Reklama

Nie wiem, czy jestem trudna, czy po prostu mam pecha. Może jedno i drugie. Ale staram się. Naprawdę się staram. Jestem matką Kacpra, babcią Poli i… niestety, teściową Leny. Piszę „niestety”, bo gdyby to ode mnie zależało, wolałabym być dla niej kimś więcej niż tylko dodatkiem do męża. A ona? Patrzy na mnie jak na zbędny mebel. Nigdy nie mówi nic wprost, nie robi awantur – nie, nie. To nie ten typ. Ona wszystko załatwia milczeniem. Chłodem. Spojrzeniem, po którym czuję się jak intruz we własnym domu.

Reklama

Kiedy urodziła się Pola, byłam najszczęśliwsza na świecie. Myślałam, że to nas połączy. Że może teraz, jako kobiety, jako matki, znajdziemy wspólny język. Nic z tego. Lena nie chciała, żebym przychodziła za często. Nie chciała, żebym zostawała z wnuczką. „Pola musi mieć rytm, nie można jej rozregulować” – mówiła lodowatym tonem. A ja czułam się jak powietrze. Jakby każda moja próba bycia blisko była nachalnością.

Więc gdy pewnego dnia przyniosłam galaretkę, czułam, że robię coś dobrego. Uśmiechnęłam się sama do siebie, patrząc, jak pięknie wygląda w pojemniku, lśniąca czerwienią, z plasterkami truskawek. Pomyślałam: „To będzie miły gest. Dzieci kochają słodycze. Może Lena to doceni. Może wreszcie coś się zmieni”. Nie mogłam wiedzieć, że to właśnie ta galaretka stanie się początkiem końca. I że nikt nie będzie chciał słuchać prawdy.

Oskarżyła mnie o najgorsze

– Co to było?! – głos Leny przebił się przez ciszę jak klakson w nocy. – Co ona zjadła?!

– Galaretkę… – szepnęłam, trzymając pusty pojemnik w dłoni. – Z truskawkami. Sama zrobiłam. Świeża. Pola mówiła, że jej smakuje...

Jest cała w czerwonych plamach! – krzyknęła.

– Ale ja nie wiedziałam… Przecież... to tylko galaretka. Dzieci lubią słodycze...

– To nie jest kwestia lubienia! – wrzasnęła Lena, przyciskając Polę do siebie. Mała płakała, rozgrzana, pokryta czerwonymi bąblami. – Zatrułaś! Otrułaś!

– Co ty wygadujesz?! – mój głos drżał. – To przecież tylko deser! Wszystko domowe!

– Nie interesuje mnie, skąd! – Lena krzyczała, jakby chciała mnie zagłuszyć. – Powinnam była od razu posłuchać intuicji. Wiedziałam, że nie powinnam pani ufać!

Stałam jak zamurowana. Kacper w końcu podniósł głowę znad telefonu.

– Lena, spokojnie. Może to nie od tego...

– Serio?! – prychnęła. – Może się sama tak spontanicznie wysypała?! Patrz na swoje dziecko, a nie w ekran!

Spojrzałam na syna. Nie odezwał się więcej. A ja? Ja tylko wybiegłam, zaciskając usta, żeby nie krzyknąć. Oparłam się na klatce schodowej i zaczęłam łkać. Co ja zrobiłam? Albo raczej – co oni ze mnie zrobili?

Zrobili ze mnie potwora

Telefon milczał. Kolejny dzień. Wpatrywałam się w ekran, jakbym mogła siłą woli zmusić go do dzwonienia.

– Może źle wpisałam wiadomość... – mruczałam sama do siebie, klikając w ostatniego SMS-a do Kacpra: „Jak się czuje Pola?”. Bez odpowiedzi.

Próbowałam zadzwonić – raz, drugi, piąty. Zawsze skrzynka głosowa. Lena mnie zablokowała. Wiedziałam to, czułam. I choć nie miałam żadnego dowodu, serce podpowiadało mi, że nie odbiera też celowo Kacper.

– Chciałam tylko zapytać, jak się czuje wnuczka… czy to naprawdę zbrodnia? – wyszeptałam do siebie.

W nocy przewracałam się w łóżku jak ryba na piasku. Przypominałam sobie każdą chwilę tamtego dnia. Może rzeczywiście powinnam zapytać, czy Pola nie ma alergii? Może nie powinnam była przynosić niczego bez pytania?

– Ale to była zwykła galaretka! – mówiłam głośno w ciemności. – Nic podejrzanego. Truskawki! Co złego może być w truskawkach?

Wstałam i poszłam do kuchni. Na blacie stał identyczny pojemnik, pusty, umyty. Jak relikwia. Albo dowód zbrodni. Nie wiedziałam już, co myśleć.

– Ona już wcześniej miała jakieś wysypki… – przypomniałam sobie nagle. – W marcu? I po jakimś kremie?

Pamiętałam, bo Lena wtedy rzuciła: „Chyba coś ją uczuliło, sama nie wiem co”. Ale wtedy to nie była moja wina, więc nikt nie robił z tego sprawy.

Teraz byłam winna wszystkiemu. W ich oczach – byłam potworem.

Synowa rozpowiadała plotki

– Słyszała pani, co Lena opowiada? – szepnęła sąsiadka, przytrzymując drzwi windy. – Że teściowa dziecko otruła. Że cała wysypka to od jedzenia, które pani przyniosła.

Poczułam, jak uginają mi się nogi.

– Mówi tak... naprawdę?

– Na całym osiedlu aż huczy – westchnęła kobieta. – Ludzie gadają. A ja im mówię, że pani to przecież porządna kobieta...

Podziękowałam i wyszłam z windy. Serce waliło mi jak młot. Wróciłam do mieszkania, rzuciłam torebkę na krzesło i rozkleiłam się na dobre.

Wieczorem, gdy już niemal przestałam liczyć na cokolwiek, telefon zadzwonił. Kacper.

– Cześć, mamo. Lena chciała pogadać – powiedział cicho.

– Jak się czuje Pola?

– Już lepiej. Poszliśmy do alergologa.

– I...? – serce mi stanęło.

– To nie galaretka. To był nowy proszek do prania. Jakiś hipoalergiczny, ale... jednak uczulił.

Zamilkłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć głosu.

– Czyli to wszystko... to nie moja wina?

– No... tak. Tak wyszło – mruknął.

– A jakieś „przepraszam” mi się nie należy?

Milczenie.

– Dobrze. Nie szkodzi – powiedziałam drżącym głosem. – Przynajmniej wiem, że nie jestem potworem.

Oparłam się o ścianę, czując ulgę i pustkę jednocześnie. Bo co z tego, że to nie moja wina, skoro nikt nie powiedział tego na głos?

Byłam na nich wściekła

Wyłączyłam telefon. Nie chciałam słyszeć ich głosów. Nie po tym wszystkim. Nie po tych dniach upokorzenia.

– A teraz co? – spytałam głośno w pustym salonie. – Mam udawać, że nic się nie stało? Że nikt mnie nie obrzucił błotem?

Telewizor grał w tle, ale ja nie słuchałam. Siedziałam na kanapie w szlafroku, z kubkiem zimnej herbaty i sercem jak kamień. Tylko rośliny były wierne – podlewałam je sumiennie, jakby to miało cokolwiek naprawić.

Czasem rozmawiałam sama ze sobą.

– Droga Leno – cedziłam przez zęby – uprzejmie informuję, że nie jestem trutką na dzieci. Co za szczęście. Może przyjmiesz mnie z powrotem do grona najbliższych?

Albo krzyczałam. Tak po prostu.

– Dlaczego mnie tak potraktowaliście?! – wrzeszczałam w pustkę. – Jak psa! Jak jakiegoś pasożyta!

Wspominałam czasy, gdy Kacper był mały. Gdy siedziałam przy jego łóżku nocami, gdy miał gorączkę. Gdy niosłam go na rękach do przychodni, cała w strachu. A teraz? Nawet nie potrafił stanąć w mojej obronie.

– Przepraszam, mamo – mruczałam jego głosem, wyobrażając sobie rozmowy, które nigdy nie miały miejsca. – Wiem, że cię skrzywdziliśmy.

Ale nic takiego nie padło.

– A ja tylko chciałam być babcią. Nie potworem – szepnęłam, czując, jak znowu napływają mi łzy.

I tak mijały dni – na podlewaniu paprotek i łzach, których nikt nie widział.

Pogodziłam się z synem

Zadzwonił domofon. Myślałam, że to listonosz. Ale w wizjerze zobaczyłam Kacpra.

– Sam jesteś? – zapytałam, otwierając drzwi.

– Tak – odpowiedział, patrząc w podłogę. – Mogę wejść?

Skinęłam głową. Weszliśmy do kuchni. Siedliśmy naprzeciwko siebie. Milczeliśmy chwilę, jakbyśmy byli zupełnie obcymi ludźmi.

– Lena przesadziła – zaczął cicho. – Była zestresowana... Przejęta.

Przejęta?! – poderwałam się. – A ja? Ja też się przejęłam! Przejęłam się tak bardzo, że przez tydzień myślałam, że zrobiłam krzywdę własnej wnuczce!

– Wiem, mamo... – spuścił głowę. – Powinienem był wtedy coś powiedzieć. Ale...

– Ale co?! – przerwałam mu, głos mi drżał. – Bałeś się jej? Wolałeś siedzieć cicho, gdy twoja matka była nazywana trucicielką?!

Zamknął oczy. Zacisnął pięści na stole. A potem... zapłakał. Mój dorosły syn, mój mądry, silny chłopiec – teraz wyglądał jak mały chłopiec w opałach.

– Przepraszam, mamo – wyszeptał. – Bardzo cię zawiodłem.

Wtedy coś we mnie pękło. Objęłam go, jak kiedyś, gdy miał pięć lat.

– Już dobrze – powiedziałam. – Ale już nie chcę mieć kontaktu z Leną. Nie chcę więcej udawać, że mnie to nie boli.

Kacper nie protestował. I to był pierwszy raz, kiedy miałam wrażenie, że naprawdę mnie słucha.

Nie wszystko da się naprawić

Dni wróciły do swojej zwykłej, trochę smutnej, rytmicznej ciszy. Wstaję rano, podlewam kwiaty, włączam telewizor, czasem wyjdę po bułki. Czasem z kimś pogadam w sklepie. Czasem zobaczę Polę – ale tylko w obecności Leny. Nigdy już nie zostałam z nią sama. Zawsze pod czujnym okiem jej matki.

Lena już się nie złości. Ale nie przeprosiła. Jej uśmiechy są teraz plastikowe, sztuczne, jakby nauczyła się ich na kursie savoir-vivre’u. Mówi do mnie „mamo Aldono”, ale nie patrzy w oczy. I ja też nie chcę już więcej walczyć. Nie o jej akceptację. Nie o miejsce przy stole.

Z Kacprem mamy lepszy kontakt. Czasem dzwoni, pyta, jak się czuję. Ale między nami wciąż jest ta wyrwa – dziura w zaufaniu, którą trudno zasypać.

Myślę czasem, że może to wszystko było lekcją pokory. Że może za bardzo chciałam być potrzebna. Może zbyt nachalnie próbowałam wejść w ich życie.

A może po prostu... nie wszystkim kobietom dane jest być dobrą teściową. Nie każa może być babcią z bajki.

Aldona, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama