Reklama

Niecały rok wcześniej czułam się jak najszczęśliwsza kobieta na ziemi. Miałam wspaniałego małżonka Marka oraz dwoje cudownych pociech: Damiana, który miał 15 lat i o dwa lata młodszą córkę Karolinę. Niedawno przeprowadziliśmy się do naszego wymarzonego domu na obrzeżach miasta. Może i niewielkiego, ale własnego i z ogrodem. Mąż pracował w dużym przedsiębiorstwie budowlanym. Za dnia stawiał domy innym, a po południu jeździł pracować na naszej budowie.

Reklama

On zarabiał, a ja dbałam o dom i dzieci

Własnoręcznie postawił mury, wykonał podłogi i schody.

Zadłużyliśmy się, żeby kupić potrzebne rzeczy i sprzęt. Trochę się obawiałam tych pożyczek, bo wszyscy dookoła mówili o recesji. Ale mój mąż był optymistą.

– Nie przejmuj się tym, kochanie. Przecież dobrze mi idzie w pracy, szef mnie ceni, zamówień mamy pod dostatkiem, nic złego nie może się wydarzyć – uspokajał mnie.

Ufałam mu bezgranicznie. Nigdy wcześniej mnie nie zawiódł. Od momentu, gdy na świat przyszedł nasz synek Damian, to właśnie on dbał o nasze utrzymanie. Dzięki temu po urlopie macierzyńskim mogłam zostać w domu i nie musiałam wracać do pracy.

– Lepiej żebyś opiekowała się domem, niż harowała po kilkanaście godzin każdego dnia w jakimś markecie. Dzieci zasługują na to, by mama była przy nich codziennie, a nie tylko z doskoku – zawsze mi to powtarzał.
Tak więc to on zarabiał na nasze utrzymanie, a ja zajmowałam się gotowaniem, porządkami, opieką nad synkiem, a później również nad naszą córeczką. Czułam się naprawdę spełniona. Bycie mamą i żoną bardzo mi pasowało.

Nie potrafiłam uwierzyć, że już go nie ma

Przeprowadzka do nowego miejsca była dla całej naszej rodziny istnym świętem. Nieważne, że górna kondygnacja wciąż wymagała wykończenia, a w toalecie nie położono jeszcze płytek. Nareszcie mieliśmy swój własny kąt! Dotychczas gnieździliśmy się u rodziców mojego męża. Nie narzekaliśmy na warunki, ale odkąd nasze pociechy podrosły, zaczęło brakować miejsca dla wszystkich domowników.

– Daj mi pół roku, a zobaczysz, że dopniemy wszystko na ostatni guzik. Zarówno pokoje dzieciaków, jak i naszą sypialnię – zapewniał mnie mój ukochany.

Miałam niezachwianą pewność, że dotrzyma danego słowa. Jak zawsze. Któregoś dnia Marek wrócił do domu z pracy. Zjadł kolacją i poszedł na górę. Chciał jeszcze pomalować pokój Karoliny.

– Jakoś dziwnie się dzisiaj czuję – rzucił wchodząc po schodach.

Namawiałam go, aby chwilkę odpoczął, odpuścił sobie to malowanie. Ale nie dał się przekonać.

– Odpocznę, jak już wszystko będzie gotowe – odpowiedział.

Poszłam więc pozmywać po kolacji i usiadłam z dzieciakami odrabiać zadania. Po jakimś czasie poczułam niepokój. Na piętrze panowała zupełna cisza.

Zazwyczaj dało się słyszeć odgłos kroków czy szurania, tym razem panowała jednak zupełna cisza. Zaniepokojona poszłam zobaczyć, czy coś się nie stało. Pomyślałam, że Marek jednak się położył na moment. Kiedy przekroczyłam próg pokoju naszej córeczki, mój wzrok spoczął na nim. Leżał bezwładnie na podłodze. W jednej chwili znalazłam się przy nim.

– Marek, co się dzieje, podnieś się! – wołałam, ciągnąc go za koszulę. Nawet nie drgnął.

Obiecałam, że się nie poddam

Jak przez mgłę pamiętam wszystko, co było potem. Szloch maluchów, dźwięk zbliżającego się ambulansu i diagnoza doktora:

– Niestety, pani małżonek zmarł. Przyczyna zgonu to udar.

Aż do momentu pogrzebu nie dopuszczałam do siebie myśli, że to prawda. Wydawało mi się, że to tylko koszmarny sen. Że lada chwila otworzę oczy, zjawi się Marek i jak zawsze usiądziemy razem do kolacji. Kiedy stojąc przy mogile uświadomiłam sobie, co się wydarzyło, myślałam, że oszaleję z bólu.

– Musisz być dzielna, postarać się wrócić do normalności. Wszyscy będziemy cię wspierać – przekonywała moja siostra.

Czułam się sparaliżowana strachem. Z dnia na dzień zwaliła mi się na głowę cała masa rzeczy, o których wcześniej nie musiałam myśleć. Nie miałam pieniędzy na utrzymanie. Dotychczas to mąż zarabiał na rodzinę, a ja zajmowałam się domem.

Rodzeństwo i rodzice męża zadeklarowali, że będą spłacać pewną część comiesięcznej raty za kredyt, a dzieciaki miały otrzymywać rentę po tacie, ale to wciąż było niewystarczające. Przecież trzeba jeszcze opłacać rachunki, kupić jedzenie, produkty chemiczne, czasem ciuchy…

Wiedziałam, że powinnam się ekspresowo pozbierać. Musiałam zacząć szukać pracy. Wysyłałam aplikacje, ale nikt nie oddzwaniał. Do paru instytucji poszłam osobiście, ale wszędzie odbijałam się od drzwi, słysząc: „Ma pani zbyt małe doświadczenie” albo „Nie ma pani wymaganych umiejętności”. Część pracodawców nawet nie chciała odbyć ze mną rozmowy albo polecała jedynie zostawić CV.

Ogarnęło mnie poczucie beznadziei

Czułam się kompletnie bezradna i… wściekła na mojego męża. Chodziłam do niego na cmentarz i klęłam, na czym świat stoi. Wrzeszczałam, że mnie zawiódł, mimo iż przyrzekł, że tego nigdy nie zrobi. Mówiłam, że bez niego sobie nie poradzę. Potem wracałam do mieszkania i opowiadałam naszym dzieciom, że ich tata okazał się złym człowiekiem, bo nas opuścił.

– Mamo, przestań, przecież tata nie chciał nas zostawiać – odpowiadał mój syn.

Tuliłam je wówczas i błagałam o wybaczenie. Wyjaśniałam, że wcale tak nie sądzę, że ich ojciec był cudowny. A kolejnego dnia sytuacja się powtarzała.

Kiedy przez kilka miesięcy nie mogłam znaleźć żadnej pracy, odpuściłam sobie. Skapitulowałam. Nabrałam przekonania, że do niczego się nie nadaję i nic nie potrafię. Bliscy wciąż usiłowali mnie motywować, dzwonili, kiedy natrafili na jakąś propozycję pracy w mieście.

Zbywałam ich zapewnieniami, że oczywiście, wyślę tam aplikację. Ale nie robiłam tego. Doszłam do wniosku, że to bez sensu, bo i tak mnie nigdzie nie zatrudnią. Brakowało mi energii, by zabrać się za cokolwiek.

– Rany, co się z tobą dzieje? Kobieto, masz dwójkę dzieci! To dla nich nie możesz się poddawać – irytowała się moja siostra.

Od jakiegoś czasu po prostu machałam ręką na te wszystkie uwagi. No bo co? Dbałam o dzieci jak mogłam. Robiłam obiady, ogarniałam dom, odrabiałam z nimi prace domowe. Nie dałabym rady zrobić nic więcej. Kupa nieopłaconych rachunków rosła na blacie, ale ja przestałam je już zauważać. Myślałam sobie: „Jakoś to będzie”.

Osuwałam się w przepaść

Powolutku osuwałam się w jakąś ciemną przepaść. Tak było do dnia, w którym moja siostra przyszła do mnie bez zapowiedzi.

– Renata, masz pojęcie, gdzie podziewa się Damian? – rzuciła jeszcze w drzwiach.

– No jak to gdzie, przecież w szkole – odpowiedziałam jej.

– Jesteś tego pewna na sto procent?

– No raczej, co to za głupie pytanie. Przecież poszedł tam rano, jeszcze przed 8.

– Serio? No to ubieraj się migiem, muszę ci coś pokazać.

Bez słowa wsiadłam za nią do auta. Zawiozła mnie na drugi koniec miasta. Podczas jazdy usiłowałam dociec, co się święci, ale Ania zbywała mnie.

– Przekonasz się na miejscu – powtarzała.

Wreszcie zaparkowała na sporej stacji paliw. Miejsce było bardzo ruchliwe. Auta wjeżdżały i wyjeżdżały, a ich właściciele szli coś przekąsić w pobliskim barze.

– Dlaczego mnie tu ściągnęłaś? – rzuciłam pytanie. – I gdzie podziewa się Damian?

– Stoi obok tej czerwonej fury – odparła Ania, pokazując palcem samochód zaparkowany tuż przy barze.

Zerknęłam w tamtym kierunku i oniemiałam. Przy samochodzie faktycznie stał Damian. Dzierżył w dłoniach wiadro oraz gąbkę do mycia szyb i rozmawiał z właścicielem wozu. Facet początkowo próbował odpędzić go jak natrętnego owada, lecz po chwili dał za wygraną. Mój syn zabrał się za polerowanie przedniej szyby pojazdu. Następnie przetarł tylną, boczne oraz reflektory.

Przyglądałam się jak zahipnotyzowana. Po skończeniu pracy kierowca mu zapłacił. Damian skinął głową w podziękowaniu i schował pieniądze do kieszeni.

– Pojawia się tu od trzech tygodni – powiedziała moja siostra. – Karolina mi powiedziała. Przyrzekła bratu, że dochowa tajemnicy, ale nie wytrzymała i zadzwoniła do mnie. Damian jej powiedział, że skoro mama nie może znaleźć pracy, to on rzuca szkołę, bo musi zacząć zarabiać na rodzinę.

„Jestem teraz głową rodziny”

Wypadłam z auta i pędem ruszyłam w stronę mojego dziecka.

– Synku, co się dzieje? Czemu nie poszedłeś do szkoły? – dopytywałam zdenerwowana.

– Mamo, pracuję. Jestem głową rodziny i muszę zarobić na utrzymanie domu – odpowiedział.

Ogarnęło mnie okropne poczucie wstydu. Zrozumiałam, jak bardzo zawiodłam swoje dzieci. Skupiłam się na własnym cierpieniu, zapominając o odpowiedzialności za nich. Przecież po odejściu ich taty moim głównym zadaniem było zadbanie o to, by czuły się bezpieczne. A ja się poddałam. Przyzwoliłam na to, by Damian przejął moje obowiązki… Po policzkach zaczęły spływać mi łzy.

– Syneczku, tak strasznie cię przepraszam – szlochałam, tuląc go do siebie z całej siły.

Tego dnia odbyłam długą rozmowę z moimi dziećmi. Wyjaśniłam im powody swojego postępowania. Dałam też słowo, że taka sytuacja już nigdy więcej nie będzie miała miejsca.

Moment ten okazał się punktem zwrotnym. Wyrwałam się z otępienia. Zdecydowałam, że podejmę walkę. Zgłosiłam się do powiatowego urzędu pracy, zaczęłam się rozglądać za kursami doszkalającymi. Właśnie kończę szkolenie z zakresu pracy na komputerze i obsługi kasy fiskalnej. Przełożony mojego męża dał słowo, że kiedy tylko dostanę stosowny certyfikat, zatrudni mnie w swoim sklepie z artykułami budowlanymi.

Nie chcę niczego zapeszać, ale powoli zaczynam mieć nadzieję, że nadchodzące dni faktycznie będą lepsze. W końcu mówi się, że po deszczu zawsze wychodzi słońce…

Reklama

Renata, 36 lat

Reklama
Reklama
Reklama