„Przez długi straciliśmy dom. Co ja powiem dzieciom? Przez naszą głupotę ich marzenia runęły jak zamek z piasku”
„Któregoś dnia zajrzeliśmy na konto, na którym trzymaliśmy pieniądze na budowę i okazało się, że zostało na nim kilkaset złotych! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Przed oczami stanął mi nasz wymarzony dom w obecnym stanie – bryła cegieł z otworami na okna, które prowizorycznie zabito deskami. Kiedy wieczorem pojechaliśmy na budowę, rozpłakałam się”.
- Aldona, 42 lata
Kiedy mój mąż Arek zaczął lepiej zarabiać, stwierdziliśmy, że wreszcie spełnimy nasze marzenie o budowie domu.
– W końcu wyniesiemy się z pełnego spalin centrum, gdzieś na obrzeża miasta, a najlepiej na wieś – snuliśmy plany.
Naszym nastoletnim dzieciom musieliśmy jednak obiecać, że będziemy je wozić do „cywilizacji” za każdym razem, gdy będą tego potrzebować. Ale oboje z mężem i tak musieliśmy jeździć do pracy do miasta, więc podrzucenie Zosi i Antka do ich szkół nie stanowiło problemu.
Pełni zapału spędzaliśmy całe godziny na spotkaniach z doradcami finansowymi i architektami. Wreszcie udało nam się znaleźć idealną działkę budowlaną, piękny projekt domu i kredyt, który – jak nam się wtedy wydawało – wystarczy i na budowę, i na wykończenie.
– Jeszcze państwu na zaprojektowanie ogrodu wystarczy – zapewniał nas doradca.
Nie mogliśmy doczekać się, kiedy wreszcie budowa będzie mogła ruszyć.
Zobacz także
Nie założyliśmy, że coś może pójść nie tak
Pierwsze problemy zaczęły się dość szybko. Okazało się, że grunt, na którym miał stanąć nasz domek z bajki, jest bardziej nierówny, niż sądziliśmy, a droga dojazdowa w ogóle nie spełnia wymogów. Wyrównywanie terenu i budowa drogi pochłonęła kilkadziesiąt tysięcy, których nie przewidzieliśmy w budżecie.
– Jakoś to będzie – pocieszał mnie Arek, chociaż minę miał nietęgą. – Najwyżej na początku niczego nie zrobimy na glanc. Zamiast zaczynać od zera, przewieziemy nasze stare meble z mieszkania i z czasem zmieni się wystrój wnętrz. A ogród? Kto powiedział, że zwykła trawa jest zła? Jak wyjdziemy na prostą, to pomyślimy o jakichś aranżacjach.
To był jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bo problemy pojawiały się co chwilę. Każda kolejna rzecz okazywała się znacznie droższa, niż nas zapewniano na początku. W dodatku na budowę wchodziła już trzecia ekipa, bo dwie poprzednie zniknęły po wpłacie zaliczek i pierwszych zastrzeżeniach do ich pracy.
Któregoś dnia zajrzeliśmy na konto, na którym trzymaliśmy pieniądze na budowę i okazało się, że zostało na nim kilkaset złotych! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Przed oczami stanął mi nasz wymarzony dom w obecnym stanie – bryła cegieł z otworami na okna, które prowizorycznie zabito deskami. Kiedy wieczorem pojechaliśmy na budowę, rozpłakałam się.
– Czy te wszystkie niewykończone domy, które straszą na polskich wsiach, mają taką samą historię, jak nasz? – zapytałam Arka przez łzy, a on mnie przytulił. – Czy ich właścicielami też byli ludzie, którzy porwali się z motyką na słońce?
– Nie martw się, kochanie, coś wymyślimy. Pójdziemy do banku i dobierzemy jeszcze jeden kredyt. Powinno nam wystarczyć na jego spłatę.
W myślach szybko zrobiłam obliczenia. Odjęłam od naszych pensji obecną ratę i doszłam do wniosku, że i tak już niewiele pozostaje na życie, więc kolejny kredyt mógłby być dla nas gwoździem do trumny. Szybko okazało się, że wszystkie banki, do których się zwróciliśmy, podzielają moje obawy. Nigdzie nie otrzymaliśmy pieniędzy, ponieważ nie mieliśmy już zdolności kredytowej. Wykorzystaliśmy więc debet na koncie, w ruch poszły też nasze karty kredytowe, a mimo to budowa prawie nie drgnęła.
Kilka dni później Arek wrócił z pracy blady jak ściana.
– Wyniki firmy są znacznie gorsze, niż się spodziewano, nie przyznają nam więc półrocznej premii. Muszą robić cięcia, jeśli chcemy zachować posady.
– To okropne, tak liczyłam, że ta premia pchnie trochę budowę do przodu – powiedziałam.
Mina Arka jeszcze bardziej mnie zaniepokoiła.
– Chciałem premią uregulować zaległe opłaty za mieszkanie. Nie mówiłem ci, ale od kilku miesięcy po prostu nie wystarczyło nam na to pieniędzy, więc nie płaciłem.
Poczułam, że robi mi się słabo. Perspektywa zamieszkania w wymarzonym domu oddalała się coraz bardziej, a teraz pojawiło się jeszcze ryzyko, że stracimy nasz jedyny dach nad głową, czyli mieszkanie. Zrozpaczona zadzwoniłam do siostry, bo wiedziałam, że na jej pomoc – i to w każdej formie – zawsze można liczyć.
– Lidka, co robić? Zabrnęliśmy w kozi róg – powiedziałam bliska płaczu.
Po drugiej stronie usłyszałam ciche westchnienie.
– Gdybyście wzięli kredyt na mieszkanie z rynku wtórnego, to można byłoby je sprzedać i pozbyć się rat, a tak, to nikt wam nie kupi niedokończonego domu. Nie wiedziałam, że nie przygotowaliście się finansowo na tę inwestycję, przecież to jest studnia bez dna.
– Teraz już to wiem.
– Nie martw się, pożyczę ci pieniądze na zaległy czynsz, a o reszcie porozmawiam z Witkiem, może wspólnie znajdziemy jakieś rozwiązanie.
Propozycja siostry miło mnie zaskoczyła. Nasze rodziny dysponowały podobnymi funduszami, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to oni mieli znacznie lepiej urządzone mieszkanie, nowszy samochód i stać ich było na zagraniczne wakacje. Skąd jeszcze Lidka miała oszczędności, żeby pożyczyć mi na nieopłacony czynsz?!
Nie mamy nowego domu, ale czegoś się nauczyliśmy
Wieczorna wizyta siostry i szwagra jeszcze bardziej dała mi do myślenia. Lidka i Witek zaproponowali nam większą pomoc, niż się spodziewaliśmy. Stwierdzili, że na razie oni mogą zająć się dokończeniem budowy, a potem sprzedadzą swoje mieszkanie i odkupią od nas dom, żebyśmy mogli spłacić nasz kredyt.
– Ale skąd weźmiecie pieniądze? – zapytałam.
– Mamy trochę oszczędności, jeśli ich zabraknie, zaciągniemy niewielki kredyt. Musimy tylko wszystko przekalkulować, więc chcieliśmy prosić was o dotychczasową dokumentację budowy.
Kilka godzin zajęło im analizowanie papierów. W końcu przedstawili nam wstępny budżet i harmonogram prac. W niczym nie przypominał tego, który zrobiliśmy razem z Arkiem. Zakładał wszystkie nadwyżki, opóźnienia, a nawet usuwanie ewentualnych błędów. Zrozumiałam wtedy, że byliśmy marzycielami z zerowym pojęciem o finansach i budowie domu.
– Skąd wy macie oszczędności i taką wiedzę? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Uczymy się wszystkiego, prowadząc domowy budżet, to naprawdę żadna filozofia – stwierdziła lekko Lidka. – Jeśli będziecie potrzebowali jakichś porad, to chętnie wam coś podpowiem. Trzeba zacząć od podstaw, od opłat i codziennych zakupów, bo pewnie tu popełniacie błędy. A zasada jest jedna – nie wydajemy więcej, niż mamy, chociaż w dzisiejszych czasach to niełatwe.
Im dłużej rozmawiałyśmy, tym szerzej otwierały mi się oczy ze zdumienia. Popełnialiśmy z mężem wręcz szkolne błędy. Na zakupach w ogóle nie kontrolowaliśmy wydatków i nie porównywaliśmy cen. Zamiast najpierw zrobić wszystkie opłaty, woleliśmy wydawać pieniądze w sklepach. Nic nie odkładaliśmy i zazwyczaj już przed pierwszym byliśmy na minusie. Nie potrafiliśmy nawet powiedzieć, na co rozchodziły nam się pieniądze. Ja dawałam się złapać na różne promocje, a Arek był zwolennikiem szybkich pożyczek.
– Zobaczcie, wy tylko przekazujecie pieniądze innym: bankom, sklepom, usługodawcom, a sobie nie zostawiacie nic – tłumaczył Witek.
– No, ale jak to robicie, że ta kasa się was trzyma? – dopytywał mój mąż.
– Ja czasem się śmieję, że pieniądze kojarzą mi się z przyjemnymi chwilami w moim życiu – powiedziała moja siostra. – To dzięki nim jadę na wymarzone wakacje albo zmieniam wystrój mieszkania. Po co więc pozbywać się tych przyjemności? Lepiej mieć pieniądze przy sobie i wiedzieć, na co je przeznaczyć niż ciągle ich nie mieć i myśleć, kiedy się je wreszcie będzie miało.
Po tej rozmowie dużo się w naszym życiu zmieniło
W ciągu roku oddaliśmy dług siostrze, spłaciliśmy karty kredytowe i debet na koncie. Wymagało to od nas żelaznej dyscypliny, ale poczułam ogromną ulgę, przelewając ostatnią zaległą złotówkę. Teraz nie wyobrażam już sobie, że mogłabym nie zapisywać wydatków i nie prowadzić systemu kopertowego, który poleciła mi Lidka. Do oddzielnych kopert wkładam wyliczone sumy na konkretne cele: jedzenie, opłaty, dojazdy czy oszczędności.
Przestałam też wydawać więcej, niż mamy. W tym czasie moja siostra dokończyła budowę, sprzedała mieszkanie i wprowadziła się do naszego byłego domu. Trochę mi przykro, gdy jedziemy do nich z wizytą, bo przecież to ja miałam w nim wić gniazdko dla mojej rodziny. Szybko jednak uświadamiam sobie, że gdyby nie pomoc bliskich, wpadlibyśmy z Arkiem w spiralę zadłużenia, z której moglibyśmy nigdy nie wyjść. Tak poważna inwestycja wymaga przygotowania, wiedzy i oszczędności, których my nie mieliśmy.
Dostaliśmy gorzką lekcję od życia, ale teraz bardziej doceniamy to, co mamy – nawet nasze małe mieszkanie. I cieszymy się, gdy co miesiąc uda nam się odłożyć choć parę groszy. Wtedy mamy pewność, że to my zarządzamy naszymi pieniędzmi, a nie one nami. Kto wie, może jeszcze kiedyś postawimy nasz wymarzony dom. Tylko tym razem lepiej się do tego przygotujemy.