Reklama

Podobno bokser nie widzi nokautującego go ciosu. Tak mówił Janusz, mój mąż, który w młodości był sportowcem. Nigdy nie zastanawiałam się, czy to prawda. Szczerze mówiąc, guzik mnie to obchodziło. Aż do czasu, kiedy ocknęłam się w szpitalu, a lekarze powiedzieli, że najprawdopodobniej jako jedyna przeżyję wypadek samochodowy, w którym brała udział cała nasza rodzina. Janusz, Tosia i ja.

Reklama

Zanim jeszcze spadła na mnie czarna lawina rozpaczy, pierwsze przyszło zdumienie. Jak to możliwe? Jakim sposobem? Przecież to był poranek jak wszystkie inne… Wstałam pierwsza i wypuściłam psa do ogrodu. Potem nastawiłam kawę dla nas i mleko dla córki. Obudziłam męża. Nasypałam psu karmy do miski. Następnie długi czas pertraktowałam z ośmioletnią Tosią, żeby otworzyła oczy, umyła zęby i poszła wreszcie do kuchni na śniadanie.

Godzinę później wsiedliśmy w samochód i wyruszyliśmy. Codziennie ta sama trasa. Ulicą przez osiedle do szkoły córki, potem do centrum, gdzie Janusz wyskakiwał na przystanku tramwajowym, a ja już dalej prosto pędziłam do pracy. Pamiętałam tamten poranek wyraźnie. Aż do momentu, kiedy dojeżdżałam pod szkołę przez skrzyżowanie z małą, osiedlową uliczką. I nagle nic. Pustka. Ciemność. A potem ostre, szpitalne światła. Skupione twarze lekarzy, uciekające ze wzrokiem pielęgniarki. I jakiś facet w złachanym garniturze, który przedstawił się jako policjant:

– Z podporządkowanej uliczki wypadł na was kierowca w wielkim terenowym mercedesie – powiedział. – Uderzył w bok pani auta, od strony pasażera. Był pijany, pół nocy balował, a mimo to postanowił wybrać się do pracy. Ujechał 300 metrów…

– Co z Tosią? – spytałam, czując

Zobacz także

jak przyspiesza mi oddech, a przed oczami robi się ciemno.

– Pani auto było tak zmiażdżone, że ratownicy w pierwszej chwili nie zauważyli dziecka – odparł. – Reanimowali tylko panią. Dopiero po kilku minutach ktoś dostrzegł dziecięcy bucik. Strażacy rozcięli na pół pomiętą karoserię i wtedy ją znaleźli.

– Co z moją córką?! – wrzasnęłam.

– Żyje, ale…

Zawisłam wzrokiem na jego ustach

– Jest w stanie krytycznym. W śpiączce. Zanim przywrócili jej pracę serca, bardzo długo pozostawała w stanie śmierci klinicznej.
Opadłam na poduszkę. Nie mieściło mi się w głowie, że Tosia, na którą burczałam rano, że za bardzo się guzdrze, teraz walczy o życie. Płakałam. Wyłam. Darłam twarz paznokciami, dopóki nie wpadło kilka osób w białych kitlach i nie wstrzyknęło mi czegoś przez wenflon.
Powoli odpływając w zbawczy sen, zapytałam:

– Powiedział pan, że tylko mnie reanimowano. A jechaliśmy z mężem…

Tym razem policjant nic nie powiedział. Chwilę później na oczy spadła mi zasłona ciemności. To wtedy zrozumiałam, jak ważna jest rodzina Trzy dni później wiedziałam już, że Janusza nie ma. W przenośni, bo umarł. Serce zamieniło mi się w mały, zimny kamyk, ale nie uroniłam już nawet jednej łzy. Całą swoją energię, wszystkie siły skupiłam na małym ciałku mojej córeczki leżącym na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej.

– Żyj, żyj kochanie – szeptałam. – Nie zostawiaj mnie tu, bo oszaleję.

Chcąc nie chcąc, w czasie długich godzin odmierzanych rytmem pracującego respiratora, przypominało mi się całe nasze dotychczasowe życie. Poznałam Janusza jeszcze na studiach. Był świeżo upieczonym inżynierem, projektował wiadukty nad autostradą. Ja, zwykła specjalistka od zarządzania, podziwiałam go. Wysoki, milczący, raczej niezręczny w towarzystwie. Zbierał się miesiąc, żeby wreszcie zaprosić mnie na kawę.

I w końcu się zebrał

Rok później był ślub i skromne wesele. Trochę za dużo wypiłam i rzuciłam za siebie wianek z taką siłą, że poleciał ponad wzniesionymi rękami wszystkich obecnych na sali panien. Pacnął o ścianę, spadł na podłogę.

– To zły znak – wysepleniła wtedy pod nosem leciwa ciotka.

Nie przejęłam się. Oboje z Januszem byliśmy młodzi, mieliśmy pracę, całe życie przed sobą. Kredyt, mieszkanie, samochód, wypady z paczką znajomych na weekendy, piątkowe spotkania przy winie z dziewczynami, wakacyjne wyjazdy do Tunezji. Czas mijał i kolejne zaprzyjaźnione pary „zaskakiwały”. Kumpele rodziły dzieci i razem z oszołomionymi szczęściem mężami czy partnerami wykruszały się z naszego grona. Paczka przyjaciół kurczyła się, malała. W końcu, któregoś weekendu, wyjechaliśmy z Januszem sami. Wtedy do nas dotarło, że to jednak trochę dziwne. Nie zabezpieczamy się od ponad roku i nic. Nie zachodzę w ciążę. To chyba wtedy tak naprawdę zapragnęliśmy dziecka. To wtedy zrozumiałam, jak ważna jest rodzina… Nasz niepokój nie trwał jednak długo. W końcu i my oczekiwaliśmy dziecka. Radosna przyjmowałam od zaprzyjaźnionych „starszych” matek dziecięce ciuszki, zabawki, podgrzewacze butelek, wózki.

– Zbieranie takich rzeczy w ciąży to zły omen – wykrakała ta sama ciotka, której nie podobał się paraboliczny lot mojego wianka.
Ten temat stał się tabu.

Nikt o tym nie wspominał

Tym razem trochę się przestraszyłam. I miałam rację. Poroniłam w czwartym miesiącu… To była dziewczynka. Nazwałam ją Kinga.
Omal mnie to nie załamało. Ryczałam jak bóbr, wieszczyłam, że nigdy nie będę mieć dzieci. W pionie utrzymał mnie Janusz. Spokojny, opanowany, trochę za bardzo milczący w towarzystwie – okazał się opoką, o którą rozbiły się wszystkie moje lęki. Jego zrównoważona, pozbawiona fajerwerków i wielkich słów, ale potężna miłość wyciągnęła mnie z czarnej dziury. Rok później, choć lekarze ostrzegali, żebym uważała, ponownie byłam w ciąży.

Dziewięć miesięcy później urodziłam śliczną dziewczynkę. Tosię. Nigdy jej nie powiedziałam o zmarłej siostrze. I zabroniłam komukolwiek z rodziny o niej wspominać. Ani Tosi, ani mnie, nikomu. Kinga stała się dla mnie tematem tabu, który niemal udało mi się wykorzenić nawet z własnej głowy. Ciemną i bolesną przeszłością na zawsze już schowaną za murem milczenia i zapomnienia.

Teraz siedziałam przy łóżku Tosi, wpatrując się tępo w monitory aparatury medycznej. Puls, ciśnienie, EKG, natlenienie krwi… to wszystko nic mi nie mówiło. Wiedziałam tylko, że póki cała ta technika szumi, pika i popiskuje, wciąż mam nadzieję. Trzymałam się jej kurczowo. Tak kurczowo, że pewnego razu na niemal przezroczystej rączce córki zobaczyłam odciski swoich palców.

– Obrzęk mózgu ustąpił, centralny układ nerwowy wygląda na nieuszkodzony, rdzeń kręgowy także – po kilkunastu dniach wyliczał lekarz zmęczonym głosem. – Obrażenia wewnętrzne i złamania też się ładnie goją, krwawienie do jamy brzusznej zostało zatrzymane.

– Czyli, że… – głos mi się na chwilę załamał. – Będzie dobrze?

Tamten ciężko westchnął. A potem długo nie odpowiadał. Myślałam już nawet, że w ogóle się nie odezwie, kiedy w końcu powiedział cicho:

– Nie mam pojęcia. Nie wiemy, dlaczego pani córeczka wciąż nie chce się wybudzić. Niestety, każdy kolejny dzień w śpiączce tylko
pogarsza rokowania.

Wydawało mi się, że chcą zabrać mi dziecko

Tamtej nocy nie udało się personelowi OIOM-u odciągnąć mnie od jej łóżka. Musiałam być przy Tosi. Jakbym wierzyła, że moja obecność jest w stanie odpędzić od niej czającą się w cieniu kostuchę. Tkwiłam więc w wielkiej sali, wśród łóżek zajętych przez ciężko poszkodowane dzieci, kiwając się sennie na taborecie przystawionym do łóżka. Co paręnaście sekund zasypiałam i zaraz się budziłam, zanim jeszcze grawitacja zdążyła mnie ściągnąć ze stołka. Nasłuchiwałam tłoczonego przez maszynę oddechu do płuc
córki i znów odpływałam.

Chwilami miałam wrażenie, że z nią rozmawiam. Że przekonuję, by do mnie wróciła i otworzyła oczy. Innym razem zdawało mi się, że w pomieszczeniu jest cała grupa wpatrzonych we mnie ludzi. Ludzi, którzy chcieli zabrać mi dziecko. Chciałam na nich krzyczeć, obronić przed nimi Tosię, zaraz jednak uświadamiałam sobie, że poza dyżurnym lekarzem i pielęgniarką oraz chorymi, jestem tu sama. To były tylko senne majaki…

W końcu musiałam jednak zapaść w głębszą drzemkę, bo kiedy usłyszałam kasłanie, kompletnie nie umiałam sobie przypomnieć, gdzie jestem. Zamrugałam, rozprostowałam zesztywniałe ciało. Kaszel się nasilił. Rozejrzałam się i zobaczyłam wbite w siebie oczy córki. Szeroko otwarte, pełne bólu i jakby rozczarowania. Kaszel wydobywał się z jej ust!

– Spokojnie, wszystko dobrze – usłyszałam nad sobą głos lekarza.

– Obudziła się i walczy z respiratorem. Chce samodzielnie oddychać.

Zbiegli się ludzie w szpitalnych kombinezonach. Kazano mi łapać stołek pod pachę i odsunąć się pod ścianę. Następnie ktoś wyjął z gardła córki niemiłosiernie długą rurę. Tosia znów się rozkasłała, coś zahurgotało jej w piersi. Zaraz jednak złapała własny oddech. Uspokojona, zamknęła oczy i opadła na poduszkę. Zasnęła.

– Jest dobrze – poklepała mnie po dłoni pielęgniarka. – Kto wie? Może za kilka godzin będzie z nią pani mogła porozmawiać?

Zaraz jednak wtrącił się lekarz:

– Proszę sobie jednak za wiele nie obiecywać – zaznaczył. – Kora mózgowa dość długo była niedotleniona. Nie mogę zaręczyć, że córka będzie taka jak dawniej.

Tym razem bezceremonialnie wygonili mnie na korytarz. Stałam przy oknie, o szybę którego bębnił zimowy deszcz i gryzłam rękę do krwi. „Nie mogę zaręczyć, że córka będzie taka jak dawniej” – te słowa wciąż odbijały mi się echem po głowie. Cholera, o tym nie pomyślałam. Do tej pory sytuacja była dla mnie zero- jedynkowa. Albo Tosia przeżyje, albo nie. Tej drugiej ewentualności starałam się w ogóle nie brać pod uwagę, jej groźba wisiała jednak nade mną jak miecz Damoklesa. A teraz…

Zamiast skakać ze szczęścia pod sufit, drżałam ze strachu i niepewności jeszcze bardziej, niż wtedy zanim otworzyła oczy. Co będzie, jeśli mnie nie pozna? Jeśli nie będzie potrafiła wstać z łóżka, jeść, jeśli… pozostanie warzywem? Oczywiście wiedziałam, że jej nie opuszczę. Będę przy niej na dobre i na złe. Ale tak bardzo pragnęłam znowu usłyszeć z jej ust słowo „mama”. Tak bardzo tęskniłam za jej porannymi humorami.

– Przenosimy ją na zwyczajny oddział – aż podskoczyłam, kiedy obok mnie zabrzmiały słowa ordynatora. – Wcześniej może z nią pani chwilkę porozmawiać.

Powoli uniosłam oczy. Duży, wręcz zwalisty mężczyzna ze staroświeckim, siwym wąsem uśmiechał się jak rozradowany dzieciak.

– Czy to znaczy, że ona… – nie dałam rady dokończyć pytania.

Zrozumiał, o co mi chodzi i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Tak – odpowiedział. – Wygląda na to, że wszystko z nią w porządku. Potrzebne są rzecz jasna jeszcze szczegółowe badania, ale już teraz mogę powiedzieć, że stan pani dziecka jest naprawdę dobry.

Skłamałam, żeby jej nie denerwować

Ze szczęścia aż go ucałowałam w nieco zarośnięte policzki. Na miękkich nogach ruszyłam ku powietrznej śluzie prowadzącej na OIOM.

– Tylko proszę jej na razie nie denerwować! – dobiegł mnie jeszcze jego głos. – Ani słowa o jej ojcu! Ona nie może się teraz stresować.

Chwilę później już przy niej siedziałam. Wzruszenie ścisnęło mi gardło, kiedy Tosia wyciągnęła do mnie wątłą rączkę i powiedziała:

– Mamo!

Zaczęłam całować każdy jej paluszek z osobna. Objąć za szyję na razie się bałam. Była taka krucha.

– Jaka szkoda, że nie widzę was razem. Ciebie i taty… – szepnęła.

Zesztywniałam. Ojej, ona zaraz mnie spyta, jak czuje się Janusz! Nie mogę jej denerwować. Trzeba coś wymyślić. Prędko!

– Tatuś, eee, musiał niestety zostać w domu – skłamałam.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– W domu?

– Tak, bo wiesz, trudna sytuacja w pracy, a do tego wizyta hydraulika, bo popękały nam rury i jeszcze pies…

– Mamusiu – wpadła mi w słowo. – Ty naprawdę nic nie wiesz?

Wstrzymałam oddech.

– Niedawno z nim rozmawiałam – dodała Tosia. – Pozdrawia cię i zapewnia, że kocha. On… jest w niebie.

Podobno w tej sytuacji halucynacje są normalne

Tego było już dla mnie za wiele. Wybuchłam płaczem, wtuliłam twarz w jej ramię. A Tosia… zaczęła szybko mnie uspokajać.

– Nie rozpaczaj, mamo. Tam jest dobrze. Lepiej niż tutaj. Chciałam zostać, poczekać na ciebie. Ale… byłaś przy moim ciele, nie chciałaś mnie wypuścić. Aż w końcu ON powiedział, że muszę jednak wracać.

Patrzyłam na nią w milczeniu. Nie miałam pomysłu, co odpowiedzieć. Skąd wiedziała, że Janusz nie żyje? Kto kazał jej wracać? Skąd? Z kłopotu wybawiło mnie pojawienie się medycznej ekipy, która przyszła przetransportować Tosię do normalnego łóżka i zabrać na oddział.

– Proszę się nie martwić, to normalna reakcja po tak długiej śpiączce – uspokajał mnie parę minut później lekarz. – Ludzki mózg pozostający na krawędzi życia i śmierci ogarnia hormonalna burza. Stąd te halucynacje.

– Ale skąd ona wie, że mój mąż nie żyje? – nie mogłam tego pojąć.

Tylko wzruszył ramionami. Przeprosił, powiedział, że musi pędzić do pacjentów i zostawił mnie samą. Tę noc także spędziłam przy łóżku córeczki. Tym razem jednak pielęgniarki dały mi wygodne krzesło, natychmiast więc zasnęłam. Zwłaszcza że potraktowana zastrzykiem uspokajającym córka też zapadła w kamienny sen. Więc tylko przez pół godziny, łykając łzy szczęścia, wpatrywałam się w jej spokojną buzię, wsłuchiwałam w równy oddech, cieszyłam ciepłem dotyku jej ręki. A potem zmęczenie wzięło nade mną górę. I odpłynęłam…
Obudziła mnie dobiegająca od strony korytarza krzątanina. To pielęgniarki roznosiły termometry i kroplówki, zagadywały chorych. Po bezdusznej ciszy OIOM-u, ten poranny rozgardiasz niemal pieścił mi uszy. Uniosłam powieki i… dostrzegłam wpatrzone we mnie, szeroko otwarte oczy Tosi. Uśmiechnęła się.

– Dzień dobry, mamo.

– Dzień dobry, córeczko – pocałowałam ją w obydwa policzki.

Przez chwilę milczałyśmy, wpatrując się w siebie z uśmiechem. Zalała mnie fala błogości i szczęścia. Choć świat zawalił mi się na głowę, znów miałam przy sobie moje dziecko. Nic więcej się nie liczyło. Przynajmniej na razie. Nic innego nie miało znaczenia poza tym, że Tosia wracała do pełni zdrowia.

– Chce ci się pić? Jeść? A może siusiu? – dopytywałam.

Zaprzeczyła, kręcąc głową.

– Cieszę się, że cię widzę, mamo.

– Ja też się cieszę, córeczko.

– Żałuję tylko, że na razie nie będę miała przy sobie was dwojga.

Leciutko zesztywniałam. O nie, znów te majaki. Łagodnie przykryłam jej dłoń swoją ręką.

– Nie myśl teraz o tym, kochanie.

Jakby leciutko posmutniała, ale posłusznie pokiwała głową.

– Tatuś też tak mówił. Żebym wracała, wyściskała ciebie, cieszyła się życiem. A on poczeka.

– No właśnie – wychrypiałam, zmuszając się do uśmiechu.

Tosia tymczasem kontynuowała

– Nie będzie mu tam smutno. Ma przecież przy sobie moją siostrę.

Aż zakręciło mi się w głowie. Jakby ktoś znienacka palnął mnie w łeb

–O czym ty mówisz?

Spojrzała na mnie autentycznie zdziwiona i zmarszczyła brwi.

Reklama

– No jak to o kim? Chyba nie zapomniałaś o Kindze, mamusiu?

Reklama
Reklama
Reklama