Reklama

Zawsze myślałam, że życie po sześćdziesiątce to powolne oczekiwanie na koniec. Emerytura miała oznaczać ciszę, szare dni i obowiązki wobec wnuków. Przez czterdzieści lat byłam żoną, matką, kucharką, sprzątaczką i terapeutką w jednym. Ale gdzieś po drodze zgubiłam siebie. Mój mąż przez lata był dla mnie ciężarem – wiecznie narzekający, bez inicjatywy, bez ambicji. Tkwiłam w tym układzie z przyzwyczajenia, z lęku przed samotnością. Aż któregoś dnia spojrzałam w lustro i nie poznałam kobiety, która tam była. I właśnie wtedy podjęłam decyzję. Pierwszą, wyłącznie moją, od bardzo dawna.

Miałam dość już Stefana

To był zupełnie zwyczajny poranek. Siedziałam przy kuchennym stole z kubkiem letniej kawy, której nawet nie zdążyłam dopić, bo jak zwykle – musiałam podać śniadanie. Stefan siedział z gazetą i wsuwał zajadle bułkę, nie zważając, że zamiast rozmowy, w domu rozbrzmiewały tylko dźwięki jego cholernie głośnego przeżuwania.

– Masło się skończyło – rzucił, nie odrywając wzroku od krzyżówki.

– No to się kupi – odpowiedziałam obojętnie, ale już w głowie zapisałam kolejną pozycję na liście zakupów.

Spojrzałam wtedy na niego inaczej niż zwykle. Na ten jego znoszony szlafrok, włosy rozczochrane jak u dziecka i ten wyraz twarzy – jakby wszystko mu się należało. A potem spojrzałam na siebie. W lustrze nad kredensem zobaczyłam kobietę w spranej koszuli nocnej, z twarzą bez makijażu, bez uśmiechu. Ile jeszcze takich poranków przede mną? Rok? Pięć? Dwadzieścia? Po południu poszłam sama na spacer. Pierwszy raz od dawna. Nie mówiłam Stefanowi, gdzie idę.

Wzięłam kurtkę i wyszłam, zanim zdążył zapytać. Szłam bez celu, ale z każdą minutą czułam się lżejsza. Mijałam ludzi, sklepy, dzieci na placu zabaw. Patrzyłam na świat, jakby pierwszy raz był mój. Zatrzymałam się przy witrynie sklepu z sukienkami. Jedna z nich – czerwona, opinająca talię, z odważnym dekoltem – wpadła mi w oko. Coś we mnie drgnęło. Nie kupiłam jej wtedy, ale wiedziałam, że jeszcze wrócę. Bo pierwszy raz od lat poczułam, że mogę coś zmienić.

Nie będę dłużej służącą

Zawsze robiłam wszystko. Pranie, gotowanie, sprzątanie. Nawet kiedy pracowałam na pełen etat, to po powrocie z pracy włączał się drugi etat – ten domowy. Stefan nigdy nie pytał, czy potrzebuję pomocy. On „nie umiał” gotować, „nie wiedział” jak nastawić pralkę, a odkurzacz traktował jak jakąś broń z innej planety. Przez lata to akceptowałam. Albo raczej godziłam się z tym, bo co innego miałam robić? Ale po tamtym spacerze coś się zmieniło. Wracając, wstąpiłam do piekarni i kupiłam sobie drożdżówkę z serem. Jedną. Tylko dla siebie. W domu Stefan zapytał:

– A mi nic nie przyniosłaś?

– Nie – odpowiedziałam, siadając na kanapie z gazetą.

Spojrzał na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. I tak to się zaczęło. Małe „nie”, które wypowiedziałam z lekkim drżeniem, ale też z satysfakcją. Potem przyszły kolejne. Nie zrobiłam kolacji – nie chciało mi się. Nie wyprałam jego koszul – miał dwie czyste. Nie pojechałam z nim do teściowej – bolała mnie głowa, nawet jeśli to nie była prawda. Zaczęłam mieć czas. Na czytanie, na kawę z sąsiadką, na sudoku. Stefan coraz częściej narzekał, że „wszystko się zmienia” i że „coś się z tobą dzieje”. A ja czułam się lżej. Jakbym zrzucała z siebie warstwa po warstwie starą skórę. Pewnego dnia, kiedy znowu rzucił brudne skarpetki obok kosza na pranie, powiedziałam:

– Sam je sobie wrzuć do kosza na bieliznę. I najlepiej wypierz. Ja nie jestem twoją służącą.

Patrzył na mnie jak na obcą osobę. I chyba po raz pierwszy w życiu zauważył, że istnieję.

Byłam z siebie dumna

To było w sobotę. Stefan zaproponował, żebyśmy pojechali do jego siostry na imieniny. Jak zwykle oznaczało to, że ja mam upiec sernik, przygotować sałatkę i ubrać się „ładnie, ale skromnie”. Nie chciało mi się. Nawet nie chodziło o siostrę, którą zresztą lubiłam, tylko o to, że znowu miałam odegrać rolę – miłej żony, gotowej do poświęceń.

– Może ty zrobisz dziś sałatkę? – rzuciłam mimochodem.

– Ja? Przecież nie wiem, co do niej dać! – oburzył się, jakby zaproponowałam mu lot na Marsa.

– To może nie jedźmy wcale – powiedziałam spokojnie, nawet nie patrząc na niego.

– Zwariowałaś? Co ludzie powiedzą?

– Już mnie to nie obchodzi – odpowiedziałam i wyszłam do sypialni.

To było pierwsze poważne „nie”. Głośne, wyraźne, bez cienia wahania. Poczułam, jak serce wali mi w piersi, ale jednocześnie… byłam z siebie dumna. Nie zrobiłam sałatki. Nie upiekłam ciasta. Nie pojechałam. Stefan pojechał sam, zły i urażony. Wrócił późnym wieczorem i nie odezwał się ani słowem. W tej ciszy było coś dziwnie kojącego. Siedziałam z herbatą w dłoni i uśmiechałam się do siebie. Patrzyłam przez okno na jesienne drzewa i pierwszy raz od dawna miałam poczucie, że nie jestem niewidzialna. Nazajutrz kupiłam czerwony lakier do paznokci. Stefan rzucił:

– A po co ci to?

– Bo chcę.

Nie musiałam się już tłumaczyć. Wiedziałam, że to dopiero początek.

Płakałam, ale nie ze smutku

Znalazłam ogłoszenie na tablicy osiedlowej. „Kurs tańca dla dorosłych – od podstaw. Ruch to radość!” Na chwilę tylko się uśmiechnęłam, ale coś mnie tknęło. Zawsze chciałam tańczyć, jeszcze w liceum, ale potem był ślub, dzieci, praca… A teraz? Teraz miałam czas. I potrzebę, by coś zrobić dla siebie. Nie powiedziałam Stefanowi. Po prostu wyszłam w środę wieczorem, ubrałam się ładniej niż zwykle i pojechałam autobusem do domu kultury. Sala była pełna kobiet i kilku mężczyzn, wszyscy w podobnym wieku.

Nikt nie patrzył na nikogo krzywo. Było trochę śmiechu, trochę potu, trochę potknięć. A ja… nie pamiętałam, kiedy ostatni raz tak się śmiałam. Po kilku tygodniach poczułam, że moje ciało znowu mnie słucha. Że jest moje. I wtedy wróciłam do sklepu z sukienką. Wisiała tam nadal – czerwona, odważna, jakby czekała właśnie na mnie. Przymierzyłam ją. Spojrzałam w lustro i się rozpłakałam. Ale to nie były łzy smutku. To była ulga. Radość. Zaskoczenie, że jeszcze potrafię czuć się piękna.

– Wezmę ją – powiedziałam ekspedientce, nie zważając na cenę.

W domu Stefan rzucił tylko:

– Ładna, ale nie masz gdzie jej założyć.

– Mam – odpowiedziałam spokojnie. – W sobotę mam pokaz tańca.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby nie rozpoznawał kobiety, z którą mieszkał. A ja… ja wreszcie zaczęłam rozpoznawać siebie.

Nie było we mnie złości

To był zwykły poranek. Stefan jak zawsze zajął swoje miejsce przy stole, poprosił o kawę i rzucił coś o tym, że pilot od telewizora „gdzieś zniknął”. Wstałam, zrobiłam kawę… ale nie jemu. Sobie. Usiadłam naprzeciwko, spokojna, jakbym czekała na moment, który znałam od dawna.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam.

Spojrzał na mnie zaskoczony, ale nie przerwał jedzenia bułki z niemiłosiernym ciamkaniem.

– Wiesz, że coraz trudniej mi tu być. Żyliśmy obok siebie, a nie razem. I ja już tak nie chcę.

– O co ci znowu chodzi? – prychnął. – Masz wszystko: dom, spokój, emeryturę.

Ale nie mam siebie – odpowiedziałam cicho.

Podniósł wzrok, jakby pierwszy raz mnie słuchał. Ale nie mówił nic. Tylko siedział i patrzył, z twarzą pełną pretensji.

– Odchodzę – dodałam po chwili. – Wynajęłam kawalerkę. Jutro się wyprowadzam.

– Żartujesz chyba – parsknął. – Gdzie ty, stara baba, będziesz latać?

– Tam, gdzie będę mogła oddychać – odpowiedziałam.

Spakowałam rzeczy jeszcze tego samego dnia. Cicho, bez dramatów. Kilka sukienek, książki, ramkę ze zdjęciem wnuczki. Wieczorem, kiedy Stefan oglądał wiadomości, spojrzałam na niego ostatni raz. Nie było we mnie złości. Było… pogodzenie. Że ten rozdział się skończył. Że przez czterdzieści lat byłam w klatce, której sama nie widziałam. I że teraz ją otworzyłam. Wyszłam. I nie obejrzałam się za siebie.

Nigdy nie jest za późno

Minęło pół roku, odkąd się wyprowadziłam. Mieszkam na drugim piętrze w bloku z windą, w kawalerce, którą urządziłam po swojemu. Mam żółte zasłony, zielone poduszki i ściany pełne zdjęć z wycieczek, na które teraz jeżdżę z nowymi znajomymi. W każdy poniedziałek chodzę na jogę, w środy na taniec, a w piątki spotykamy się na planszówki przy winie. Nie tęsknię za Stefanem. Czasem o nim myślę, ale bez żalu. Może bardziej ze współczuciem – nie potrafił się zmienić, nie chciał słuchać, nie rozumiał, że kobieta nie jest meblem w salonie. Mimo wszystko nie życzę mu źle. Ale nie chcę już być jego cichym tłem.

Moi synowie byli zaskoczeni. Jeden się obraził, drugi wspierał od początku. Potem się przyzwyczaili. Zrozumieli, że mama w końcu robi coś dla siebie. Że już nie siedzi w domu i nie czeka z obiadem. Że jej życie nie skończyło się na emeryturze – dopiero się zaczęło. Ostatnio kupiłam sobie rower. Czerwony, z koszykiem. Jeżdżę nim do parku, po bułki, czasem po prostu bez celu. Wiatr rozwiewa mi włosy, a ja czuję się lekka. Wolna. Patrzę w lustro i widzę kobietę, której jeszcze niedawno w ogóle tam nie było. Teraz patrzy na mnie pewnym wzrokiem. Ma pomalowane usta i zmarszczki wokół oczu – od śmiechu, nie od zmartwień. I wie jedno, że nigdy nie jest za późno, by odzyskać siebie.

Iwona, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama