałam, że i tak nie odpowie. Siorbnął tylko łyżkę, nie patrząc na mnie. Patrzył w telefon. Jakby tam było całe życie, którego nie mieliśmy razem.

– Nie – mruknął w końcu, przesuwając palcem po ekranie.

Zamieszkała między nami cisza. Nie taka dramatyczna. Taka... zmęczona. Codzienna. Niewygodna jak mokre skarpety.

– Wiesz, że za tydzień moja mama ma urodziny? – zagaiłam, desperacko próbując złapać z nim kontakt.

– No i?

Zamarłam. Westchnęłam.

– No nic. Po prostu myślałam, że może w tym roku byśmy pojechali razem... – powiedziałam cicho.

Nie odpowiedział. Złapał pilota i włączył telewizor. Migające reklamy odbiły się w jego okularach. Poczułam, że we mnie coś pęka.

– Zauważyłeś w ogóle, że przez cały tydzień nie zapytałeś mnie ani razu, jak się czuję? – powiedziałam, a głos mi zadrżał.

– Nie muszę pytać. Jakbyś coś chciała, to byś powiedziała.

– Mówiłam. Przez lata. Ale przestałeś słuchać.

Cisza. Tylko dźwięk reklamy chipsów. Wstałam. Ręka mi zadrżała. Wzięłam talerz z zupą i z rozmachem rzuciłam nim o podłogę. Porcelana rozprysła się na kawałki, rosół wsiąkł w dywan. Tomek nie drgnął. Nawet nie podniósł wzroku.

– Wiesz co? Czasem żałuję, że cię w ogóle poznałam – wysyczałam.

A on tylko sięgnął po chusteczkę i powoli wytarł okulary. I wtedy zrozumiałam. Że nie chodzi o to, że mnie nie kocha. On mnie nawet nie zauważa. To wtedy po raz pierwszy pomyślałam, a może by tak… po prostu wyjść?

Czułam się, jakbym zdradzała

– Ty już tam nie mieszkasz. Tylko twoje ciało – powiedziała Dorota, kiedy wyrzuciłam z siebie wszystko na ławce przy fontannie, tuż obok jej bloku. Trzęsły mi się dłonie. Czułam się, jakbym zdradzała. Ale przecież nie jego – samą siebie.

– Bo nie mam dokąd pójść. Bo głupio. Bo… może się coś zmieni? – próbowałam się tłumaczyć, choć nawet mnie samej brzmiało to żałośnie.

– Nie. Nie zmieni się. Zmieniasz się ty – powoli się rozpadasz.

Patrzyła mi prosto w oczy. Bez litości. Jakby wbijała szpilkę tam, gdzie bolało najbardziej. Ale właśnie tego potrzebowałam. Tego samego wieczoru wróciłam do mieszkania. Tomek siedział przy biurku, przeglądał jakieś aukcje internetowe.

– Możemy pogadać? – zapytałam.

– Teraz? No mów – nie odwrócił się nawet.

– Chodzi o nas.

– Co z nami?

Tomek... ja się duszę. Jestem w tym sama. Jakby mnie nie było.

– Przesadzasz – burknął. – Znowu dramatyzujesz.

Zamarłam.

– Czy ty mnie w ogóle jeszcze kochasz?

Wzruszył ramionami. Wzruszył ramionami! Jakbym zapytała, czy chce mleko do kawy. Zamknęłam się w sypialni i zaczęłam wyciągać rzeczy z szafy. Najpierw zdjęcia. Potem książki. Potem bieliznę, kilka bluzek. Składałam je jak automat, w milczeniu, łzy spadały na bluzę z napisem „together since 2013”. On nie zauważył. Albo nie chciał zauważyć. Zostałam tylko ja, walizka, i ciche „już dość” szepczące mi w głowie.

Był we mnie strach i lekkość

Siedziałam w kuchni. Była 22:18. Na stole – herbata, której nie tknęłam. Obok walizka. Zamknięta. Gotowa. Tomek znów wrócił późno. Nawet nie zapytał, gdzie byłam. Nawet nie zauważył, że walizka stoi przy drzwiach. Nawet nie zdjął słuchawek, kiedy przelotnie rzuciłam „hej”. Patrzył w monitor. Jakaś gra. Ktoś do niego strzelał. Ktoś go potrzebował. A ja? Ja byłam cieniem, który kiedyś mówił do niego „kochanie”. Zaczęłam drżeć. Ale nie ze strachu. Z napięcia. Z gotowości. Wstałam. Powoli. Założyłam płaszcz. Chwyciłam walizkę. I wtedy to zauważyłam – na nogach miałam kapcie. Te szare, z pomponem. Nie chciało mi się ich zmieniać. Bo to miało sens. Symbol. Usłyszał zamek. Chociaż tyle!

– Gdzie idziesz? – zapytał z kanapy. Nie wstał nawet.

– Nie wiem. Ale nie chcę tu zostać.

Znowu dramatyzujesz

Odwróciłam się. Popatrzyłam na niego ostatni raz.

– Nie dramatyzuję. Po prostu przestaję udawać.

Nie zamknęłam drzwi. Nie zabrałam kluczy. Tylko walizka. I kapcie. Szłam przez ciemne ulice, padał lekki deszcz. Czułam, jak mokry filc nasiąka wodą, ale nie zawróciłam. Nie czułam ulgi. Nie czułam zwycięstwa. Czułam strach. Samotność. I… dziwną lekkość. Jakbym zdjęła z siebie stuletni płaszcz. Po raz pierwszy od lat decydowałam o sobie.

Wyzwała mnie od histeryczek

– Co to ma znaczyć? – zapytała mama, kiedy zobaczyła mnie w progu. W kapciach. Z walizką. W październiku.

– Mogę się przespać na wersalce?

– Najpierw mi powiedz, co się stało!

Usiadłam. Ręce mi się trzęsły. Zaczęłam opowiadać. Nie wszystko. Tylko tyle, ile zniosłam wypowiedzieć na głos. Że Tomek nie słucha, że nie ma nas od lat, że musiałam stamtąd wyjść. Że miałam dość. Milczała przez chwilę. A potem:

– Ale co on ci zrobił? Pił? Bił? Zdradzał?

– Nie. Ale przez dziesięć lat nie patrzył na mnie jak na człowieka – odpowiedziałam cicho.

– To nie jest powód do rozwodu!

Wbiła mi te słowa jak nóż. Wiedziałam, że nie zrozumie. Mama zawsze była z pokolenia „trzeba przetrwać”. Że życie to nie bajka. Że mężczyzna jak nie pije i nie bije, to trzeba się cieszyć. Że kobieta powinna „znosić”.

– A do życia bez sensu – tak – odpowiedziałam. I nagle poczułam, że robi mi się gorąco. – Nie zamierzam być nikomu ścierką do wycierania. Mam tylko jedno życie, mamo!

Gadasz jak naiwniaczka. Wychowaliśmy cię na porządną kobietę, a nie jakąś histeryczkę.

Wstałam. Spokojnie. I równie spokojnie zaczęłam pakować walizkę. Powoli, bez łez.

– Kasia, gdzie ty pójdziesz? – spytała zaskoczona.

– Nie wiem, ale już wiem, gdzie nie zostanę.

I wyszłam. Drugi raz tego samego dnia. I znowu całkiem świadomie.

Łzy pociekły mi ciurkiem

Spotkaliśmy się przypadkiem. Dworzec, poranna kawa, ja z walizką, on z torbą na laptopa.

– Kasia? To ty? – zapytał. Bartek. Studiowaliśmy razem. Zawsze miał w sobie spokój, który mnie wtedy nudził. Dziś – był jak ciepły koc.

– Bartek... Cześć.

Patrzył na mnie dłużej, niż trzeba. Ale nie natarczywie. Tylko jakby próbował zrozumieć, czy to naprawdę ja.

– Wyglądasz, jakbyś wróciła z długiej wędrówki – powiedział w końcu.

– Może wróciłam – uśmiechnęłam się słabo.

Poszliśmy na kawę. Przegadałam dwie godziny, a potem zapadła cisza. I pierwszy raz od dawna nie była straszna. Nie musiałam się spieszyć z odpowiedziami. Nie musiałam udowadniać, że zasługuję na uwagę.

– Nie musisz od razu wiedzieć, co dalej. Wystarczy, że oddychasz spokojnie – powiedział cicho.

I wtedy coś we mnie pękło. Łzy pociekły mi ciurkiem, a ja nie próbowałam ich powstrzymać. Bartek podał mi chusteczkę i nie zadawał pytań. Po prostu był. Po prostu siedział. Rozmawialiśmy do późna. O życiu. O tym, że czasem człowiek potrzebuje się zgubić, żeby siebie znaleźć. Gdy wracałam do wynajętego pokoju – cichego, pustego, zbyt jasnego – po raz pierwszy od miesięcy zasnęłam bez płaczu.

Czasem myślę o tamtym wieczorze. O mokrych kapciach, o kluczach, których nie zabrałam. O ciszy, która wtedy brzmiała jak wolność. Nie chodziło o buty. Chodziło o to, że po raz pierwszy przestałam się bać. Wciąż jestem sama. Wciąż nie wiem, co dalej. Ale to już moja niewiedza, moje życie, mój wybór. Nikt nie mówi mi, co przesadą, a co „trzeba przetrwać”. Patrzę dziś w lustro i widzę kobietę, której nikt nie kochał wystarczająco, ale która wreszcie zaczyna kochać samą siebie. To nie jest bajka. To nie jest happy end. Ale to jest początek. Bo największym aktem odwagi w moim życiu było wyjście bez planu. Bez pożegnania. W kapciach. I nigdy nie było mnie bardziej.

Katarzyna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama