Reklama

Przyznam szczerze, wolontariuszką w hospicjum zostałam bardziej dla siebie, niż żeby robić coś dobrego. Po kolejnej życiowej porażce, jaką było zamknięcie mojego projektu i cofnięcie mnie z kierowniczej funkcji na szeregowego pracownika, roznosiła mnie energia, a głowę spowijały ponure myśli. Nie mogłam wytrzymać za biurkiem, słuchając poleceń ludzi mniej kompetentnych niż ja! Żeby więc zająć czymś głowę, pierwszy raz w życiu zostałam wolontariuszką.

Reklama

Trochę pomogło. Widok ludzkiego nieszczęścia, chorób, samotnej starości faktycznie sprawił, że mniej zamartwiałam się tym, co mnie ominęło. A trochę się tego przez moje czterdziestoletnie życie uzbierało… Nie wiem dlaczego, ale od dziecka czuję nad głową coś, co nazwałabym „szklanym sufitem”. Jestem ambitna, zdolna i pracowita. Według wszelkich prawideł rządzących światem powinnam więc osiągnąć sukces. A tu nic. Jakby jakaś niewidoczna bariera nie pozwalała mi wznieść się ponad innych.

Skąd ta nigdy nie kończąca się zła passa? Nie wiem. Nigdy tego nie rozumiałam. Przecież tak się staram! Bardziej niż inni, co wynika – jak tłumaczyła mi kiedyś pewna zaprzyjaźniona psycholog – z tego, że kiedy miałam roczek omal nie umarłam. Miałam sepsę, trafiłam do szpitala, lekarze nie dawali mi żadnych szans. Dziadkowie, ludzie bardzo religijni, zorganizowali w kościele codzienne, zbiorowe modlitwy za moje zdrowie. I stał się cud, przeżyłam! Sama, rzecz jasna, tego nie pamiętam – byłam za mała. Nie zapomniałam jednak ciągłego strachu i nadopiekuńczości rodziców w późniejszych latach: „Nie biegaj za szybko, bo się spocisz! Nie wchodź na drzewo, bo spadniesz!” – stale to słyszałam. I na przekór im, a także by samej sobie udowodnić, że wcale nie jestem tak delikatna i słaba, podejmowałam ryzyko, rywalizowałam, starałam się wyróżnić.

Nie od razu zauważyłam, że coś jest nie tak. Najpierw, w podstawówce, poległam w konkursie recytatorskim. Zaczęłam brawurowo, nawet nauczyciele zasiadający w komisji bili mi brawo. Ale, kiedy niemal pewna zwycięstwa przeszłam do etapu wojewódzkiego, przegrałam z uczniem, który zacinał się i jąkał. Bardzo przeżyłam tę porażkę. Do tego stopnia, że choć wróżono mi karierę aktorską, dałam sobie spokój ze sceną. Zamiast tego skoncentrowałam się na biologii, mojej pasji, oraz lekkoatletyce.

Początkowo zdawało się, że pójdzie mi świetnie. Wygrywałam wszystkie międzyszkolne zawody. Kiedy jednak próbowałam przebić się wyżej, za każdym razem coś szło nie tak – nie trafiałam z formą, zdarzała się kontuzja… To samo było z olimpiadą biologiczną. Wystartowałam z przytupem lecz przed finałem popełniłam kilka głupich błędów i laury zgarnęli inni.

Skoro nie idzie mi w nauce, to może uda się w biznesie?

Jeszcze na studiach myślałam, że wina za te niepowodzenia leży po mojej stronie. Przecież wszystko, za co się brałam – każda dyscyplina sportowa czy dziedzina nauki – początkowo szło mi jak z płatka! I nagle, przed samą metą, włączały się hamulce. Jaka stąd nauka? Że powinnam bardziej się starać! Przecież wszyscy ludzie, którzy osiągnęli sukces powtarzają, że talent i szczęście to mniej niż połowa sukcesu. Zwycięstwo osiąga się przede wszystkim ciężką pracą.

Więc pracowałam. W czasie studiów na wydziale biologii zaplanowałam pracę magisterską z inżynierii genetycznej, która mogłaby być doktoratem. Wynikami interesował się dziekan i rektor. A ja pracowałam jak natchniona. Prawie nie wychodziłam z laboratorium. I – jak zawsze – po pierwszych sukcesach, zaraz pojawiły się porażki. Okazało się, że na innym uniwersytecie już ktoś zrobił wcześniej podobne badania. On dostał staż w USA, a ja… zostałam posądzona o plagiat! To było tak niesprawiedliwe, tak dołujące, że na rok przed obroną dyplomu rzuciłam studia. Nikt mnie nie zatrzymywał! Ci, którzy mi wcześniej kibicowali, gratulowali, starali dostać do mojego zespołu, teraz nie pamiętali nawet, jak mam na imię.

