Reklama

Tamtego dnia stanęłam przed drzwiami gabinetu profesora. Był ordynatorem oddziału szpitala, w którym pracowałam przez ostatnie lata. Przyszłam, by powiedzieć mu, że mam dość i odchodzę. Bynajmniej nie była to łatwa decyzja. Od dziecka marzyłam o zawodzie chirurga. O ratowaniu ludzkiego życia. Uczyłam się jak wariatka i potem dosłownie skakałam ze szczęścia, kiedy profesor wybrał mnie na jednego ze swych asystentów.

Reklama

Przez trzy lata bez słowa sprzeciwu robiłam, co mi kazano, ale co za dużo, to niezdrowo! Nie wiem dlaczego, zawsze dostawałam najcięższe dyżury. Ktoś nie mógł przyjść, zachorował, potknął się, zabolał go palec, więc z polecenia profesora wzywano mnie w trybie alarmowym. To ja asystowałam przy wielogodzinnych operacjach i profesor jakby celowo opóźniał podmianę na czekającego już innego asystenta. Jakby się na mnie uwziął! W dodatku, żeby mnie już całkowicie dobić, nadprogramowo zlecał mi prowadzenie badań, kazał weryfikować materiały do swojej kolejnej książki.

W całym roku miałam może kilka dni dla siebie. Jak długo można tak ciągnąć? Właśnie odszedł ode mnie facet, twierdząc, że chce mieć kobietę dla siebie na dłużej niż godzinę w tygodniu. Uznałam więc, że najwyższy czas stać się asertywną.

Temu pacjentowi został najwyżej miesiąc życia

Stałam więc przed drzwiami ordynatora – człowieka, którego nad wyraz ceniłam, poważałam, który był moim idolem. Zapukałam. Cisza. Wiedziałam, że jest w środku. Może się zdrzemnął. Ostatnio źle wyglądał. Znowu zapukałam. Wreszcie po dłuższej chwili usłyszałam krótkie: „Wejść”.

W świetle palącej się lampy profesor rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Usiadłam na krześle na wprost biurka.

– Dobrze, że jesteś. Chciałbym, byś wyraziła swoją opinię na temat tego pacjenta.

Profesor podał mi kliszę rentgenologiczną. Wstałam. Wzięłam ją i podeszłam do negatoskopu. Podpięłam zdjęcie.

Widziałam wątrobę i sąsiednie narządy.

Przez dłuższą chwilę analizowałam każdy fragment obrazu. Wreszcie wypięłam zdjęcie i oddałam je ordynatorowi.

– Co o tym sądzisz?

– Człowiek ma pecha. Rak wątroby z przerzutami. Długo nie pociągnie.

– Ja daję miesiąc.

Zgodziłam się skinieniem głowy:

– Doskonale, że się ze mną zgadzasz – profesor uśmiechnął się jakby z przekąsem. – Zresztą, zawsze uważałem cię za najlepszego diagnostę. A zatem mam jeszcze nieco ponad miesiąc życia.

– Co… Co proszę?! – nigdy w życiu nie byłam w takim szoku.

Zerknęłam na leżącą przed profesorem kliszę i spojrzałam na róg, w którym znajdowały się dane chorego. Litery były odwrócone do góry nogami, ale przeczytałam imię i nazwisko. Niemożliwe!

– Może to jakaś pomyłka? – wybąkałam, sama wiedząc, że plotę bzdury.– Przecież pan pracuje codziennie, zauważyłabym…

Profesor uśmiechnął się smutno.

– Szczęście w nieszczęściu. Dotąd wszystko przebiegało niemal bez objawów. Gdyby nie wczorajsze omdlenie… No nic, mamy miesiąc, by zdążyć przed finałem.

– Z czym chce pan zdążyć?

– Cóż, przyszedł czas na szczerość. Widzisz, Marto, zapewne zastanawiałaś się nieraz, dlaczego ładuję na twoje barki więcej, niż wydawałoby się, że jesteś w stanie udźwignąć. Czasami bałem się, że powiesz mi, że masz dosyć, i odejdziesz. Cieszę się, że tego nie zrobiłaś, bo to oznacza, że nie myliłem się, wybierając cię na swojego następcę.

Znieruchomiałam. Miałam wrażenie, że w pokoju czas też się zatrzymał. Profesor spojrzał na mnie spod oka i znów się uśmiechnął.

– Postąpiłem dokładnie tak, jak kiedyś zrobił mój dawny mistrz… Przed trzema laty wybrałem pięciu wyróżniających się lekarzy, którzy właśnie skończyli drugi stopień specjalizacji. Po dwóch latach orki tylko ty zostałaś na placu boju. W tym czasie starałem się przekazać ci całą swoją wiedzę i doświadczenie. Myślę też, że w trakcie wielu operacji nauczyłem cię kilku przydatnych rzeczy. Choć według mnie nadal musisz ćwiczyć lewą dłoń. Czasem trzeba się nią posłużyć ze względu na lepsze dojście do pola operacyjnego.

– Z szyciem lewą ręką radzę sobie coraz lepiej – bąknęłam, zaszokowana wszystkim, co do tej pory usłyszałam.

– No i jeszcze zdarza ci się niedokładnie czytać wyniki badań. Pamiętaj, nie koncentruj się tylko na zidentyfikowanej już chorobie. Czasami przez to można pominąć inną, która już pojawia się na horyzoncie.

Przez następną godzinę ustaliliśmy sposób, w jaki miałam przejmować obowiązki.

– Chyba posadzono mnie na karuzeli, która zaczyna kręcić się coraz szybciej – westchnęłam pod koniec spotkania.

– Poradzisz sobie. I jeszcze ostatnia rada. Nie bądź taka skromna, bo nikt nie będzie traktował cię poważnie. Skromnym należy być tylko wtedy, gdy już inni wiedzą o twojej wielkości. Wcześniej jest to głupie i niczemu nie służy – zakończył profesor.

Kiedy się żegnaliśmy, przytrzymał moją dłoń i powiedział:

– Zapomniałbym. Weszłaś do mojego gabinetu z jakąś sprawą. W czym rzecz?

Sprowadziłam wszystko do jakiegoś mało istotnego problemu. Szczerze mówiąc, miałam lekkiego kaca moralnego. Przecież chciałam właśnie zrezygnować…

Cztery tygodnie później ordynator zmarł, a moja kandydatura na jego miejsce została zaakceptowana przez dyrekcję szpitala.

Profesor odszedł we śnie, a ja pomyślałam, że Bóg oszczędził mu cierpienia za to, że całe życie niósł pomoc potrzebującym, bez względu na czas i okoliczności. I gdy stałam w zimnym wietrze przy jego grobie, patrząc na zaścieloną kwiatami trumnę, nagle uświadomiłam sobie, że on naprawdę wychował sobie następcę. Tak długo wbijał mi do głowy zasadę, że lekarz jest po to, by służyć pacjentom o każdej porze dnia i nocy, że przyjęłam ją za swoją. Mój mistrz…

Lekarz też powinien słuchać podświadomości

Zajęłam gabinet profesora. Pierwszy nocny dyżur wydawał się upływać spokojnie. Siedziałam w fotelu, gapiłam się na tarczę zegara i zastanawiałam się nad wszystkim, co spotkało mnie w szpitalu przez ostatnie trzy lata… Zasnęłam.

Przyśniło mi się, że ktoś puka do drzwi.

– Wejść.

Opadła klamka i zobaczyłam siebie samą w progu gabinetu. Chwilę potem moje drugie „ja” usiadło na wprost biurka.

– Dobrze, że jesteś – uśmiechnęłam się. – Chciałabym, żebyś wyraziła swoją opinię na temat tego pacjenta.

Ta druga wzięła do ręki fotografię rentgenologiczną. W tej samej sekundzie spojrzałam na róg kliszy, gdzie znajdowało się imię i nazwisko chorego. Mężczyzna szykowany był na następny dzień rano do operacji usunięcia woreczka żółciowego. Ot, rutynowy zabieg. Jednak ten rentgenogram, nie wiedzieć czemu, przedstawiał zdjęcie lewego oskrzela. Marta numer dwa wzięła ode mnie kliszę, wstała i podeszła do negatoskopu. Podpięła zdjęcie.

– Co o tym sądzisz?

– Proszę zwrócić uwagę na oskrzele płatowe górne lewe. Niepokoi mnie ta ciemna plamka – powiedziała Marta nr 2.

– Niepokoi?

– W tym miejscu zdjęcie nie jest ostre, więc… Należałoby zrobić wziernikowanie sondą przez nos i sprawdzić, co to takiego.

Sekundę później gwałtownie otworzyłam oczy. Przede mną na biurku leżała teczka chorego, którą dostałam do przejrzenia przez zabiegiem operacyjnym.

Jednak wewnątrz nie było żadnego rentgena.

Sen mara, Bóg wiara – mruknęłam.

Rano skończyłam dyżur. Przebrałam się i wyszłam ze szpitala. Kiedy miałam już wsiąść do samochodu, spojrzałam na zegarek. Właśnie zaczęła się operacja.

Chwilę siedziałam za kierownicą i gapiłam się przed siebie.

„To był sen – powtarzałam sobie w myślach. – Tylko sen”.

Pamiętaj, nie koncentruj się tylko na zidentyfikowanej już chorobie, gdyż czasami bywa tak, że przez to można pominąć inną, która już pojawia się na horyzoncie…

Przypomniały mi się wyniki badania krwi, które zrobiono przed operacją. I wiedziałam, na co uwagę zwróciła moja podświadomość, gdy umysł pozostał obojętny.

Wróciłam na oddział i zleciłam, żeby operujący chirurg dodatkowo przeprowadził wziernikowanie oskrzeli pacjenta. W górnym lewym płacie znalazł ognisko zmutowanych komórek nowotworowych.

Reklama

Skąd o nich wiedziałam? Kiedy w nocy przeglądałam teczkę, przejrzałam wyniki badania krwi. Markery rakowe wskazywały, że gdzieś w organizmie może kształtować się stan zapalny. Ale gdzie go szukać? Sen wskazał na oskrzela. Podeszłam do okna gabinetu. Otworzyłam je szeroko, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Wtedy zobaczyłam starszego mężczyznę, który, podpierając się laską, oddalał się w stronę szpitalnej bramy. Nieoczekiwanie zatrzymał się i obejrzał. To był profesor! Uśmiechnął się do mnie. Chwilę potem zniknął za bramą.

Reklama
Reklama
Reklama