Reklama

Nigdy nie miałam na co narzekać, jeśli chodzi o Teresę. Moja teściowa zawsze była uprzejma, schludna, punktualna. Gdy do niej jeździliśmy, stawiała na stole domowy sernik i herbatę w filiżankach z cienkiej porcelany, jakbyśmy byli co najmniej ambasadorami. Tylko że między tymi wszystkimi gestami uprzejmości nie było... niczego więcej. Żadnego ciepła, bliskości, żartu rzucanego mimochodem. Wszystko było jak z katalogu, tylko bez serca. Michał mówił zawsze:

Reklama

– Mama po prostu jest trochę chłodna z natury. Ale to dobra kobieta, naprawdę.

Nie chciałam w to wierzyć. Starałam się. Kupowałam jej drobne upominki, przynosiłam kwiaty na imieniny, komplementowałam sweterki i fryzurę. Ale nic nie przełamywało tego muru. Ani jednej szczerej rozmowy. Nigdy nie zapytała, jak się czuję. Jakbyśmy były z dwóch światów – ja z miękkiego, emocjonalnego, a ona z twardej stali. Najgorsze było to, że przez to czułam się jak gość w rodzinie Michała. Przyjeżdżaliśmy, oni rozmawiali, a ja siedziałam w milczeniu. Uśmiechałam się, kiwałam głową, nawet nie czekając, że ktoś mnie zapyta o zdanie. Nie wiedziałam, czy teściowa mnie akceptuje, czy tylko toleruje. Czy mnie w ogóle lubi? A przecież bardzo bym chciała, żeby nas coś połączyło. Chociaż jedna nitka. Jedna rozmowa. Cokolwiek.

Zamarłam z łyżeczką w dłoni

– A ty zawsze tak się malujesz, prawda? – zapytała Teresa znienacka, mieszając herbatę w filiżance.

Zamarłam z łyżeczką w dłoni. Nie dlatego, że pytanie było niegrzeczne – po prostu nigdy wcześniej mnie o nic takiego nie pytała.

– No… raczej tak. Taki lekki makijaż, żeby się lepiej czuć – odpowiedziałam ostrożnie.

Teściowa popatrzyła na mnie chwilę. Trochę jakby mnie oceniała, trochę jakby się zastanawiała.

– A pokazałabyś mi, jak to robisz?

Uniosłam brwi ze zdziwienia.

– Teraz?

– A czemu nie? Michał poszedł z ojcem do garażu, my mamy chwilę. Zawsze chciałam się nauczyć tak malować. Ale w moich czasach to nie było takie modne, no i… jakoś nie wyszło.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy. Potem wstałam.

– To chodź, pokażę ci.

Zabrałam ją do łazienki. Podałam jej mój krem nawilżający, potem korektor.

Śmiała się, że ma za dużo zmarszczek na takie zabawy. Podałam pędzel do różu, a ona zamiast na policzek, machnęła sobie nim nos.

– O rany! – parsknęła. – Jak klaun!

Śmiałyśmy się razem.

– Wiesz... – powiedziała po chwili – To chyba pierwszy raz, kiedy o coś cię poprosiłam.

Zrobiło mi się ciepło na sercu. Naprawdę ciepło. Niewiarygodne, jak jedno takie zdanie potrafi rozgrzać człowieka od środka.

Było mi żal

Teściowa siedziała na stołeczku, trzymając w dłoni lusterko. Poprawiała delikatnie rzęsy, marszcząc przy tym czoło w takim skupieniu, jakby miała zaraz podpisywać ważny kontrakt.

– Nigdy nie miałam okazji się tego nauczyć. Makijażu, fryzur, takich kobiecych rzeczy – odezwała się nagle. – Moja mama była surowa. Mówiła, że to nie wypada.

Zamilkła, ale nie patrzyła na mnie. W lusterko. Jakby mówiła to sobie, nie mnie.

– W liceum wszystkie dziewczyny plotkowały o chłopakach. A ja… ja wolałam książki. I chyba trochę się bałam. Zawsze byłam ta poważna, odpowiedzialna. Nigdy ta ładna.

Usiadłam obok niej, bez słowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale wiedziałam, że trzeba być blisko.

– Twój teść to fajny chłop, ale to też nie jest typ, który prawi komplementy. Więc przestałam próbować. Po co?

Odetchnęła, jakby zrzucała z siebie coś ciężkiego.

– I teraz sobie myślę, że trochę zazdrościłam koleżankom, które miały córki. Albo siostry. Kogoś, z kim można porozmawiać, podkraść błyszczyk, razem się pośmiać z krzywo namalowanej kreski.

Spojrzała na mnie pierwszy raz od dłuższej chwili.

Dobrze, że jesteś.

Poczułam, że coś pęka we mnie. Jakaś skorupka niepewności. I żal. Że tyle czasu straciłyśmy na milczenie.

Gardło miałam ściśnięte

– No to co, gotowa? – zapytałam z uśmiechem, odkładając tusz do rzęs.

Teściowa spojrzała w lustro. Przechyliła głowę na bok, potem na drugi. Widziałam, jak jej oczy się błyszczą, i to nie tylko od rozświetlacza.

– Ojej... – westchnęła. – Naprawdę tak wyglądam?

– Tak, naprawdę – odparłam. – Pięknie. Subtelnie.

Zaśmiała się, aż pokręciła głową.

– Nigdy nie wyglądałam tak dobrze! I to dzięki tobie.

Przez chwilę było cicho, tylko tykanie zegarka gdzieś w kuchni. A potem powiedziała to zdanie.

Zawsze chciałam mieć córkę.

Zamarłam. Dosłownie. Jakby ktoś przycisnął pauzę w mojej głowie. Patrzyłam na nią, a ona na mnie – uśmiechnięta, trochę nieśmiała, jakby żałowała, że się odsłoniła. Nie umiałam nic powiedzieć. Gardło miałam ściśnięte, oczy zaszły mi mgłą. Po prostu podeszłam i ją przytuliłam. Pachniała delikatnie kremem nivea i jakimś ziołowym szamponem. Trzymała mnie mocno. Mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. To było coś więcej niż objęcie. To było jak wyciągnięcie ręki przez przepaść, w której tyle lat obie stałyśmy – każda po swojej stronie. I nagle tej przepaści już nie było.

Poczułam się częścią rodziny

Wieczorem Michał siedział na kanapie, z laptopem na kolanach. Spojrzał na mnie znad ekranu.

– I jak było z mamą?

Nie wiedziałam, jak to wszystko ubrać w słowa. W końcu odpowiedziałam.

Malowałyśmy się.

Michał uniósł brwi.

– Serio?

– Serio – potwierdziłam z lekkim uśmiechem i usiadłam obok niego.

Nie dopytywał. A ja nie tłumaczyłam. Jak miałabym mu opowiedzieć, że jego mama, ta wiecznie poukładana i opanowana kobieta, dała mi dziś więcej ciepła niż przez wszystkie poprzednie lata razem wzięte? Siedzieliśmy w ciszy. W tle grało cicho radio, ktoś w nim mówił o pogodzie. Ale ja słyszałam tylko jedno zdanie: „Zawsze chciałam mieć córkę”. W mojej głowie krążyły myśli. Pomyślałam sobie, że może nigdy nie będziemy jak matka i córka. Ale może będziemy jak przyjaciółki. A może nawet coś więcej. Dwie kobiety, które zaczęły od nowa, kiedy już nikt nie spodziewał się zmian. Spojrzałam na Michała i uśmiechnęłam się lekko. Bo może właśnie dziś – zupełnie niespodziewanie – stałam się naprawdę częścią tej rodziny.

Przełamałam lody

– Gotowa? – zapytałam, stukając delikatnie w drzwi sypialni.

– Jeszcze nie. Boję się, że znowu zrobię z siebie klauna – odparła z wnętrza pokoju.

– Przestań. Wychodź. Dziś robimy to razem. Na luzie.

Zerknęła zza drzwi jak nastolatka przed randką. W ręce ściskała kosmetyczkę – tę samą, którą ostatnio jej kupiłam. Weszłyśmy do łazienki. Lustro już zaparowane, światło ciepłe i łagodne. Usiadłyśmy obok siebie, dwie kobiety przed lustrem, jak siostry, choć dzieliło nas ponad trzydzieści lat.

– Dziś rodzinna impreza, więc coś eleganckiego. Ale naturalnego – powiedziałam, otwierając podkład.

– Czyli znowu ta magia, że niby nic nie mam na twarzy, a jednak wyglądam jak po tygodniu snu? – uśmiechnęła się, już spokojniejsza.

Nakładałyśmy kolejne warstwy – krem, korektor, cień do powiek.

– Michał się zdziwi, jak zobaczy cię w takim wydaniu – rzuciłam.

Michał to się powinien cieszyć, że ma taką żonę. I taką matkę – odpowiedziała z przekornym błyskiem w oku.

Popatrzyłyśmy na siebie w lustrze. Naprawdę wyglądała pięknie. I ja też czułam się pięknie – ale nie przez makijaż. Przez tę wspólność, śmiech, lekkość.

– Gotowa? – zapytałam.

– Gotowa – potwierdziła. – I wiesz co? Właśnie tak wyobrażałam sobie relację matki z córką.

Poczułam, że właśnie usłyszałam coś ważniejszego niż jakikolwiek komplement.

Byłam dla niej jak córka

Wieczorem, już po wszystkim – po życzeniach, kolacji, po śmiechu i toście wypitym za zdrowie cioci Krysi – teściowa złapała mnie za rękę, gdy zbierałyśmy talerze.

Dziękuję ci – powiedziała cicho. – Za dzisiaj. I za wszystko wcześniej.

– Nie musisz dziękować – odpowiedziałam. – To przecież nic takiego.

– Nie. To dla mnie bardzo ważne. Bo wiesz, ja zawsze się bałam, że nie umiem kochać inaczej niż przez obowiązek. Pokazałaś mi, że można inaczej.

Patrzyłyśmy na siebie chwilę w tej małej kuchni, pachnącej pieczenią i ziołami. W tle słychać było gwar rozmów i brzdęk sztućców. Zwykły wieczór rodzinny. Ale dla mnie to było święto.

Wróciliśmy do domu późno. Michał rozebrał się, przebrał w dres i zapytał:

– A wy się tak teraz już zawsze będziecie się razem malować?

Zaśmiałam się.

– Oby.

Położyłam się obok niego, a myśli krążyły mi w głowie. Że warto było czekać. Że nie każda relacja zaczyna się od fajerwerków. Czasem potrzeba wielu lat, wielu herbat i jednego różu na nosie, żeby dwie kobiety zaczęły się widzieć naprawdę. I poczułam, że od teraz już nie jestem tylko „żoną jej syna”. Jestem po prostu – Anią. Bliską osobą. Może nawet… córką.

Anna, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama