Reklama

Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie, od spotkań na kawę i wspólnych spacerów po pracy. Martyna pojawiła się w moim życiu w momencie, gdy związek z Ewą zaczął przypominać bardziej wspólnotę mieszkaniową niż małżeństwo. Moja żona dużo pracowała, często wyjeżdżała służbowo i nie zauważała, że coraz bardziej się od siebie oddalamy. Wtedy Martyna zaczęła wypełniać tę pustkę – była uważna, czuła i zawsze miała czas. To miało trwać chwilę, kilka tygodni może. Minęły trzy lata. Trzy lata, podczas których prowadziłem podwójne życie w jednym domu. I Jadźka nigdy się nie zorientowała.

Poniedziałki z Martyną

Zawsze wybieraliśmy poniedziałki. To był dzień, w którym Ewa niemal z marszu po weekendzie jechała do Poznania na szkolenia albo konsultacje z klientami. Wracała dopiero w środę wieczorem, czasem później. W poniedziałki dom pachniał jeszcze jej perfumami i świeżością wypranej pościeli, ale po kilku godzinach od jej wyjazdu stawał się pusty. I wtedy pojawiała się Martyna.

– Wreszcie sami – mówiła, zdejmując płaszcz i rzucając torebkę na krzesło w kuchni. – Tęskniłam.

Wiedziała, że nie mam odwagi powiedzieć „dość”. Wiedziała też, że nie zamierzam kończyć małżeństwa. Ale mimo to przychodziła, gotowała ze mną obiad, oglądała filmy w salonie, zasypiała w naszym – moim i Ewki – łóżku. Chodziła czasem w jej szlafroku, choć nie lubiłem tego. Czasem budziłem się w nocy i patrzyłem na nią z jakimś dziwnym poczuciem winy, które natychmiast spychałem na dno świadomości. Przecież było dobrze. Każde z nas miało to, czego chciało. Ewa swobodę i ciszę, Martyna mnie, a ja... miałem wszystko.

W poniedziałki zmieniałem pościel przed jej przyjściem, potem znowu przed powrotem Ewy. Przecierałem kuchenny blat dwa razy, zmywałem naczynia ręcznie, by nie zostawić śladów. Martyna zostawiała u mnie szczoteczkę, szminkę, czasem majtki – i szybko je ukrywałem, jak dowody zbrodni. Uczyłem się kasować wiadomości, chować rachunki, nie zostawiać śladów zapachu jej perfum. To trwało. Zbyt długo. I choć powinienem był wiedzieć, że w końcu coś pójdzie nie tak, brnąłem w to dalej, święcie przekonany, że mam wszystko pod kontrolą.

Ewa niczego nie podejrzewa

Ewa była jedną z tych kobiet, które wszystko mają rozpisane w kalendarzu – nawet wspólne kolacje. Praca pochłaniała ją całkowicie, a ja byłem w tej układance raczej dodatkiem niż równoprawnym partnerem. Nie podejrzewała niczego, bo zwyczajnie nie miała na to czasu. A może nie chciała podejrzewać. Może wygodniej jej było wierzyć, że wszystko gra, że dom się nie zawala, że mąż nadal ją kocha, mimo że rzadko się całują i jeszcze rzadziej rozmawiają naprawdę.

– Muszę lecieć, mam spotkanie z klientem – rzucała w biegu, chwytając torbę i kluczyki do auta. – Zjemy coś razem w piątek?

Kiwnąłem głową, udając, że czekam na ten piątek, choć wiedziałem, że zanim nastąpi, miną dwa ciepłe wieczory z Martyną. Taki był nasz układ – cichy, funkcjonalny, wygodny. Nawet pies, którego kiedyś adoptowaliśmy wspólnie z Ewą, przyzwyczaił się do Martyny. Machał ogonem na jej widok i nie robił problemów, gdy spała na jego ulubionym fotelu.

– Masz szczęście, że ona jest taka ślepa – rzuciła kiedyś Martyna, śmiejąc się, gdy wychodziliśmy spod prysznica.

Nie zareagowałem. Nie chciałem myśleć o tym, że Martyna ma rację. Ewa była ślepa albo po prostu uznała, że jeśli nie pyta, nie musi znać odpowiedzi. A ja wolałem żyć w tym zawieszeniu – udając męża, będąc kochankiem, gasząc sumienie kolejnym kieliszkiem wina.

Wakacje we troje, tylko że osobno

Latem wszystko robiło się trudniejsze. Ewa zawsze planowała dłuższy urlop – Mazury, Grecja, czasem tylko dom rodziców na wsi. Ja nie byłem fanem żadnej z tych opcji, ale udawałem, że jadę z chęcią. Wiedziała, że nie przepadam za jej rodziną, że nudzę się nad jeziorem, ale też nie drążyła. Kiedy wyjeżdżała sama, mówiłem, że muszę zostać w pracy, że projekty się nawarstwiły. I wtedy Martyna przeprowadzała się do mnie na kilka dni.

– To prawie jak wspólne mieszkanie – śmiała się, rozpakowując swoje rzeczy do szuflad Ewki. – Powinniśmy kiedyś spróbować naprawdę.

Nie odpowiadałem. Bo co miałem powiedzieć? Że wiem, jak to się skończy? Że ta historia nie ma przyszłości, bo jestem za słaby, żeby cokolwiek zakończyć? Wakacje były naszym małym świętem – gotowaliśmy razem, jeździliśmy nad jezioro, oglądaliśmy seriale do późna. Nawet pies był szczęśliwszy. Wszystko wyglądało jak normalne życie, tylko że nie było prawdziwe. W jednej z takich chwil, leżąc obok siebie, Martyna powiedziała cicho:

– Zostawiłbyś ją, gdyby się dowiedziała?

Nie odpowiedziałem od razu. Czułem, że każdy wariant tej odpowiedzi będzie zły. Jeśli powiem, że tak – skłamię. Jeśli powiem, że nie – zranię ją. Więc milczałem, udając, że zasnąłem. A Martyna już nie powtórzyła pytania. Wiedziała. Tak samo jak ja wiedziałem, że ten układ kiedyś się rozsypie. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie w te wakacje.

Wiedziałem, że nie uwierzyła

Wszystko działało jak w zegarku do momentu, aż pewnego sierpniowego popołudnia zadzwonił domofon. Martyna właśnie wycierała włosy po kąpieli, ubrana w koszulkę, którą zostawiła tu tydzień wcześniej. Ja smażyłem naleśniki. Domofon zadźwięczał raz, potem drugi.

– Kogoś się spodziewasz? – zapytała, marszcząc brwi.

– Nie. Może kurier.

Ale to nie był kurier. To była siostra Ewy, Basia. Zawsze miała dar do pojawiania się w najmniej odpowiednich momentach. Była „przejazdem”, chciała zostawić coś Ewie. Weszła do środka, zanim zdążyłem cokolwiek ukryć. Martyna schowała się w łazience, ale było już za późno – jej szminka leżała na stole, a dwa kubki z kawą stały obok siebie na blacie.

– A to co? – zapytała Basia, wskazując palcem na jeden z kubków.

– Znajomy był. Kolega z pracy. Wpadł na chwilę.

Zmierzyła mnie wzrokiem, tym swoim przenikliwym spojrzeniem, które zawsze mnie peszyło.

– Ta koszulka na kaloryferze to chyba nie twoja, co?

Zacząłem coś bełkotać, ale wiedziałem, że nie uwierzyła. Nie powiedziała nic więcej. Wyszła po dziesięciu minutach, rzucając na odchodne:

– Nie jestem głupia. I Ewa też nie jest.

Zrobiło mi się chłodno. Martyna wyszła wieczorem, nie całując mnie na pożegnanie. Przez kilka dni nie odpisywała na wiadomości. Wiedzieliśmy oboje, że coś się zmieniło. Nie było już tak beztrosko.

Była tylko cichym cieniem

Martyna wróciła po tygodniu milczenia. Zadzwoniła późnym wieczorem, mówiąc, że potrzebuje porozmawiać. Czułem, że to nie będzie zwykła wizyta. Była spięta, unikała mojego wzroku, jej gesty były nerwowe.

– To się nie uda – powiedziała bez wstępów. – Nie chcę być twoją drugą. Nie mogę dłużej czekać, aż się zdecydujesz.

Patrzyłem na nią, czując, jak coś zaciska mi się w gardle. Wiedziałem, że ma rację. Przeciągałem tę sytuację zbyt długo, myśląc, że czas sam wszystko załatwi. Ale czas nie załatwia niczego. Tylko podgrzewa emocje, które w końcu wybuchają.

– Nie chcę cię stracić – powiedziałem. – Ale nie wiem, czy umiem to zakończyć. Ewa mi ufa. Nigdy nie zrobiła nic złego.

Martyna się roześmiała, gorzko i bez radości.

– A ty jej tak pięknie za to dziękujesz.

To zdanie zostało mi w głowie na długo. Wypowiedziała je cicho, ale trafiło celnie. Może nawet za bardzo. Martyna wyszła tamtego wieczoru i nie wróciła już przez kilka tygodni. A ja żyłem w zawieszeniu. Ewa wciąż chyba niczego nie podejrzewała – planowała wspólny weekend, wspominała o nowej sofie do salonu. Byliśmy jak dwa duchy żyjące pod jednym dachem. A Martyna? Stała się cichym cieniem w mojej głowie, cieniem, który przypominał mi, że przekroczyłem granicę. I nie wiem, czy jeszcze umiem wrócić.

Wszystko ma swój koniec

To było w grudniu. Ewa wróciła wcześniej z delegacji, dzień przed planowanym przyjazdem. Nie uprzedziła mnie. Otworzyła drzwi kluczem i weszła do domu, kiedy siedziałem z Martyną na kanapie. Śmialiśmy się wtedy z czegoś, jedliśmy pizzę, oglądaliśmy film. Całkowicie rozluźnieni, bez tej ostrożności, która zwykle towarzyszyła naszym spotkaniom. Tym razem nie zdążyłem niczego ukryć. Nie było szansy na żadne kłamstwo. Ewa stanęła w progu salonu, patrząc na nas oboje z taką miną, jakby właśnie rozpadł się jej świat. I może tak było.

– Naprawdę? – zapytała tylko.

Martyna wstała, jak oparzona, wzięła swoją torebkę i bez słowa wybiegła z mieszkania. A ja zostałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Wszystkie słowa nagle przestały mieć sens.

– Od jak dawna? – zapytała Jadźka, patrząc mi prosto w oczy.

– Trzy lata – wyszeptałem, bo już nie było sensu kłamać.

Nie krzyczała. Nie płakała. Usiadła tylko przy stole, jakby próbowała się nie rozpaść. I wtedy zrozumiałem, że zraniłem jedyną osobę, która naprawdę mi ufała. Wyprowadziłem się kilka dni później. Zostawiłem jej dom, psa, wszystko. Martyna już się nie odezwała. I wcale jej się nie dziwię. Może liczyła, że coś wreszcie wybiorę. Może nie chciała, żebym wybierał ją z litości. Nie wiem. Dziś mieszkam sam. Czasem gotuję te same naleśniki, które robiliśmy z Martyną. I wtedy wracają wspomnienia. Ale nie ma już nikogo, kto by je chciał ze mną dzielić.

Rafał, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama