„Przez lata prowadziłem podwójne życie. Gdy prawda wyszła na jaw, o mały włos nie straciłem najbliższych”
„Gdy w końcu przyznałem się, gdzie spędzam czas zamiast na zajęciach medycznych – oboje rodzice wpadli w prawdziwy szał. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Dlaczego informacja, że pomagam w gospodarstwie ogrodniczym wywołała w nich taką reakcję? Chciałem zapytać, ale tego wieczoru nie było szans, żebym się czegoś dowiedział”.
- Jan, 28 lat
W mojej rodzinie nikt nie miał wątpliwości, że zostanę lekarzem. Było to tak oczywiste jak to, że Ziemia się obraca. Lekarzami są moi rodzice, dziadkowie, wujowie i ciotki. Nie buntowałem się. Szybko pogodziłem się z faktem, że takie jest moje przeznaczenie i już.
Zamiast komiksów, w podstawówce czytałem „Atlas anatomiczny dla dzieci”. Zamiast samochodami, bawiłem się zestawem „Mały lekarz”. Gdy miałem 12 lat wiedziałem, z ilu kości składa się ludzki szkielet i umiałem je wszystkie nazwać. I wiedziałem, czym się różni wylew od udaru. Co niedzielę przy rodzinnym obiedzie tata z mamą egzaminowali mnie z różnych dziedzin medycznej wiedzy. Dopóki odpowiadałem poprawnie i dobrze się uczyłem – nie interesowali się, co robię w wolnym czasie. A ja nie biegałem z kolegami za piłką. Ani nie grałem w kapsle. Latem każdą wolną chwilę spędzałem w rogu naszego ogródka, gdzie urządziłem sobie malutki warzywniak. Sadziłem tam pomidory, zioła, poziomki. Nie miałem pojęcia, skąd mi się to wzięło. Po prostu kiedyś zobaczyłem sąsiadkę pielącą grządki i poczułem, że też tak chcę. Zimą na parapecie hodowałem małe drzewko pomarańczowe. Gdy po raz pierwszy pojawiły się na nim owoce, prawie się popłakałem.
O mojej pasji ogrodniczej rodzice dowiedzieli się dopiero, gdy byłem w liceum. Dwa razy w tygodniu miałem chodzić na zajęcia przygotowujące do egzaminów na Akademię Medyczną. Okazało się, że tuż obok jest gospodarstwo doświadczalne Akademii Rolniczej. Raz zatrzymałem się tam na kwadrans, potem na dłużej. Po kilku miesiącach przestałem w ogóle bywać na zajęciach medycznych. Po drodze utykałem na dobre w gospodarstwie. Darmowa para rąk do roboty zawsze się przyda, więc pracownicy szybko zaczęli mnie tolerować. W rezultacie zamiast uczyć się o szczepieniach dzieci – zajmowałem się szczepieniem jabłonek.
Wróciłem do domu parę kilo chudszy i mocno ogorzały
Pech chciał, że któregoś dnia w jakimś sklepie mój tata spotkał swojego kolegę ze studiów, który prowadził te zajęcia dla kandydatów na Akademię Medyczną.
– Jak tam sobie radzi Janek? – zapytał, gdy wymienili już zwyczajowe uprzejmości.
Zobacz także
– Janek? Twój syn? Dawno go nie widziałem. Chyba zrezygnował.
Tata przyszedł do domu wściekły. Rozumiałem, dlaczego. Ale gdy w końcu przyznałem się, gdzie spędzam czas zamiast na zajęciach medycznych – oboje rodzice wpadli w prawdziwy szał. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Przecież nie piłem, nie ćpałem, nie kradłem, tylko pracowałem. Dlaczego informacja, że pomagam w gospodarstwie ogrodniczym wywołała w nich taką reakcję? Chciałem zapytać, ale tego wieczoru nie było szans, żebym się czegoś dowiedział. Dostałem szlaban aż do odwołania i straciłem kieszonkowe. Miałem codziennie zaraz po szkole wracać do domu. Każdego dnia tata odpytywał sąsiadkę, o której dotarłem i czy gdzieś wychodziłem. Pani Krysia była zachwycona, że wreszcie może „legalnie” wścibiać nos w nasze sprawy.
Codziennie musiałem przerobić rozdział z podręcznika anatomii. Przed snem tata lub mama odpytywali mnie z tego.
Do mojego warzywniaka wymykałem się po nocy, gdy w pokoju rodziców już zgasło światło. Przez pół nocy wyrywałem chwasty, przycinałem pędy.
Przypomniałem sobie wtedy dziwny incydent z dzieciństwa. Jechaliśmy wiejską drogą wśród kwitnących sadów. Okolica wyglądała bajkowo. Siedziałem z nosem przyklejonym do szyby i błagałem tatę, żeby się zatrzymał. – Nie tutaj – rzucił krótko. Zatrzymaliśmy się godzinę później. W lesie. Popłakałem się i próbowałem się dowiedzieć, dlaczego nie mogliśmy się zatrzymać w tamtym sadzie. Rodzice zareagowali dziwnie. Mama miała łzy w oczach. Tata poczerwieniał i wymamrotał coś, żebym się nie mądrzył.
Zacząłem się zastanawiać, jaki problem z sadami i ogrodnictwem mają moi rodzice?
Maturę zdałem z wyróżnieniem. Na Akademię dostałem się za pierwszym razem. Rodzice i cała rodzina byli dumni i szczęśliwi. W sierpniu miałem jechać na obóz przygotowawczy, tzw. zerowy, ale w lipcu mogłem robić, co chcę. Powiedziałem w domu, że jadę z kumplami na wędrówkę po Bieszczadach. Nie było sprzeciwu. Tak naprawdę trochę skłamałem. Owszem, pojechałem na południe. Ale do pracy w wielkim gospodarstwie sadowniczym. Przez cały miesiąc zajmowałem się zbieraniem owoców, pryskaniem drzewek, sprzątaniem grządek po truskawkach. Właściciel gospodarstwa, gdy zobaczył, że nie chodzi mi o zarobek, a naprawdę mnie to interesuje, poświęcał mi każdą wolną chwilę. Uczył, tłumaczył, pokazywał. Każdego wieczoru kładłem się spać kompletnie wyczerpany, ale szczęśliwy.
Wróciłem do domu parę kilo chudszy i mocno ogorzały. – No, nie ma to jak bieszczadzkie powietrze – powitała mnie mama. Ja tylko się uśmiechnąłem.
Na studiach od początku byłem prymusem. Miałem doskonałe wyniki, choć uczyłem się dużo mniej niż koleżanki i koledzy. – Geny – wzdychali i wracali do książek.
Egzaminy na pierwszym roku zdałem wszystkie w zerowym terminie. Resztę sesji spędziłem w gospodarstwie Akademii Rolniczej. Wiosną stworzyłem własną odmianę gruszki i biegałem doglądać, jak jej się wiedzie. Jesienią zebrałem pierwsze owoce. Byłem wzruszony, jakbym doczekał się narodzin pierwszego potomka. Odmianę nazwałem „Krystyna” – na cześć mamy. Kilka owoców wyłożyłem w domu na stół. – Pyszne – zachwyciła się mama. Skłamałem, że gruszki kupiłem na targu. Ale byłem dumny. Miałem nadzieję, że kiedyś powiem jej prawdę.
Nie planowałem tego. Po prostu nagle wypaliłem
Drugi rok studiów przeleciał szybko. A potem trzeci i czwarty. Zaliczałem kolejne przedmioty, rodzice byli wniebowzięci. A ja cały czas prowadziłem podwójne życie. Wiedziałem, że dopóki nie zawalam studiów i mam dobre oceny – rodzice nie będą wnikać, co robię w wolnym czasie.
Pamiętam, że ten mężczyzna zjawił się w naszym domu tuż przed świętami. Tata zaprowadził go do kuchni. Zamknęli się tam w trójkę z mamą. Zaintrygowany zacząłem podsłuchiwać. Z dobiegających zza drzwi urywków zdań zrozumiałem, że mężczyzna stracił właśnie córkę. – Pomyślałem, że chcieliby państwo wiedzieć – powiedział. Myślałem, że może była kiedyś pacjentką któregoś z rodziców. Bo inaczej, dlaczego mieliby „chcieć wiedzieć”?
Wydawało mi się, że mówił też, że chciałby poznać wnuka. Ale może się przesłyszałem. Gdy w kuchni zaczął się ruch – uciekłem do swojego pokoju. Przy kolacji zauważyłem, że mama ma czerwone oczy. – Tadek. Chyba najwyższa pora… – zaczęła w pewnej chwili mówić do taty.
– Cicho bądź! Co ty chcesz narobić?! – ojciec zaczął krzyczeć. Mama zamilkła i zaczęła jeść. Mięso łykała razem ze swoimi łzami.
Wiedziałem, że dzieje się coś dziwnego. Tylko o co chodzi? Zaczął we mnie kiełkować niepokój. W nocy zakradłem się do salonu i wyjąłem pudełko z dokumentami. Wygrzebałem mój akt urodzin. Przestudiowałem go uważnie. Matka – Krystyna. Ojciec – Tadeusz. Nic nie wskazywało, że nie jestem ich dzieckiem. Ale coś było nie tak. Czułem to.
W wigilię przy stole u babci zasiadła cała rodzina. Ciotki, wujowie, kuzyni. Razem ze dwadzieścia osób. Nawet tego za bardzo nie zaplanowałem. Po prostu nagle, przy wszystkich, wypaliłem:
– Tato, kim był ten mężczyzna, który odwiedził was tydzień temu? Dlaczego mówił, że chciałby poznać wnuka? Dlaczego akurat do was przyszedł w tej sprawie? Mam wrażenie, że chyba coś przede mną ukrywacie…
Zapadła głucha cisza. Po chwili mama zaczęła płakać i wybiegła z pokoju. Tata cisnął talerzem o podłogę.
– Gówniarzu, nic nie uszanujesz. Nawet świąt! Wszystko musisz zniszczyć?! – krzyczał.
Nagle wstała babcia. Spojrzała na tatę tak, że zamilkł.
– Tadek. Tak dłużej już się nie da. Zawsze wiedziałam, że takiej tajemnicy nie da się utrzymać do końca życia. Miałam rację. Pora, żeby twój syn, twoje rodzeństwo i ich dzieci poznali prawdę. Musisz to w końcu zrozumieć – powiedziała spokojnie.
Kątem oka zobaczyłem, że w drzwiach, oparta o framugę, stoi mama. Już nie płakała.
– Mamo. To może ja zacznę. Janku, zanim usłyszysz, co mamy do powiedzenia, pamiętaj, że i ja i tata bardzo cię kochamy. I że jesteś i zawsze będziesz naszym synem. Choć prawda jest taka, że nie ja cię urodziłam. A Tadeusz nie jest twoim biologicznym ojcem.
Zatkało mnie. Choć w głębi duszy podejrzewałem, że z moim pochodzeniem jest coś nie tak, do końca nigdy w to nie wierzyłem. A teraz to się stało. Zostało głośno powiedziane. Boże…
Mama usiadła na kanapie. Spojrzała na ojca. Ten smutno pokiwał przyzwalająco głową.
– Byliśmy kilka miesięcy po ślubie, gdy oboje dostaliśmy pracę w miejscowości koło Góry Kalwarii – zaczęła opowieść mama. – Po kilku latach pracy w wiejskiej przychodni znaliśmy wszystkich. Jagoda była moja pacjentką odkąd skończyła sześć lat. Bardzo często chorowała. Na dodatek była pół sierotą – wychowywał ją samotnie tata. Jej mama zmarła przy porodzie. Pan Zdzisław prowadził duże gospodarstwo sadownicze. W opiece nad córką pomagały mu kolejne niańki. Często się zmieniały, bo odchodziły, gdy tylko okazywało się, że nie mogą liczyć na zostanie panią domu. Dlatego poświęcałam Jagodzie dużo czasu. Matkowałam jej. Wpadała do mnie do gabinetu nawet, kiedy nie chorowała.
Gdy Jagoda miała 12 lat, wyprowadziliśmy się do miasta. Obiecywaliśmy jej i jej tacie, że będziemy ich odwiedzać, ale szybko wpadliśmy w wir pracy. Po jakimś czasie kontakt ograniczył się tylko do wymiany do kartek na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Cztery lata później nieoczekiwanie do drzwi naszego domu zadzwonił pan Zdzisław. Gdy zobaczyłam jego minę byłam pewna, że coś złego stało się z Jagodą.
– Pani Krystyno. Przepraszam za najście. Ale nie miałem pojęcia, do kogo się zwrócić o pomoc. Jagoda jest w ciąży. Nie chce powiedzieć, kto jest ojcem. Boże, to będzie taki skandal… A dziewczyna zmarnuje sobie życie. Może moglibyście jakoś pomóc?
Mama przestała mówić, po policzkach płynęły jej łzy.
Wiedziałam, co miał na myśli pan Zdzisław. O jaką pomoc nas prosił. Ale w mojej głowie zaczęła kiełkować inna myśl. Prawda była taka, że od lat bezskutecznie staraliśmy się z Tadkiem o dziecko. Najpierw wszyscy specjaliści mówili, że mamy cierpliwie czekać. Potem zaczęliśmy leczenie. Próbowaliśmy wszystkiego. Kilka miesięcy przed wizytą pana Zdzisława dowiedzieliśmy się, że abym zaszła kiedykolwiek w ciążę, musiałby się zdarzyć cud. A ja tak bardzo chciałam być matką… Ale Tadek nie chciał słyszeć o adopcji. „To kupowanie kota w worku. A do tego wszyscy będą wiedzieć, że to nie nasze dziecko. Będą nas wytykać palcami” – powtarzał. Ale teraz sytuacja była inna. Właściwie to była taka okazja, jaka na pewno już nigdy się nam nie przytrafi.
Rozwiązanie, które przyszło mi do głowy było zbawienne dla wszystkich stron
Wieczorem porozmawiałam z Tadkiem. Zgodził się! Pomysł przypadł do gustu także tacie Jagody. Widziałam, jak bardzo mu ulżyło. Był głęboko wierzący. Aż ciężko było mi uwierzyć, że w ogóle rozważał opcję aborcji.
Trzy miesiące później Jagoda wyjechała z domu. Wersja oficjalna – do wakacyjnej pracy jako niania. Zamieszkała w naszym mieście w wynajętym przez nas mieszkaniu. A ja zaczęłam chodzić z wypchanym brzuchem. W moją ciążę nie uwierzyła wtedy tylko mama. Jest ginekologiem, znała wyniki moich badań. I wiedziała, że cuda się nie zdarzają. Przyznałam się jej do wszystkiego. W sumie to była nam potrzebna, żeby nasz plan przebiegł bez wpadek. W końcu ktoś musiał odebrać poród Jagody. Gdyby pojawiły się komplikacje – ja i Tadek moglibyśmy nie dać rady. Wiem, mamo, że nie byłaś zachwycona. Ale w końcu się zgodziłaś. Dziękuję, że aż do dziś nikomu nie zdradziłaś naszego sekretu. Poród na szczęście był łatwy i szybki. Małego Jasia Tadek przywiózł do nas do domu. Wszystkim powiedzieliśmy, że zdecydowałam się ma poród domowy. Moim prowadzącym lekarzem była mama, więc wszystko poszło gładko. W akcie urodzenia Jasia jego rodzicami jesteśmy ja i Tadek.
Jagoda po wakacjach wróciła do domu. Ustaliliśmy z jej tatą, że dla wszystkich będzie najlepiej, jak nie będziemy się ze sobą więcej kontaktować. Aż do zeszłego tygodnia byłam pewna, że Jagoda dawno ma już męża i nowe dzieci. Wierzyłam, że jej wszystko się ułożyło tak dobrze, jak nam.
Tydzień temu odwiedził nas pan Zdzisław. Wyglądał jak cień samego siebie. Przyjechał nam powiedzieć, że Jagoda nie żyje. Popełniła samobójstwo. Nigdy nie założyła rodziny. Nie skończyła szkoły. Od lat cierpiała na głęboką depresję. Ale jej ojciec powiedział nam o tym dopiero po jej śmierci. „Pomyślałem, że powinni państwo o tym wiedzieć” – powiedział w naszej kuchni. Już w drzwiach dodał: „Wiem, że nie tak się umawialiśmy. Ale ja zostałem zupełnie sam… A przecież mam wnuka. Tak bardzo chciałbym go poznać”. Tadek wypchnął go wtedy za drzwi.
Mama przestała mówić. Po policzkach płynęły jej łzy. Ja miałem mętlik w głowie. Ale nagle, powoli, wszystko zaczęło nabierać sensu. Moje zamiłowanie do ogrodnictwa… Ta dziwnie niewspółmierna reakcja na to mojego ojca… Tamta scena w sadzie… Ten starszy pan w naszej kuchni… Chwilę później nasza wigilia się skończyła. Rodzina nie za bardzo wiedziała, co powiedzieć. Wszyscy znaleźli wymówkę, żeby już iść. Do domu jechaliśmy w milczeniu. Po powrocie zamknąłem się w pokoju. Po godzinie zastukałem do sypialni rodziców. Tak jak podejrzewałem, nie spali.
– Nie musicie nic mówić. Ale ja muszę powiedzieć, co myślę. Bardzo was kocham. Jesteście moimi rodzicami i nic tego nie zmieni. Ale bardzo chcę poznać dziadka. I dowiedzieć się wszystkiego o mojej biologicznej mamie. I o moich przodkach. Bez tego nigdy nie zrozumiem samego siebie.
Pokiwali głowami.
– Byłam pewna, że tak jest lepiej. Nic nie mówić. Lepiej dla ciebie. Ale teraz wiem, że nie miałam racji – powiedziała cicho mama. I mnie przytuliła.
– Jak mi powiedziałeś, że cię ciągnie do ogrodnictwa, to wpadłem w panikę. Byłem pewny, że cię stracę. Wiem, to bez sensu. Ale tak się poczułem. Wystraszyłem się. Przepraszam – wydusił z siebie tata.
Następnego dnia rodzice zadzwonili do pana Zdzisława. Umówiliśmy się, że w drugi dzień świąt przyjedziemy do niego z wizytą. Mój nowy dziadek popłakał się jak dziecko.
Dziadek dał mi kawałek sadu i zgodę na eksperymenty
Łez nie umiał też ukryć, gdy w końcu się spotkaliśmy.
– Masz oczy Jagody. I usta. I uśmiech – powtarzał, głaszcząc mnie po twarzy. A potem zabrał mnie na wycieczkę po swoich włościach. Pokazywał mi jabłonie, grusze i próbował opowiadać, jak się je hoduje… Gdy zacząłem zadawać fachowe pytania, zamilkł. – Przecież ty studiujesz medycynę, skąd to wszystko wiesz? – zapytał.
– Dziadku – przerwałem mu. – Mogę tak do pana mówić, prawda? – upewniłem się, choć nie miałem wątpliwości, że się zgodzi. – Całe życie byłem pewien, że jestem skazany na bycie lekarzem. Nie walczyłem z tym. Genów nie oszukasz, tak mówi się w naszej rodzinie. Ale moje prawdziwe hobby od dzieciństwa to ogrodnictwo. Aż do wczoraj nie miałem pojęcia, skąd mi się to wzięło. A teraz – rozejrzałem się dookoła – wszystko jest jasne. Genów nie oszukasz – zacząłem się śmiać. Po chwili zaczął mi wtórować dziadek Zdzisław.
Rok temu skończyłem studia. Tak już mam, że jak coś zacznę – to staram się skończyć. Na dodatek obiecałem to rodzicom. Mam taki chytry plan, że spróbuję pogodzić oba moje powołania. Będę pracować w lokalnej przychodni i jednocześnie uczyć się prowadzić gospodarstwo dziadka. Plan ambitny – ale kto wie? Na razie przede mną staż, potem specjalizacja. Ale to za rok. Na dwanaście miesięcy dyplom lekarza medycyny odłożyłem do szuflady. I zamieszkałem z dziadkiem Zdzisławem na wsi. Poznaję moją rodzinę. Moją mamę. Moje dziedzictwo. Od świtu do nocy pracuję w gospodarstwie. Kto by pomyślał, że taka ciężka fizyczna harówka może sprawiać tyle przyjemności!
Odważyłem się przyznać dziadkowi do moich eksperymentów. Dałem mu do spróbowania „Krystynę”. Bałem się, że powie, żebym zostawił poważne sprawy specjalistom. Dziadek najpierw długo oglądał gruszkę. Potem ją wąchał. W końcu ugryzł. Niecierpliwie czekałem na werdykt. Ale dziadkowi się nie spieszyło. Przetrzymał mnie kilka kolejnych minut.
– Ciekawa – wymruczał w końcu. Ta w sumie mało entuzjastyczna recenzja sprawiła mi tyle frajdy, jak chyba dotąd nic w życiu.
– Sam ją wyhodowałeś?– upewnił się. Skinąłem głową. – No proszę, masz do tego smykałkę.
Dziadek dał mi kawałek sadu i zgodę na kolejne eksperymenty. – Jak mi się uda kolejna odmiana, nazwę ją Jagoda – obiecałem.
Wiem, że będę się musiał bardzo postarać. „Jagoda” będzie musiała być idealna.