Reklama

To zdarzyło się dość dawno temu, ale nawet dziś doskonale pamiętam tamte chwile. Byłam wtedy nastoletnią pannicą i raz jeden spędzałam całe wakacje na wsi pod Sieradzem u cioci mojej mamy. Podobno wcześniej, gdy byłam dzieckiem, moja mama bywała tam ze mną częściej, ale tego nie pamiętałam, cioci zresztą też nie. Dopiero podczas tych wakacji tak naprawdę ją poznałam.

Reklama

Ciocia Marysia spodobała mi się od pierwszych chwil. Siwowłosa starsza pani o pięknych niebieskich oczach i serdecznym uśmiechu. Miała miły głos, była bardzo energiczna, chodziła szybko i cały czas coś robiła w gospodarstwie. Wydawała mi się wiecznie zapracowana. Ale wieczorami po kolacji siadała z nami wszystkimi przy dużym okrągłym stole w kuchni. Przychodzili wtedy także inni członkowie rodziny oraz sąsiedzi. Starsi snuli opowieści o swojej młodości, o przeżyciach wojennych, o swoich miłościach, dzieciach, o dawnej modzie i obyczajach. Jako jedyna nastolatka w tym gronie, nie zabierałam głosu, ale słuchałam i słuchałam. To wszystko było dla mnie jak sceny z jakiejś książki lub filmu.

W ciągu dnia starałam się pomagać w pracach gospodarczych. Chciałam sprawiać cioci przyjemność, bo szczerze ją polubiłam. Poza tym takie gospodarstwo było dla mnie nowością i różne prace traktowałam jak miłe atrakcje. Dom cioci Marysi wydawał mi się wielki i piękny. Od strony ulicy cała posiadłość była ogrodzona i porośnięta gęstym żywopłotem, zaś z drugiej strony wychodziło się do ogrodu.

Ten ogród był dwuczęściowy. Zaczynał się sporym trawnikiem otoczonym drzewami orzechu, pod drzewami rosły rozmaite różnokolorowe kwiaty, w głębi stała drewniana altana, a w niej wielki okrągły stół, dokoła którego stało dużo wiklinowych, większych i mniejszych, foteli, krzesełek i taboretów. I tam się jadało obiady w gorętsze dni.

Dla mnie, dziewczyny urodzonej i wychowanej w mieście, w ciasnym trzypokojowym mieszkanku w bloku, takie ogrodowe posiłki miały nieopisany urok. Była w nich jakaś tajemnica, wszystko pachniało i smakowało inaczej, nawet ziemniaki pokraszone tłuszczem ze skwarkami i posypane posiekanym koperkiem były jak z bajki.

Zobacz także

W dalszej części ogrodu rosły drzewa owocowe – jabłonie, grusze, czereśnie, wiśnie, a nisko krzewy agrestu, borówek i maliny. Kawałek dalej był warzywniak – czyli całe rzędy grządek z rozmaitościami. Ciocia się śmiała, że obsiewa swoje grządki metodą „posuwistą”, co oznaczało, że nie siała na jeden raz wszystkich marchwi, buraków, fasoli itp., tylko robiła to po trzy, cztery grządki co dwa, trzy tygodnie.

W ten sposób z jednych grządek miała już młode buraczki na zupę botwinkę, a na następnych grządkach te buraczki dopiero kiełkowały. Grządki już oczyszczone, ciocia obsiewała czymś nowym. Wszystkie prace w cioci ogrodzie wydawały mi się fascynujące. Pewnie dlatego, że czegoś takiego nigdy wcześniej nie robiłam. Ba! Nawet tego na oczy nie widziałam.

Rękoma to na pewno nie zarobisz!

Któregoś dnia ciocia Marysia po śniadaniu zaproponowała mi wypielenie grządek, gdzie właśnie wyrosła świeża marchewka. Ruszyłam do tej pracy z wielkim zapałem i z uśmiechem na ustach! Ciocia przykucnęła ze mną nad grządką i, jak zwykle podśpiewując cichutko, rozgarniała palcami rządki czegoś zielonego, co wyrastało z ziemi na wysokość około dziesięciu centymetrów.

– Popatrz, Iwonko – tłumaczyła – te listki to młoda marchewka, a cała reszta to zwykłe chwasty, które trzeba powyrywać. Chwytasz je tu, przy samej ziemi, u nasady i delikatnie wyciągasz razem z korzonkiem. Wtedy marchewka będzie mogła pięknie rosnąć i żadne chwaściska nie będą jej przeszkadzać, rozumiesz?

