„Przez to, że cały dzień jechałam na ścierce, prawie doprowadziłam do tragedii. Nie chciałam tak głupio umierać”
„Wpadłam w panikę, bo dotarło do mnie, że naprawdę mogę tak skończyć. Że jestem zdana tylko i wyłącznie na siebie. Jeśli nic zrobię, zginę marnie na podłodze własnego przedpokoju”.

- Kinga, 39 lat
Przyszła do mnie z prezentem
Gdybym wiedziała, że niewinny i zgoła przyjemny telefon od przyjaciółki wywoła taką lawinę zdarzeń, chyba bym go nie odebrała. Ale nie wiedziałam, odebrałam i jeszcze się ucieszyłam, słysząc głos Hanki.
– Fajnie, że dzwonisz. Co tam u ciebie?
Przyjaciółka w odpowiedzi zadała mi serię krótkich pytań:
– Jesteś w domu? Nigdzie się nie wybierasz? Mogę wpaść? – zasypała mnie pytaniami
– Jestem i będę. Wpadaj – udzielił mi się jej skrótowy sposób mówienia. No bo skoro zaraz przyjdzie, nagadamy się „na żywo”.
Zlustrowałam mieszkanie. Podłoga, zwłaszcza w przedpokoju, pozostawiała wiele do życzenia. Cóż, przy jesiennej słocie trudno utrzymać ją w czystości. Zerknęłam na zegar i stwierdziłam, że zdążę szybko umyć posadzki w kuchni i na korytarzu. Zamiotłam, a później mopem przeleciałam na mokro. Z rozpędu sięgnęłam też po środek z nabłyszczaczem. Zanim przyszła Hanka, wypolerowana podłoga aż lśniła. Jak u poznańskiej pani domu przystało.
– Mam coś dla ciebie – zaczęła od progu. – W zasadzie kupiłam dla siebie, ale okazały się trochę za duże. Na ciebie powinny być w sam raz.
– Zaraz, zwolnij trochę. Siadaj, zaraz wszystko mi opowiesz. Kawa już się parzy.
– Super! – ucieszyła się. – Kawy, kawusi to mi potrzeba, chyba ciśnienie spadło, a wiesz, jak ja na to reaguję. Ziewam cały dzień.
Zawsze zdumiewa mnie jej umiejętność płynnej zmiany tematu. Potrafi mówić o trzech rzeczach naraz, nie gubiąc żadnego wątku. Teraz też, kiedy już zasiadła w fotelu, wróciła do poprzedniego.
– No i chyba przez to niskie ciśnienie za chwilę staniesz się właścicielką cudownych czółenek. Bo jak je mierzyłam w sklepie, to chyba stopy mi napuchły i buty wydawały się dobre. Teraz są za luźne i nie chce być inaczej, ale są takie śliczne, że żal mi ich oddawać, więc pomyślałam o tobie…
– Pokażesz mi wreszcie te buty? – nie wytrzymałam.
– A faktycznie – wyszła do przedpokoju, w którym zostawiła firmową siatkę, i po chwili wróciła z pudełkiem. – Zobacz. Czy nie śliczne?
– Jak marzenie – przyznałam, bo rzeczywiście buty były piękne. Z cielistej skórki, z wężowymi aplikacjami, na wysokim obcasie. Klasyczne szpilki pasujące w zasadzie do wszystkiego.
– Są twoje. Przymierz, w stosownej chwili – popatrzyła wymownie na moje stopy okutane w grube skarpetki. – Bo ja już muszę lecieć, wpadłam dosłownie na minutę. Zadzwoń potem i powiedz, czy pasują. – Podniosła się z fotela tak gwałtownie, że potrąciła stolik, na którym filiżanki niebezpiecznie się zakołysały. – Sorka, naprawdę się spieszę. Chciałam ci je dostarczyć jak najszybciej, a teraz muszę pędzić.
– Wielkie dzięki. Zaraz przymierzę do rajstop i sukienki. Chcę je zobaczyć w pełnej krasie.
– No to miłego mierzenia, pa, pa – przesłała mi całusa i już jej nie było.
Kiedy zostałam sama, od razu zabrałam się do przebierania i przymierzania trafionych okazyjnie pantofelków. Aby obejrzeć efekt, ruszyłam do przedpokoju, gdzie w szafie mam lustro, w którym mogę obejrzeć się od stóp do głów.
Ledwie zrobiłam dwa kroki, poczułam, że tracę przyczepność i siłą bezwładności lecę na szafę. Chryste! Zapomniałam, że wyczyściłam tę podłogę na błysk… Czując, że padam, odruchowo wyciągnęłam ręce, aby ochronić głowę. Coś chrupnęło, przeszył mnie nagły ból i chyba na moment straciłam przytomność.
Obudziłam się z głową na podłodze
Kiedy się ocknęłam, leżałam na podłodze, z ręką wygiętą pod dziwnym kątem, a w całym boku czułam pulsujące gorąco. Coś mokrego spływało mi po twarzy i kapało na posadzkę. Krew… Patrzyłam na nią ze zdziwieniem, nie od razu pojmując, skąd się wzięła. Rozcięłam sobie łuk brwiowy albo rozbiłam nos. Tak na logikę, bo nie byłam w stanie tego sprawdzić.
Usiłowałam się parę razy podnieść, ale przeszywający ból udaremniał moje wysiłki. Leżałam więc bezradnie, przyciskając twarz do zimnej posadzki. Jej chłód sprawił, że w końcu krew przestała cieknąć. Nadal jednak kręciło mi się w głowie, a na dodatek zbierało mi się na mdłości.
