„Przez podły charakter straciłam męża i wielu znajomych. Byłam porywcza, pyskata, wiecznie nadąsana. Musiałam się zmienić”
„Bycie żywiołowym, pyskatym ekstrawertykiem pomaga w życiu, ale ma też parę minusów. Choćby taki, że nie każdy potrafi z taką petardą wytrzymać. Związek to kwestia chęci i wyrozumiałości z obu stron. W moim małżeństwie tego zabrakło. Wtedy dotarło do mnie, że muszę coś w sobie zmienić. Nie dla innych, ale dla samej siebie. Tylko jak osiągnąć błogi stan wyciszenia? Albo przynajmniej nie być ciągle wkurzoną na świat i ludzi?”.
- Joanna, 31 lat
Od zawsze byłam jak nakręcona sprężyna. Porywcza i hałaśliwa. Gotowa w każdej chwili wystrzelić. Tata twierdził, że odziedziczyłam to „wiadomo po kim”, a mama oczywiście gorąco protestowała, aż jej się rude włosy burzyły.
Bycie żywiołowym, pyskatym ekstrawertykiem pomaga w życiu, ale ma też parę minusów. Choćby taki, że nie każdy potrafi z taką petardą wytrzymać. Związek to kwestia chęci i wyrozumiałości z obu stron. W moim małżeństwie tego zabrakło. I nieważne, kto zawinił bardziej bardziej – odkąd zostałam trzydziestoletnią rozwódką, dotarło do mnie, że muszę coś w sobie zmienić. Nie dla innych, ale dla samej siebie. Tylko jak osiągnąć błogi stan wyciszenia? Albo przynajmniej nie być ciągle wkurzoną na świat i ludzi?
Można pracować nad sobą, ale trudno zmienić coś, co definiuje cię jako osobę. Cały ten kształtowany od dzieciństwa pakiet cech, sposobów reagowania i radzenia sobie ze światem, wchodzenia w interakcje z innymi. Oczywiście wszystko jest względne. Nawet optymista może mieć gorszy dzień, a mruk popaść w radosną euforię. No ale nie da się na stałe zrobić z gaduły milczka.
Niemniej moja wybuchowość i nerwowość – a może już nerwica? – coraz mocniej mi przeszkadzały. Zrobiłam się bardziej niecierpliwa, a tym samym mniej wyrozumiała. Drażnili mnie ludzie – tym, co i jak mówili oraz robili, nawet tym, jak wyglądali – więc ich unikałam. Wystarczy, że musiałam się hamować w pracy. Prosto z biura wracałam więc do domu, jadłam kolację, którą coraz częściej popijałam solidną porcją wina, i szłam spać. Gdy akurat miałam lepszy humor, oglądałam jakieś filmy. Każdy introwertyk byłby zachwycony takim życiem. Ale ja od urodzenia byłam typową ekstrawertyczką! Chciałam znowu być dawną sobą, tylko spokojniejszą, bez chęci mordu w oczach, ale nie wiedziałam, w jaki sposób to osiągnąć. Przed wszelkimi terapiami czułam jakiś wewnętrzny opór. No bo skoro szukam pomocy, mam ze sobą problem. Wstyd. Źle rozumiana duma nie ułatwia życia, wiem. I co z tego?
Jak ci ludzie czasem mnie wkurzają!
W tamto wtorkowe popołudnie wracałam z pracy autobusem. Poprzedniego dnia oddałam samochód do naprawy i miałam odebrać go dopiero przed weekendem. Poruszanie się komunikacją miejską w środku lata to męka, dlatego byłam rozdrażniona, od kiedy wsiadłam, i bardziej zniecierpliwiona, niż gdybym stała w korku. Było duszno, tłoczno i głośno. Na szczęście moją uwagę przykuła rozmowa dwóch kobiet stojących obok mnie.
– Medytacja to wspaniała sprawa. Naprawdę. Dawno nie czułam się taka spokojna i zrelaksowana – mówiła jasnowłosa, drobna kobieta do swojej towarzyszki, która nie wyglądała na zbytnio zainteresowaną tematem.
Za to ja się zainteresowałam…
Gdy tylko wróciłam do domu, zrobiłam sobie kawę i włączyłam laptopa. Za obiad posłużył mi batonik, który zdaniem producenta zaliczał się do zdrowej żywności. Niech mu będzie. Ponieważ miałam „pieprz w tyłku”, jak mawiał tata, dla odreagowania stresów dnia codziennego wybierałam zawsze coś męczącego, jak bieganie albo jazda na rowerze, a nie „nudną” jogę. Ale jak zmiana, to zmiana. Pora spróbować czegoś nowego.
Aż do wieczora zgłębiałam informacje na temat sztuki medytacji i czułam się coraz bardziej zafascynowana. Dowiedziałam się, że jej główne cele to odzyskanie siły i równowagi życiowej oraz rozwijanie w sobie miłości, cierpliwości i tym podobnych. Ponieważ ostatnio miałam niedobór właśnie „tym podobnych”, zdecydowałam się spróbować. Zwłaszcza że według opinii wielu adeptów medytacja działała również uspokajająco. A w końcu chyba lepiej medytować, niż faszerować się lekami.
Znalazłam zajęcia odbywające się w mojej okolicy i postanowiłam, że jutro pójdę się zapisać. Wolałam jednak iść w towarzystwie, więc zadzwoniłam do przyjaciółki. Justyna na wieść o moich planach wybuchnęła śmiechem.
– Aśka, błagam cię… Ty i medytacja? Medytowanie to zajęcie dla osób, które lubią ciszę i spokój. Czyli na pewno nie dla ciebie!
– Żebyś się nie zdziwiła… – obruszyłam się. – A w ogóle to małpa z ciebie. Ja tu próbuję walczyć z oporną materią mojej pokręconej osobowości, a ty mi kłody pod nogi… Prosiak.
– Dobra, już dobra. Pójdę. Bo zaraz będę robić za całe zoo.
Nazajutrz wraz z Justyną udałyśmy się na zajęcia. Jeszcze zanim się zaczęły, urzekło mnie samo miejsce. Ani szpanerskie studio czy sala wynajęta w biurowcu, ani zapyziała, zalatująca tenisówkami salka w domu kultury, sąsiadująca przez ścianę z kółkiem szachowym i klubem seniora. Zajęcia odbywały się w niedużym domu, w jasnym, przestronnym pomieszczeniu z dużymi oknami wychodzącymi na ogród. Prowadziła je dziarska, sympatyczna babeczka w wieku mojej mamy o oryginalnym imieniu Estera.
Estera poprosiła, żebyśmy usiedli. Drobna szatynka uniosła rękę.
– W pozycji lotosu? – zapytała.
– W pozycji, która będzie dla was komfortowa – odparła Estera, siadając naprzeciwko nas po turecku. – W dzisiejszych czasach prawie każdy pamięta o treningu ciała. A co z ćwiczeniami umysłu? Ręka do góry, kto coś robi w tym zakresie – zaczęła, gdy rozlokowaliśmy się na karimatach.
Nikt nie podniósł ręki.
– Właśnie. A co nam po pięknych ciałach, gdy mamy zatrute umysły.
To nawet nie było pytanie, a jeśli już, to retoryczne.
Podczas spotkania dowiedziałam się, że medytacja – wbrew niektórym opiniom – nie wywołuje halucynacji ani żadnych odlotów. To forma relaksu, metoda na uspokojenie umysłu. To swoiste oczyszczenie, osiągnięcie stanu pełnej świadomości, porzucenie trosk. Takie mentalne sprzątanie. Brzmiało utopijnie, może nawet śmiesznie, ale efekty, o których mówiła Estera, kusiły. Zmniejszenia stresu, osiągnięcia harmonii, wzrost energii… Co mi szkodzi spróbować?
Spodziewałam się, nie bez obaw, że medytacja potrwa jakąś godzinę i że przez cały ten czas będziemy siedzieć w ciszy, kontemplując nad sensem i bezsensem życia. Na szczęście skończyliśmy po trzech minutach.
– Na początek nie ma co się forsować. Już po dwóch minutach większość z was zaczęła tracić koncentrację: zmieniać pozycję, otwierać oczy, zerkać na innych. Na początek, dla niewprawionych, te niespełna trzy minuty wystarczą – wyjaśniła Estera, a potem kontynuowała swój wykład, prowadząc go w lekkim tonie i stylu, w przystępny sposób dla takich jak ja laików.
Dowiedziałam się, że idealną porą na medytację jest poranek, gdy jesteśmy wyspani i mamy czysty umysł. Acz nie jest to reguła, raczej indywidualna sprawa. Jak zresztą cała medytacja. Nie ma do niej jednej, konkretnej instrukcji, bo główną zasadą jest komfort medytującego. Jeśli będę robić coś wbrew sobie, nie uda mi się. Wcale też nie muszę medytować na łące, pustyni czy w górach – zacisze domowe to równie dobre warunki.
Mam teraz więcej pozytywnej energii
Choć Justyna po trzech zajęciach zrezygnowała, ja chodziłam dalej oraz medytowałam sama w domu. Może to była zasługa Estery, którą polubiłam i na dokładkę podziwiałam. Była moim guru od medytacji, a po zajęciach stawała się koleżanką, z którą można było pogadać na różne tematy.
Początkowo medytowałam, bo po prostu mi się to podobało. Z czasem jednak zaczęłam zauważać te wszystkie pozytywne efekty. Czułam się lepiej i jakby lżej. Miałam więcej energii, a wychodzenie z domu – do pracy czy gdziekolwiek indziej – przestało być dla mnie karą. Zmieniłam też dietę, do czegoś wcześniej nie mogłam się zmobilizować. Niby chciałam zdrowo się odżywiać, ale zawsze kończyło się na próbach, bo po pracy nie miałam siły na gotowanie. Odgrzewałam coś albo zamawiałam gotowce. Przemogłam jednak niechęć czy lenistwo i codziennie wieczorem szykowałam sobie posiłki na kolejny dzień. Aż weszło mi to w krew, stało się stałym elementem życia i już nie musiałam się zmuszać. Przeciwnie, źle się czułam, gdy tego nie zrobiłam. Coś jak z braniem kąpieli. Nie umrzesz, jak nie weźmiesz, ale czujesz się nieświeżo i niekomfortowo.
Dziś wiem, że medytacja była dla mnie właściwą drogą do poznania i zreformowania samej siebie. To nie tak, że jestem teraz uosobieniem spokoju, że zaparłam się swoich „ognistych” genów, że śmieję się, zasłaniając usta, i zawsze pomyślę, nim coś powiem. Zmiana nie oznacza udawania kogoś innego. Nadal jestem żywiołowa, hałaśliwa i wszędzie mnie pełno, ale nauczyłam się spuszczać z tonu, walczyć o siebie bez tupania nogami. To działa, skoro już nie mam ochoty mordować innych.
Nie zmieniłam się diametralnie, to tak nie działa. Dzięki medytacji stałam się po prostu lepszą wersją siebie.