Jasne, że rozumiałam! Uważnie wpatrywałam się w te zielone wyrostki, jakieś różne listki, zaokrąglone, postrzępione lub spiczaste i pilnie wypatrywałam, co jest marchewką, a co jest chwastem i trzeba to wyrwać. Po dość długiej lekcji wzięłam się za pracę. Najpierw stałam nad grządką i się nachylałam do tych zielonych drobiazgów. Z wielką uwagą, bardzo starannie przebierałam wśród tej zieleniny palcami, żeby się nie pomylić i wyrywać chwasty, a nie, Boże broń, marchewkę. Byłam z siebie dumna, że mi się to udawało.

Po jakimś czasie czułam, że mnie bolą plecy, pewnie od tego pochylania się, więc przykucnęłam. Pozycja kucająca przyniosła mi chwilową ulgę, co mnie znowu wbiło w dumę, że jestem taka cwana. Dalej całą moją uwagę skupiałam na małych zielonych listkach. Nawet nie zauważyłam, kiedy z pozycji kucającej, klapnęłam na jedno kolano. Skubałam zieleninę i przesuwałam się tak na jednym kolanie wzdłuż grządki. Odruchowo, co jakiś czas zmieniałam kolano. Byłam nadal skupiona na pracy, ale po pewnym czasie poczułam, że coś mi dokucza.

W końcu dotarło do mnie, że jest mi strasznie gorąco, bo słońce wprost pali mój kark i plecy, a po nich spływa mi pot. Twarz miałam całą zabrudzoną, bo wierzchem dłoni nieświadomie obcierałam ją z potu. W pewnej chwili zauważyłam, że już jestem na ziemi na obu kolanach, a pupę opieram na piętach. I tak, klęcząc, powoli przesuwałam się do przodu.

Do końca grządki dotarłam już na czworakach. Przesuwałam się do przodu, opierając się na rękach i ciągnąc za sobą nogi i pupę. Czułam się jak rozjechana. To pielenie marchewki zaczęło mi się zdawać niewolniczą harówką, przy której obieranie ziemniaków na obiad było rozkosznym wypoczynkiem. Obejrzałam się za siebie i z nieopisaną ulgą stwierdziłam, że obrobiłam całą grządkę, po jej bokach systematycznie zostawiałam kupki wyrwanych chwastów i chyba skończyłam robotę.

Byłam wykończona! Pot spływał mi po całym ciele, było mi przeraźliwie gorąco, łapałam oddech jak ryba wyjęta z wody, a przed oczami migały mi różnokolorowe jasne plamy. Wtedy chyba nie wiedziałam nawet, jak się nazywam.

Nagle zauważyłam, że jestem w cieniu! Boże, co za ulga! Brudnymi rękoma obtarłam twarz i spojrzałam w górę. Cień wziął się stąd, że nade mną stała ciocia Marysia. Patrzyła na mnie tymi swoimi pięknymi niebieskimi oczami, ręce miała założone jedna na drugą pod biustem i uśmiechała się do mnie serdecznie, jednocześnie kiwając głową.

– Wiesz, dziecko, ty się ucz! – powiedziała wreszcie, śmiejąc się dobrotliwie.

Patrzyłam na nią półprzytomnie, zanim wreszcie do mnie dotarło, co ciocia powiedziała.

– Ależ ciociu, ja się uczę – wysapałam z trudem.

– Ale ty się dobrze ucz! – powtórzyła moja ciocia.

– Ciociu, ja się dobrze uczę, nawet bardzo dobrze – zapewniłam gorliwie, jednocześnie sapiąc jak stara lokomotywa. – Ja jestem w trójce najlepszych uczniów w mojej klasie. Naprawdę! Ale dlaczego, ciociu, mówisz mi to teraz? – zaciekawiłam się.

– Ucz się, żebyś w życiu zarobiła na siebie głową, bo rękoma to na pewno nie zarobisz! – ciocia Marysia zaśmiała się serdecznie. – Spójrz za siebie!

Siedząc na ziemi, z trudem obróciłam się, żeby spojrzeć w tył. Cztery grządki marchewki i buraczków, równiutko umieszczone za mną, były pięknie wypielone. Kupki chwaścików leżały po bokach w równych odległościach, naszykowane do wyrzucenia, a oczyszczone małe listki marchewek sterczały dumnie. „Boże, ratuj!” – pomyślałam.

W tym samym czasie, gdy ja umordowana i wykończona ledwie dałam radę głupiej jednej grządce, moja trzy razy starsza ciocia Marysia obskoczyła cztery grządki i nawet najmniejszego zmęczenia nie było po niej widać! Stała teraz nade mną uśmiechnięta i taka radosna, jakby przez cały ten czas wylegiwała się w cieniu na leżaku!

Popatrzyłam na ciocię, bo zrozumiałam, co miała na myśli i mało nie spaliłam się ze wstydu.

– Ciociu – wyszeptałam z trudem. – Ja naprawdę chciałam ci pomóc.

– Wiem, wiem, Iwonko – ciocia była serdeczna jak zwykle. – I oczywiście doceniam twoją pracę i wysiłek, jaki w nią włożyłaś. Tylko stwierdzam, że ty się do takiej pracy po prostu nie nadajesz. Tobie jest pisana inna praca i inne życie!

Ciotki nie posłuchałam i dobrze na tym wyszłam

Od tamtych wyjątkowych wakacji pod Sieradzem minęło sporo czasu. Jestem już po czterdziestce, mam swoją rodzinę, kochanego męża i dwóch nastoletnich synów. Jestem szczęśliwa, choć teraz dużo bardziej niż jeszcze kilka lat temu... Skończyłam studia, pracowałam w filii dużej zagranicznej firmy, zarabiałam całkiem nieźle. Oczywiście pracowałam „głową”, jak by to określiła ciocia Marysia, ale… do czasu!

Kochanej cioci Marysi już dawno nie ma wśród nas, ale ja ją pamiętam i często wspominam serdecznie i z czułością. Uśmiecham się wtedy z rozrzewnieniem i myślę sobie, że jednak ciocia nie we wszystkim miała rację! Owszem, może i zarabiam „głową”, jak radziła. Ale…

Od lat uwielbiam rozmaite prace ręczne i gdy tylko mam wolną chwilę, oddaję się im bez reszty. Mam nawet w tym zakresie spore osiągnięcia, z których mogę być dumna!

Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło! Coś gdzieś zobaczyłam, może na wystawie w Cepelii, a może na jakimś „pchlim targu”, albo podczas wyjazdów studenckich na obozy wędrowne... W każdym razie zwróciłam uwagę na cuda robione ręcznie. To były rzeczy rozmaite – koronkowe ciuszki, haftowane bluzki, małe laleczki ubrane na ludowo, ozdoby choinkowe, nadzwyczajne jajka wielkanocne, figurki zwierząt zrobione ze słomy, „Jezuski” wyżłobione scyzorykiem w kawałku kory z drzewa… Wszystko to mnie zafascynowało! Najpierw tylko kupowałam tego typu rzeczy i je kolekcjonowałam.

Jednak któregoś lata, dawno temu, gdy byłam w Bukowinie Tatrzańskiej, stary góral pokazywał mi, jak się robi kierpce. Później, gdzieś na Mazurach robiłam z jakąś panią figurki zwierzątek z patyków, kory i szyszek. Ta sama pani nauczyła mnie też haftowania. Wciągnęło mnie to. Kupowałam, głównie w antykwariatach, wzory starych ludowych haftów, ozdób bożonarodzeniowych i wielkanocnych, a nawet ryciny uczące robienia palmy na Niedzielę Palmową.

Nawet nie wiem, kiedy nasze niewielkie blokowe mieszkanko zaczęłam przeistaczać w swoistą pracownię! Zresztą… dużo by opowiadać, jak to moje zamiłowanie się rozwijało. Moi panowie na początku protestowali! Mąż czasem zamarudził, że w niedzielnym śniadaniu są kawałki słomy, a chłopcy robili miny i spoglądali na siebie ze znaczącymi uśmieszkami, gdy widzieli, że znowu przywlokłam do mieszkania jakieś gałęzie albo kory drzew.

Ale z biegiem czasu to wszystko spowszedniało, a mąż i synowie nie tylko zaakceptowali moją pasję, ale jeszcze sami zaczęli wynajdywać dla mnie nowe materiały, z których mogłabym zrobić coś ciekawego. To oni zachęcili mnie też, bym po raz pierwszy zdecydowała się pokazać moje prace i wzięła udział w kiermaszu rękodzieła artystycznego i ludowego. To był bardzo dobry pomysł, bo moje wyroby zrobiły furorę, a ja nabrałam pewności siebie.

I tak już od wielu lat współpracuję z rozmaitymi firmami promującymi polskie wyroby ludowe. Za coś, co było i wciąż jest moją pasją, zaczęłam otrzymywać honoraria. Na początku były to niewielkie kwoty, ale z biegiem czasu większe i większe. Wciąż się też douczałam, kończyłam rozmaite kursy, zdobywałam kolejne dyplomy.

Obecnie, już od kilku lat, moje prace są sprzedawane głównie do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Australii, bo tam są wielkie skupiska Polaków, bądź ludzi, których dziadkowie lub rodzice byli Polakami. Oni mają olbrzymi sentyment do wszystkiego, co im przypomina Polskę. Skończyłam z moją pracą w biurze. Właściwie musiałam z niej zrezygnować, bo absorbowała mnie na wiele godzin dziennie, a nie dawała mi ani takiej satysfakcji, ani takiego zarobku, jak moja działalność rękodzielnicza!

Reklama

Wierzę, że moja kochana i niezapomniana ciocia Marysia dziś patrzy na mnie z góry i uśmiecha się tymi swoimi pięknymi niebieskimi oczami. A może nawet jest ze mnie dumna?

Reklama
Reklama
Reklama