Reklama

Zawsze potrzebowałam opieki. Byłam taką małą kobietką, która najchętniej wesprze się na ramieniu silnego mężczyzny. Najpierw opiekował się mną ojciec, potem, gdy go zabrakło, brat. Ale brat znalazł sobie wkrótce żonę, więc wreszcie musiałam rozejrzeć się za własnym opiekunem.

Reklama

Miałam 22 lata, gdy spotkałam Artura. Wysoki, bardzo przystojny, wręcz emanował pewnością siebie, siłą i zaradnością. Zakochałam się. W jego niskim chrapliwym głosie, wielkich dłoniach porośniętych ciemnymi włosami i silnych, potężnych ramionach. Wyglądał na drwala, a był inżynierem.

Po dwóch miesiącach randek, zgodziłam się zostać jego żoną. Miesiąc później byliśmy już po ślubie. Skąd ten pośpiech? Otóż dostał niespodziewaną propozycję pracy w firmie budującej fabryki gdzieś w Afryce… Czy w Azji… Już nie pamiętam. Tyle się zdarzyło od tamtego czasu...

Potem tak wyglądało nasze małżeństwo – Artur przechodził z budowy na budowę, a to w Indiach, a to w Turcji czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wpadał do domu na tydzień, dwa, i znów znikał na kilka miesięcy.

A co ja robiłam? No cóż, skończyłam studia magisterskie, potem podyplomowe – i zaczęłam szukać pracy.

Specjalnie nie musiałam, bo mąż doskonale zarabiał, ale trochę mi się w domu nudziło. Popracowałam kilka miesięcy w galerii sztuki, projektowałam swoją biżuterię, próbowałam też sił jako agent literacki, nawet prowadziłam bloga kulinarnego. Nic jakoś nie przyciągnęło mojej uwagi na dłużej, bo tak naprawdę cały czas czekałam na męża. Meblowałam mieszkanie, pichciłam pyszne potrawy i mroziłam, by, kiedy przyjedzie, nie tracić czasu w kuchni, tylko być z nim.

Tęskniłam. Byłam spragniona jego uwagi, spojrzeń, dotyku. Rozmowy. Oczywiście, kiedy przyjeżdżał, trochę marudziłam, że bez niego jestem samotna, bezradna i się nudzę. Dlatego zrobił mi dziecko. Dobrze przeczytaliście. To była tylko jego decyzja. Brałam pigułki, bo bałam się wychowywać dziecko sama, a on mi je podmienił na jakieś witaminy. I zaszłam w ciążę.

Najpierw zaczęłam podejrzewać, że jestem chora. Poranne wymioty, osłabienie… Wspomniałam przyjaciółce, że obawiam się choroby, raka. Ona spojrzała na mnie i powiedziała:

– Kochana, jesteś w ciąży. Bobas będzie rósł w tobie przez dziewięć miesięcy, a potem go z ciebie wyciągną. I dopiero wtedy zacznie się prawdziwa zabawa.

Nie mogłam uwierzyć, przecież brałam pigułki! Przyjrzałam się im dokładnie i… Och, jaka ja byłam zła! Tak mnie załatwić! Na Skypie nawrzeszczałam na męża, a on tylko się śmiał.

– Mówiłaś, że jesteś samotna, że się nudzisz i chcesz mieć coś z tego małżeństwa. No to teraz masz.

Uroczy drań. Nie potrafiłam zbyt długo się na niego złościć.

Moja córka wymagała bardzo dużo uwagi

Ciążę przetrwałam dzięki przyjaciółkom. Arturowi udało się przyjechać na poród, ale kilka dni później musiał wracać, bo praca nie mogła czekać. Był niezastąpiony.

Dziecko przewróciło mój świat do góry nogami. Nie rozumiało, że mama ma akurat gorszy dzień i nie ma ochoty wstawać z łóżka. Albo że trzeba być cicho, kiedy jej przyjaciółki wpadły na pogaduchy. Ciągle chciało jeść, pić, tulić się, bawić albo śpiewać. Wymagało mojej nieustannej uwagi. Nie miałam wyjścia i z podopiecznej przeistoczyłam się w opiekunkę. Przeczytałam milion książek i artykułów, wypytywałam lekarki i mamy na spacerach.

Polubiłam tę nową siebie i całym sercem pokochałam naszą małą Joasię. Obie zawsze z niecierpliwością czekałyśmy na przyjazd „niedzielnego” taty. Zabierał nas wtedy na wycieczki, graliśmy w gry, chodziliśmy na spacery. A gdy córka szła spać, Artur był cały mój. Ten czas wynagradzał mi długie miesiące tęsknoty.

Kiedy Asia miała siedem lat i szła do szkoły, psycholożka w przedszkolu powiedziała, że córce brakuje ojca. Męskiego wzoru w domu. Może dlatego czasem jest zbyt zamknięta w sobie.

– Gdyby udało się pani sprawić, by jej ojciec częściej przebywał w domu, byłoby lepiej dla małej – usłyszałam.

Miała rację. Od naszego ślubu minęło już dziesięć lat, a ja męża miałam przy sobie może rok, gdyby dodać do siebie wszystkie jego wizyty.

Byliśmy zamożni, ustawieni. Najwyższy czas, by wreszcie do nas wrócił. Chciałam mieć normalnego męża, z którym chodzi się do znajomych, do teatru. Miałam dosyć budzenia się codziennie rano w pustym łóżku. Miałam dosyć codziennej tęsknoty.

Ale to wszystko Artur wiedział, i nie robiło to na nim wrażenia. „Jeszcze jeden kontrakt, a zapewnimy sobie dobre życie” – mówił. Albo: „Muszę tam jechać, bo nie mają nikogo innego”. A innym razem: „Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jakie to jest wyzwanie!”.

Ale tym razem w grę wchodziła jego ukochana córeczka, oczko w głowie.

– Mała potrzebuje taty – powiedziałam, patrząc mu w oczy podczas naszej codziennej rozmowy na Skypie. – Albo do nas wracasz, albo znajdę zastępczego ojca dla Asi.

Artur tylko zmrużył oczy i wiedziałam, że się wściekł. I dobrze.

Miesiąc później skończył budowę fabryki na końcu świata i wrócił do domu. Na stałe. Został dyrektorem projektów w tej swojej firmie i obiecał, że będzie wyjeżdżał nie częściej niż raz na miesiąc i tylko na dzień, dwa.

Byłam szczęśliwa. Wreszcie, jak każda normalna kobieta miałam męża, który wracał z pracy o przyzwoitej godzinie i zajmował się rodziną. Robił z nami zakupy. Odrabiał lekcje z córką. Chodził na wywiadówki.

Nie trwało to długo. Po czterech miesiącach miałam ochotę go zabić.

– Gdzie jest mój ukochany Artur, co z nim zrobiłeś? – pytałam obcego faceta, który zamieszkał u nas w domu.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – odpowiadał. – Zawsze taki byłem.

Zawsze był takim czepialskim tyranem? Pedantycznym dupkiem, który rozkazami wymusza posłuszeństwo?

– Nie jesteś na budowie, a my nie jesteśmy twoimi niewolnikami – krzyczałam, kiedy znowu zaczynał mnie z córką ustawiać.

Co to takiego ten tryb wakacyjny?

Okazało się, że uwielbia układać plany. Wieczorami spisywał listy rzeczy do zrobienia na następny dzień, i choćby nie wiem co, musiały być wykonane. I to dokładnie o tej godzinie, którą sobie wymyślił. Miał też swoje zasady. Na przykład prysznic nie mógł trwać dłużej niż 5 minut. Wydłużyłam o minutę albo chciałam wziąć kąpiel, to musiałam wysłuchać tyrady, że na świecie jest niedobór wody, ludzie umierają z pragnienia i trzeba myśleć ekologicznie. Czasem, gdy wymyśliłam coś spontanicznie, na przykład spacer albo kino wieczorem, to marudził, że tego w planie nie było. A bez planu daleko się nie zajdzie. Kiedy Asia chciała się bawić, a on w tym czasie wyznaczył dla niej powtarzanie angielskich słówek, to nawrzeszczał na nią tak, że przyleciała do mnie z płaczem. W ogóle zrobiła się nerwowa… Jak ja.

Nie rozumiałam tego. Wyszłam za mąż za uroczego, radosnego mężczyznę, a teraz pałętał mi się po domu pedantyczny nudziarz o zapędach sierżanta musztrującego kadetów. Do którego w dodatku nie docierały żadne argumenty.

– A czego ty oczekiwałaś? – spytała moja przyjaciółka. – Przecież ty w ogóle nie znasz swojego męża. Przez te 10 lat, kiedy się spotykaliście na dwa, trzy tygodnie, oboje włączaliście sobie w głowach tryb wakacyjny.

– Co takiego? – nie rozumiałam.

– Wiesz, kiedy ludzie wyjeżdżają na wczasy, to zwykle odpuszczają sobie normalne, codzienne zachowanie. Wrzucają na luz, przestają się czepiać drobiazgów. Są po prostu inni niż normalnie. Wczasy się skończyły. Zresztą na twoje życzenie, więc nie marudź.

Poszłam na długi spacer po parku, chociaż w tym czasie powinnam robić zakupy i gotować obiad. Dużo rozmyślałam nad swoim małżeństwem z Arturem. I kiedy przypominałam sobie, jak wyglądało moje życie z nim, gdy był na drugim końcu świata, i jak wygląda teraz, dotarło do mnie, że już nie jestem słabą kobietką potrzebującą męskiego wsparcia. Potrafię wszystko załatwić, mam swoje hobby, jestem świetną matką i doskonałą kucharką. Mój blog kulinarny ma mnóstwo fanów, choć ostatnio bardzo go zaniedbałam, bo Artur uważa, że to głupota i strata czasu…

Nagle zorientowałam się, że tęsknię za swoim dawnym życiem. Za wolnością wyboru, za odpowiedzialnością, za zadowoleniem z odnoszonych sukcesów. Małych, ale własnych.

Tęskniłam za mężem, to prawda, ale byłam szczęśliwa, gdy przyjeżdżał w swoim wakacyjnym trybie. Niestety, jego codzienny tryb był nie do zniesienia.

Zrozumiałam, że nawet, jeśli Artur wróci do swojej wyjazdowej pracy, a ja znów stanę się słomianą wdową, to pewnego dnia znów przyjedzie do domu na stałe… A tego nie zniosę.

Kilka ostatnich miesięcy uświadomiło mi, że nie kocham codziennego Artura, tylko tego wakacyjnego. Zrozumiałam też, że samotne życie wcale mnie już nie przeraża. Podjęłam decyzję. Rozstaliśmy się.

Reklama

Jestem wdzięczna losowi, że tak pokierował moim życiem, że zdobyłam samodzielność. Bo gdyby Artur od początku siedział w domu, teraz byłabym pewnie bezmyślną, zahukaną istotą trzymaną w klatce jego woli...

Reklama
Reklama
Reklama