Świadomość beznadziejności mojej sytuacji uderzyła mnie jak obuchem. Nie mogłam wstać, ruszyć się, o dotarciu do telefonu mogłam jedynie pomarzyć. Mieszkałam sama i nie mogłam liczyć na to, że zaraz ktoś przyjdzie. Rozpłakałam się z bezsilności, bólu i strachu. Wyobraźnia podsuwała mi coraz bardziej przerażające obrazy.
Widziałam, jak powoli słabnę z głodu i odwodnienia, jak tracę przytomność, przychodzi agonia… Wpadłam w panikę, bo dotarło do mnie, że naprawdę mogę tak skończyć. Że jestem zdana tylko i wyłącznie na siebie. Jeśli nic zrobię, zginę marnie na podłodze własnego przedpokoju. Z powodu butów. Z powodu obsesji sprzątania. O nie, tak głupio nie umrę!
Zmusiłam się do jeszcze jednego heroicznego wysiłku i osiągnęłam tyle, że udało mi się przesunąć o pół metra w kierunku sypialni. Potem musiałam odpocząć. Serce waliło mi jak oszalałe, w głowie miałam kołowrót, oblał mnie zimny pot. Nie wiedziałam, czy jest on efektem strachu, bólu czy prób dostania się do sypialni.
A jeśli złamałam sobie kręgosłup? – ta myśl pojawiła się znienacka. Boże, będę kaleką do końca życia! Więźniem własnego ciała! Bezradną istotą przykutą do łóżka, beznadziejnie wpatrującą się w sufit! Wyobraźnia usłużnie zwizualizowała tę sytuację – tak realistycznie, że aż zamrugałam, aby odpędzić depresyjny widok. To chyba lepiej już umrzeć, niż tak wegetować.
Bałam się, że umrę
Jeszcze wielokrotnie podejmowałam próby podniesienia się. Niestety, mogłam jedynie pełzać, odpychając się jedną ręką. Zanim dotarłam do progu sypialni, zapadł już zmrok. Kiedy wreszcie udało mi się wczołgać do pokoju… znowu ogarnęła mnie rozpacz. Telefonu nie było na nocnym stoliku, na którym zwykle go kładłam! Gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie mogłam go odłożyć po rozmowie z Hanką, ale nie potrafiłam odtworzyć tego momentu.
Ogarnął mnie irracjonalny spokój. Mimo bólu zrobiłam, co mogłam, teraz pozostawało czekać. Starałam się nie precyzować, na co w zasadzie czekam. Aby nie popaść w obłęd strachu, skupiłam się na wspominaniu. Przywoływałam tylko miłe i wesołe zdarzenie, nic dołującego, biorąc pod uwagę moją obecną sytuację i położenie.
Chyba to oszukiwanie umysłu naprawdę pomagało. Nie wariowałam z przerażenia, nawet momentami przysypiałam, bo w pewnym momencie ze zdumieniem stwierdziłam, że za oknem robi się jasno. Blok powoli budził się do życia… Zadziwiające, że do tej pory te wszystkie dźwięki – szum lejącej się wody, szczęk naczyń, trzask drzwi, skrzypienie podłóg, odgłosy rozmów – do mnie nie docierały.
Teraz, leżąc na podłodze, doskonale słyszałam sąsiadów z dołu. I to natchnęło mnie nową myślą oraz nadzieją. Nadludzkim wysiłkiem udało mi się zsunąć ze stopy but, pośrednią przyczynę katastrofy, a potem przesunąć się tak, aby był w zasięgu tej sprawniejszej ręki. Rytmicznie zaczęłam uderzać obcasem w podłogę. Wydawało mi się, że stukam tam całą wieczność…
Aż jęknęła, gdy mnie zobaczyła
Jak chór anielski powitałam ostry dzwonek do drzwi. Przypomniałam sobie, że spiesząc się do przymierzenia butów, nie zamknęłam ich za Hanką na klucz.
– Otwarte… – chciałam krzyknąć, ale z wysuszonego gardła wydobył się tylko ochrypły szept. – Otwarte! – spróbowałam głośniej i zaraz chwycił mnie spazmatyczny kaszel. Może to on skłonił sąsiadkę z dołu, by nacisnęła klamkę i weszła.
– O Boże! Co się pani stało?
Ulga, jaką poczułam na jej widok, sprawiła, że znowu zrobiło mi się słabo. Resztę tego poranka pamiętam jedynie wyrywkowo. Pracowników pogotowia, sąsiadkę pakująca mi jakieś rzeczy, ostry podmuch wiatru, kiedy niesiono mnie na noszach do karetki, zatroskaną minę lekarza.
Dopiero następnego dnia dowiedziałam się, że miałam dużo szczęścia. Wprawdzie ręka była złamana w dwóch miejscach, pękły mi trzy żebra, solidnie się potłukłam i rozcięłam łuk brwiowy, ale głowa i kręgosłup nie doznały poważniejszych urazów.
Za to nabawiłam się fobii. Od czasu tego wypadku minęły już prawie dwa lata, a ja ciągle nie mogę wyzbyć się lęku przed upadkiem. Chodzę wyłącznie w butach na płaskim obcasie, za nic nie wejdę na lśniące posadzki banku, po schodach chodzę jedynie przy poręczy. Jeśli poręczy nie ma, proszę kogoś, aby pomógł mi zejść.
Co chwilę obsesyjnie sprawdzam, czy mam przy sobie telefon, a panikuję, gdy naładowanie baterii spada poniżej pięćdziesięciu procent. Biorę komórkę ze sobą wszędzie, nawet do łazienki. Obawiam się, że ten lęk będzie mi towarzyszył już zawsze…