Reklama

Mieszkam sama w czteropiętrowym bloku z lat osiemdziesiątych, w mieszkaniu po rodzicach. Moje życie... hm, nie dzieje się w nim za wiele. Pracuję zdalnie jako graficzka — projektuję opakowania dla jakiejś zagranicznej firmy, której właściciela nigdy na oczy nie widziałam. Dzień w dzień to samo: wstaję, parzę kawę, siadam do komputera, potem szybkie zakupy i samotny obiad przy serialu. Wieczorem czasem trochę czytam, czasem bez sensu scrolluję telefon. I tak codziennie.

Nie narzekam. Serio. Po prostu... tak już jest. Nie szukam nikogo, nie mam psa ani kota. Ludzi obserwuję raczej przez okno, niż spotykam na kawie. Od jakiegoś czasu coraz częściej dostrzegam starszego pana z piątego piętra. Wysoki, raczej szczupły, zawsze z tymi samymi siatkami z marketu. Nigdy się nie uśmiecha. Nigdy się nie spóźnia — jakby miał w głowie zegar. Gdy mijamy się na klatce, wymieniamy tylko skinienie głową. Ani „dzień dobry”, ani „do widzenia”. Taki cichy, codzienny rytuał.

Znam jego twarz lepiej niż niektórych znajomych z pracy. I nic o nim nie wiem. Zastanawiam się czasem, czy też mieszka sam. Czy ma dzieci? Wnuki? Może ktoś do niego dzwoni. A może... nikt? Nie wiem. Ale od kiedy zaczęłam go zauważać, coś się we mnie zmieniło. Nie wiem co dokładnie, może tylko to, że przestałam być w tym bloku zupełnie sama. Nawet jeśli nadal nie padło między nami ani jedno słowo.

Awaria windy

Tamtego dnia padał deszcz. Zwykły, październikowy, nijaki. Miałam kaptur na głowie i jedną rękę wolną, drugą trzymałam siatkę z mlekiem, płatkami i papierem toaletowym. Zbliżając się do windy, zauważyłam, że drzwi jeszcze są otwarte. Przyspieszyłam i w ostatniej chwili zdążyłam wejść. On już tam był. Stał bokiem, z twarzą lekko zwróconą w moją stronę. Skinęliśmy sobie głowami.

Winda ruszyła. Na tablicy mignęło „1”, potem „2”, ale nagle światła lekko przygasły i urządzenie zatrzymało się z krótkim szarpnięciem. Zrobiło się cicho. Ciszej niż zazwyczaj. Przez chwilę nie było słychać nic poza lekkim szumem wentylatora i naszym wspólnym milczeniem.

Minęła minuta. Może dwie. Nie spojrzałam na zegarek. Stałam w bezruchu, próbując udawać, że mnie to nie rusza. On w końcu mruknął coś pod nosem. Coś o tym, że z tym złomem zawsze tak samo. Zaśmiałam się. Krótko, cicho, ale szczerze.

– To nie pierwszy raz? – zapytałam.

– Pierwszy był w osiemdziesiątym dziewiątym – odpowiedział i spojrzał w górę. – Od tamtej pory tylko się psuje. Taki wiek.

Uśmiechnęłam się. To było pierwsze zdanie, które między nami padło. Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o windzie, potem jakoś przeszło na zakupy. On miał w siatce marchew, ziemniaki i kawałek mięsa. Krupnik, jak powiedział. Mój zestaw wyglądał przy tym dosyć biednie. Kiwnęłam głową na swoją torbę i powiedziałam, że pewnie znowu coś zamówię. Nie gotuję. Nie dla jednej osoby.

– To się gotuje dla dwóch – odpowiedział spokojnie. – A potem się dzieli.

Zaskoczyła mnie ta odpowiedź. Nie była ani nachalna, ani wścibska. Po prostu... powiedział to, jakby to było najoczywistsze na świecie.

– Gotuje pan codziennie?

– Codziennie nie. Ale lubię. To chyba jedyne, co jeszcze ma smak.

– Ja gotuję rzadko. Dla kogo? Dla ściany?

Popatrzył na mnie dłużej, ale bez oceny. Tak po prostu, jakby chciał zrozumieć.

Winda nagle ruszyła. Wszyscy lekko się zachwialiśmy, ale żadne z nas nie powiedziało już nic więcej. Gdy dotarliśmy na piąte piętro, on wysiadł pierwszy, zatrzymał się i odwrócił.

– Dobranoc, pani Edyto – powiedział cicho.

Zamarłam. To był pierwszy raz, kiedy wypowiedział moje imię. Nigdy mu go nie mówiłam. Wróciłam na swoje piętro z czymś dziwnym w środku. To nie była ekscytacja, raczej... poruszenie.

Zupa w torbie

W sobotę po śniadaniu założyłam płaszcz, wzięłam torbę i poszłam do sklepu. Przed półką z warzywami przypomniałam sobie o krupniku. Najpierw się zawahałam. Potem bez zastanowienia włożyłam do koszyka marchew, pietruszkę, seler, ziemniaki, por, kaszę, mięso. Wszystko, co trzeba. Sama się sobie dziwiłam. Od lat nie gotowałam zupy. Nie było po co.

W domu wypakowałam zakupy i spojrzałam na kuchnię, jakby to była scena z dawno niegranej sztuki. Wzięłam się do pracy. Obierałam warzywa, kroiłam, gotowałam bulion. Zapach był znajomy, ciepły. Przez chwilę miałam wrażenie, że znów mam dwanaście lat i siedzę przy kuchennym stole, a mama coś miesza w garnku.

Zupa się udała. Nalewałam ją do dwóch słoików i ręce trochę mi drżały. Jeden był dla mnie. Drugi – dla niego. Czułam się, jakby to była jakaś deklaracja, choć przecież to tylko krupnik. A jednak coś we mnie się wzbraniało, coś podpowiadało, że robię coś głupiego.

– Co ja w ogóle robię? – powiedziałam na głos. – Przecież to głupie. Co on sobie pomyśli?

Wzięłam słoik, zawinęłam go w ścierkę i wsadziłam do torby. Ubrałam się, wyszłam. Klatka schodowa była pusta, światło trochę migotało. Stanęłam przed drzwiami na piątym piętrze i przez chwilę tylko patrzyłam na dzwonek. Serce waliło mi jak przed egzaminem. W końcu nacisnęłam.

Otworzył niemal od razu. Wyglądał tak samo jak zawsze – spokojnie, uważnie. Spojrzał na mnie, potem na torbę, potem znów na mnie.

– Pomyślałam, że może pan chciałby... znaczy, to tylko krupnik – powiedziałam, wyciągając słoik.

Przez moment nic nie mówił. Potem się uśmiechnął. Cicho, prawie niezauważalnie.

– Dziękuję. Bardzo mi miło.

– Tak.

– Mam na imię Stefan.

Zamilkliśmy na chwilę. On wziął ode mnie słoik. Staliśmy tak chwilę w tym dziwnym półmroku klatki.

– No to... smacznego – powiedziałam w końcu i już miałam się odwrócić.

– Pani też. Dziś u mnie bez zupy – dodał. – Ale może jutro się zrewanżuję.

Skinęłam głową i wróciłam do siebie. Gdy zamknęłam drzwi, jeszcze chwilę stałam w przedpokoju. Potem włączyłam radio. Cicho, żeby nie przeszkadzać. A potem, jakby nigdy nic, zjadłam swoją porcję zupy. Ale smakowała inaczej niż wszystkie zupy, które jadłam do tej pory.

