Reklama

Nie kwapił się do prac domowych

Piotrek jest naprawdę w porządku jako mąż. Troskliwy, zapobiegliwy, można na nim polegać i wszystko wybaczy. Tylko jedno można mu zarzucić. Za każdym razem trzeba go błagać godzinami, żeby w końcu wziął się do roboty w mieszkaniu. Sam z siebie nigdy nie weźmie się za sprzątanie, ciągle muszę mu truć, że przydałoby mi się wsparcie z jego strony.

Reklama

Facet nie garnie się do spraw, które zazwyczaj należą do mężczyzn. Zero chęci, żeby ogarnąć kapiący kran czy niedziałającą spłuczkę. Wymiana przepalonej żarówki albo naprawa odprysku na ścianie to dla niego czarna magia. Muszę mu z piętnaście razy przypominać, żeby w końcu ruszył tyłek i coś zrobił.

Identyczna sytuacja miała miejsce z balkonowymi drzwiami. Przez kilkanaście tygodni non stop mu o nich trąbiłam, że wymagają naprawy, bo się zacinają. Klamka zrobiła się luźna, a wewnętrzny mechanizm tak bardzo się popsuł, że otwarcie ich graniczyło z cudem. Zdarzało się, że blokowały się nawet po delikatnym przymknięciu. W dwóch przypadkach byłam zmuszona oswobodzić biednego Piotrusia uwięzionego na balkonie, operując klamką w różnych kierunkach. Pomimo tego wszystkiego mój ślubny wciąż upierał się, że funkcjonują, jak należy, tylko trzeba wiedzieć, jak się z nimi obchodzić.

Niby miał się tym zająć

Gdy w końcu solidnie mu się dostało ode mnie, pogrzebał chwilę wkrętakiem, popukał tu i tam, po czym oznajmił, że weźmie się za naprawę przy weekendzie, bo roboty jest więcej, niż sądził.

– To może ściągnę tu jakiegoś specjalistę? Kogoś z ekipy, która je zakładała. Żeby je wyregulowali czy coś – zasugerowałam.

– Daj spokój, Baśka, przecież kasy będą chcieli za robotę. Nie ma co wywalać pieniędzy w błoto. Powiedziałem, że zabiorę się za to przy weekendzie i załatwione – zapewniał.

Niestety, plany spaliły na panewce. W sobotę wybraliśmy się do znajomych na balangę, więc cały dzień spędził na przygotowaniach, a w niedzielę odsypiał nocne szaleństwa. Temat drzwi balkonowych zupełnie wyleciał mu z głowy. I to na dobre. A ja machnęłam ręką. Nie chciało mi się już po raz kolejny mu o tym przypominać…

Pewnego poniedziałku przed południem miało miejsce niezwykłe zdarzenie. Jako że Piotrek odrobił godziny w sobotę, mógł wziąć wolne i spędzić cały dzień z naszą dwuletnią pociechą, Julcią. Dziewczynka wprost promieniała radością, że nie musi iść do żłobka, a i tata nie krył zadowolenia z perspektywy spędzenia czasu razem. W planach były zakupy na stoisku z zabawkami w hali targowej, a potem słodka przekąska w lodziarni i harce na placu zabaw. Obydwoje nie mogli doczekać się wspólnej przygody.

Jeszcze poprzedniego wieczora, gdy leżeliśmy już w łóżku, Piotr podzielił się ze mną pewnym spostrzeżeniem, jakie poczynił jako ojciec.

– Wiesz, wydaje mi się, że dopiero teraz dojrzałem do roli taty. Kiedy Julka była jeszcze maluszkiem, chyba mniej to wszystko do mnie docierało… – powiedział mi wieczorową porą.

– Pewnie dlatego, że wreszcie da się z nią normalnie pogadać – chichotałam.

– No tak, ale trzeba też mieć na nią oko. Zauważyłaś, jaka z niej mała rozrabiaka? Wszędzie próbuje się wdrapać. Byle tylko dotrzeć jak najwyżej – śmiał się pod nosem.

– Ja ją niedawno nakryłam, jak stała na krześle przy stole i już szykowała się, żeby wgramolić się na blat. W ostatnim momencie udało mi się ją stamtąd ściągnąć.

– Co za cwaniara z niej. Ani na moment nie wolno jej zostawić samej…

Z ojcem miała być bezpieczna

Kiedy dziś o poranku opuszczałam dom, moje dwie ukochane osoby wciąż smacznie spały. Rzecz jasna, dzielili ze sobą jedno posłanie, gdyż w środku nocy nasza córeczka Julcia rozpłakała się, więc tatuś wziął ją do naszej sypialni, by ją utulić. Zerknęłam na nich czule i z nostalgią, po czym udałam się do pracy. Odczuwałam smutek, że nie mogę zostać wraz z nimi i cieszyć się tą chwilą.

Tego poranka ogarnął mnie błogi spokój i poczucie odprężenia. Zazwyczaj tak się działo, kiedy córeczka zostawała pod opieką taty. Mimo że żłobek, do którego ją wysyłaliśmy, naprawdę trzymał poziom, to jednak czułam się o wiele lepiej, gdy spędzała czas sam na sam z tatą. W końcu kto zatroszczy się o dziecko bardziej niż jego własny ojciec? Niestety, szybko okazało się, że nawet przy Piotrku może jej się przydarzyć coś okropnego. I to przez niego…

Około godziny 10 nadeszło połączenie od mojego męża, ale akurat nie mogłam odebrać, ponieważ byłam zajęta. Zaraz potem usłyszałam dźwięk przychodzącej wiadomości tekstowej, lecz również nie udało mi się jej przeczytać z uwagi na to, że prowadziłam rozmowę z klientem. Konwersacja przedłużyła się, więc dopiero po 30 minutach spojrzałam na wyświetlacz mojego smartfona. Natychmiast zrozumiałam, że wydarzyło się coś bardzo niedobrego. Treść SMS-a była krótka, ale wymowna: „Odbierz telefon!”

Próbowałam skontaktować się z małżonkiem, ale jakby na przekór, teraz nie podnosił słuchawki. Udało mi się do niego przebić dopiero za trzecim podejściem.

– Basiu, jesteśmy w szpitalu! Musisz przyjść! – to było pierwsze, co powiedział. Słychać było, że jest przestraszony.

– Co się wydarzyło, Piotr, nie strasz mnie tak! O co chodzi?!

– Julcia oblała się wrzątkiem!

– O Boże, mocno?!

– Trochę. Najgorsze jest to, że ma poparzoną buzię! Doktorzy właśnie ją oglądają – wyjaśniał, a ja dosłyszałam w tle rozpaczliwe kwilenie naszej małej.

Ten dzień był koszmarem

Kolana się pode mną ugięły i omal nie zemdlałam. Ale błyskawicznie wzięłam się w garść i wybiegłam z roboty. Te godziny były chyba najcięższymi w całym moim dotychczasowym życiu. Personel medyczny gorączkowo krzątał się wokół naszego dziecka, a my z Piotrem bezradnie trwaliśmy na korytarzu, próbując opanować targające nami uczucia i jednocześnie pocieszyć naszą kruszynkę.

Gdy minęło już to, co najgorsze i dowiedzieliśmy się, że Julcia wyjdzie z tego bez poważniejszych konsekwencji, mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą. Czułam się jednak kompletnie wyczerpana. Kilkugodzinne napięcie pozostawiło mnie niemal bez sił. Mój partner również padł jak długi na jedno z krzesełek w poczekalni. Wyglądał okropnie.

– Poczuwam się do odpowiedzialności… – mruknął, a do mnie w tym momencie dotarło, że nie mam pojęcia, co się wydarzyło.

– Jak to? – wbiłam w niego pełen lęku wzrok. – O czym ty gadasz?

To wszystko przez te przeklęte drzwi na taras. Wybacz mi, Baśka, serio okropnie cię przepraszam…

Usiadłam tuż przy nim, a on zaczął relacjonować przebieg zdarzeń. A było to tak: po tym, jak wyszłam, oni się obudzili, zrobili sobie coś do jedzenia i szykowali się na wycieczkę – chcieli pójść na targ i pobawić się trochę na placu zabaw. Gdy już byli gotowi do drogi, mój mąż stwierdził, że przed wyjściem chętnie napiłby się jeszcze herbatki. No to ją sobie zrobił i zostawił kubek na blacie w kuchni. Wpadł na pomysł, że zanim ten napój wystygnie, to on zdąży zapalić papierosa na balkon.

Sprawdził, czy córeczka grzecznie siedzi przed telewizorem i poszedł na balkon. Zamknął drzwi, żeby do środka nie wlatywał smród papierosa. Stał tak chwilę, może z minutę i jeszcze raz zajrzał do pokoju. Julci na podłodze już nie było, wspinała się właśnie na taboret, żeby na stół wleźć.

– Naparłem na wejście, aby błyskawicznie dostać się do pomieszczenia i ją stamtąd zabrać – relacjonował z oczami pełnymi łez. – Lecz one ponownie się zablokowały. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, Julka stała już przy czajniku. Parłem i parłem, ale to nic nie pomagało… Ostatecznie odskoczyłem i z całych sił walnąłem w futrynę. Wtedy ustąpiły. Ale było już po czasie… Strasznie przepraszam! Jakbym tylko wiedział… Ty chyba wiesz, zrobiłbym to… Naprawiłbym te pieprzone drzwi już wieki temu…

Jednak znalazł czas

Po powrocie do mieszkania mąż nie opuszczał naszej córeczki nawet na moment. Otaczał ją troskliwą opieką i spełniał każdą jej zachciankę. Z biegiem czasu, rany na buzi Julci stopniowo blakły, a jej oczka na nowo nabierały zdrowego blasku. Wraz ze stopniową poprawą stanu zdrowia naszej pociechy, również samopoczucie Piotrka ulegało poprawie. Stopniowo przestawał zadręczać się wyrzutami sumienia.

Po upływie miesiąca, wspomnienie całego zajścia niemal zupełnie wyblakło w naszej pamięci. Nie wszystko jednak poszło w niepamięć. Pozostała cenna nauka. Doświadczenie męża, które okazało się wartościowe dla nas wszystkich.

– Piotruś, co tam porabiasz? – zaskoczył mnie widok męża z porozkładanymi narzędziami zaraz po tym, jak wróciłam z roboty.

– Reperuje stołek.

– Ale przecież wszystko z nim w porządku.

– Teraz tak, ale lada moment mogłoby nie być. Jedna nóżka się poluzowała.

– Niesamowite! Tylko się uśmiechnęłam.

– To może przy okazji ogarnąłbyś tę półeczkę w kuchni, bo mi się jakoś z boku przekrzywiła.

– Już załatwione.

– Że co? Kiedy? – mocno mnie to zaskoczyło.

– Jak wczoraj poszłaś na zakupy. Przy okazji naprawiłem też żarówkę w toalecie, bo coś tam migotała.

No i wiecie co? Mój mąż wreszcie zrozumiał, że czas wziąć się w garść. Nie mówię, że gdyby tego nie zrobił, to nasze małżeństwo by się rozpadło, ale jednak o wiele przyjemniej jest mieszkać z facetem, który dba o nasz wspólny dom. Serio, jestem mega zadowolona, że coś w nim drgnęło...

Reklama

Basia, 33 lata

Reklama
Reklama
Reklama