Zdruzgotana i rozgoryczona postanowiłam zająć się czymś kompletnie innym. Skoro nie wyszło mi z pracą naukową, to może osiągnę sukces w biznesie? Postawiłam na branżę turystyczną. Nie zadowalało mnie jednak otwarcie biura pośrednictwa sprzedaży wycieczek. Ja chciałam tworzyć coś innego. I wymyśliłam, że będę organizować wyprawy dla specjalnych klientów, każdorazowo zaplanowane pod ich indywidualne oczekiwania. Jeśli ktoś chciał w gronie przyjaciół wejść na Kilimandżaro lub Elbrus, byłam w stanie wszystko zorganizować. Nurkowanie w jaskiniach Jukatanu? Trekking w Karakorum? Opłynięcie Przylądka Horn? Proszę bardzo! Kilkanaście lat temu takich biur było jeszcze niedużo, szybko więc dorobiłam się sporych pieniędzy. Szło mi dobrze, rokowania były jeszcze lepsze, postawiłam więc na rozwój firmy. Wzięłam kredyty. I właśnie wtedy nadszedł krach finansowy 2008 roku. Zbankrutowałam.

Wówczas po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może ciąży nade mną jakaś klątwa. Przecież los śmiał mi się w twarz! Najpierw nęcił małymi sukcesami, mamił powodzeniem, a kiedy łykałam haczyk i wyruszałam po bogactwo i sławę, dawał mi kopa w tyłek!

– Rzucono na panią klątwę – oznajmiła wróżka, do której się wtedy udałam. – Ale spokojnie, za odpowiednią opłatą wszystko poodkręcam.

Byłam naiwna, więc płaciłam. Najpierw za „zdjęcie klątwy”, potem „naprawę karmy” i za inne wymyślne seanse magiczne. Oczywiście było to tylko wyciąganie pieniędzy. W moim życiu nie zmieniło się nic. Wciąż próbowałam się przebić, nadal początkowo wszyscy wróżyli mi sukces i… zawsze kończyło się tak samo. Porażka, niebyt, coraz większe zniechęcenie.

Z roku na rok obniżałam sobie poprzeczkę

Już nie chciałam zostać sławną aktorką, badaczką ani bizneswoman. Wystarczyłoby mi kierownicze stanowisko w niedużym zespole robiącym coś innowacyjnego. Zatrudniałam się więc w kolejnych korporacjach przekonując ich dyrektorów, że mam wiele do zaoferowania. Prawie zawsze dostawałam pracę, tamci byli mną oczarowani. Rozpoczynałam więc projekt i… po pewnym czasie wszystko trafiał szlag.

W ten sposób, goniąc stale za mirażami, przegapiłam pół życia. Zajęta z góry skazaną na porażkę walką, zaniedbałam bliskich mi ludzi, zignorowałam zakochanych we mnie mężczyzn i w końcu – obchodząc samotnie swoje czterdzieste urodziny – odkryłam, że mimo tytanicznej walki, jaką stoczyłam, wciąż jestem nikim.

To wtedy postanowiłam zostać wolontariuszką. Przeżyć coś prawdziwego, zrobić coś pożytecznego, wyzwolić się od ułudy ściągającej mnie na manowce.
Pomagając staruszkom w hospicjum, sprzątając, karmiąc, wymieniając pieluchy, zaprzyjaźniłam się z Teresą. Leżała w dwuosobowym pokoju z inną pacjentką, Bożeną. Ta druga jednak zawsze milczała, kiedy siadając na brzeżku łóżka zwierzałam się Teresie ze swojego chybionego życia.

Pewnego razu Teresę zabrano na jakieś badania a ja wykorzystałam ten moment, żeby posłać jej łóżko.

– Pożegnaj się z nią dzisiaj – usłyszałam za sobą cichy głos Bożeny. – Jutro już jej z nami nie będzie.

Obruszyłam się na te słowa. I oczywiście ani w głowie mi było żegnać przyjaciółkę. Szkoda… Kiedy nazajutrz po pracy przyszłam do hospicjum, jej łóżko było już puste. Odeszła.

– Tak już mam, całe życie – westchnęła Bożena. – Widzę przyszłość, rozumiem rzeczy, które inni nazywają po prostu szczęściem lub pechem.

Korciło mnie, żeby zapytać ją o mój „szklany sufit”. Nie zrobiłam tego jednak. Zbyt wiele razy zawiodłam się na fałszywych astrologach i wróżkach. Milczałam więc przez kilkanaście dni, aż Bożena sama mnie zaczepiła:

– No, wyduś wreszcie z siebie to, o co chcesz spytać, bo i mój czas się zbliża.

– Dlaczego nigdy niczego nie osiągnęłam, choć tak się staram? – słowa same wyskoczyły mi z ust.

Bożena pokiwała głową.

– Słyszałam, jak opowiadałaś Teresie o chorobie, która omal nie zabiła cię, gdy miałaś roczek.

– Tak, to prawdziwy cud, że…

Wreszcie postanowiłam pogodzić się z losem

– Przeżyłaś wbrew własnemu przeznaczeniu – wpadła mi w słowo.

– Miałaś wtedy umrzeć. Ale tak wiele osób modliło się za ciebie, tak żarliwie, że los się odmienił. Lecz przeznaczenie nie.

– Co to znaczy?

– Że z punktu widzenia sił rządzących kosmosem ciebie nie ma. Żyjesz, oddychasz, bo to wyprosili dla ciebie bliscy. Ale w tym wcieleniu nie spodziewaj się więcej. Jesteś tu na kredyt.

Reklama

Bożena zmarła jeszcze tej samej nocy, tak jak przewidywała. A ja? Postanowiłam pogodzić się z losem. I zamiast pędzić, ścigać się, walczyć… spróbować cieszyć się chwilą. Nie jest jeszcze za późno na rodzinę, dom, męża i dzieci. Już czas to docenić!

Reklama
Reklama
Reklama