Więcej niż zupa

Od tamtego dnia coś się zmieniło. Nie dużo, nie od razu, ale jednak. Stefan czasem czekał na mnie przy drzwiach windy, czasem mijał na schodach. Rozmawialiśmy. Najpierw o pogodzie, potem o cenach mięsa, a potem już o wszystkim.

Któregoś popołudnia siedzieliśmy razem na ławce przed blokiem. Ja z kawą w kubku termicznym, on z papierową torbą. Wyciągnął słoik.

– W zamian za tamten krupnik – powiedział. – Dziś żurek. Bez kiełbasy, ale z sercem.

Innym razem to ja piekłam ciasto. Trochę mi się przypaliło, ale Stefan nie powiedział ani słowa, tylko zjadł dwa kawałki.

Z czasem nasze rozmowy stały się dłuższe. Opowiadał mi o synu, który nie lubił krupniku.

– Twierdził, że smakuje jak starość – mruknął.

– Mój były chłopak mówił to samo – odpowiedziałam.

– Może to znak, że mamy dobry gust.

Zaczęłam czekać na te spotkania. Były ciche, spokojne, bez nacisku. Nie musiałam nic udawać. Wystarczyło usiąść i być.

Zniknięcie Stefana

Pewnego ranka spojrzałam przez okno i zauważyłam, że Stefan nie wyszedł po gazetę, jak zawsze. Pomyślałam, że może śpi dłużej. Ale dzień minął, potem kolejny, i nie widziałam go ani razu. Klatka schodowa była cicha, jego drzwi zamknięte, skrzynka zapełniona. Podeszłam i zapukałam. Raz, drugi. Cisza. Przylgnęłam uchem do drzwi, ale nie usłyszałam niczego. Wróciłam do siebie i usiadłam w kuchni. Patrzyłam w blat, jakby miał mi coś podpowiedzieć.

Po południu postawiłam na kuchence garnek. Zupa była prosta, jak zawsze. Pokroiłam warzywa, wsypałam kaszę. Potem przełożyłam porcję do słoika, nakleiłam karteczkę: „Mam nadzieję, że wszystko w porządku” i podpisałam: „Edyta”. Zaniosłam słoik pod jego drzwi, zostawiłam i uciekłam jak dziecko, które zrobiło coś nielegalnego.

Rano znalazłam kartkę wsuniętą pod swoje drzwi. Kartka była zgięta na pół, pismo staranne, proste. „Dziękuję. Byłem w szpitalu. Zupa była lepsza niż to, co mi tam dawali. – S”. Wzięłam kartkę do ręki, usiadłam na łóżku i długo w nią patrzyłam. Potem otworzyłam okno. Powietrze było chłodne, ale świeże. Jak coś nowego.

Może zaproszę kogoś jeszcze

Z czasem wszystko zaczęło układać się na nowo, choć nic wielkiego się nie wydarzyło. Nadal mieszkałam sama. Nadal pracowałam zdalnie. Nadal moje dni wyglądały podobnie. Ale wieczory... wieczory miały już zupełnie inny rytm.

Czasem Stefan pukał z dwoma słoikami. Czasem to ja pukałam. Bywały dni, że tylko siadaliśmy na ławce, nie mówiąc zbyt wiele. I to też wystarczało. Nie musiałam się spieszyć z żadnym słowem. Zaczęłam częściej zaglądać do kuchni. Przyprawiałam, próbowałam. Nie dla pokazania się. Dla kogoś. A może raczej – z kimś.

Wtedy zrozumiałam, że nie chodziło o zupę. Chodziło o to, że ktoś na mnie czekał. I że ja też na kogoś czekałam. Na te drobne, ciche momenty, które nie miały w sobie nic wielkiego, ale wszystko zmieniały. Pomyślałam sobie, że może kiedyś nauczę się piec chleb. Może zaproszę kogoś jeszcze. Ale nie dziś. Dziś niosłam dwa słoiki. Jeden dla siebie. Drugi – dla Stefana.

Edyta, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama