„Przez wyjazd do Norwegii zostałam samotną matką z trumną w obcej ziemi. Nie stać mnie nawet na pochówek w Polsce”
„Norwegia, która kiedyś wydawała się szansą, teraz była więzieniem. Patrzyłam na ludzi na ulicy – uśmiechnięci, spokojni, mówiący w języku, którego nie czułam – i miałam ochotę krzyczeć. Tylko nie miałam siły. Ta Norwegia, która miała być nowym początkiem, stała się miejscem, gdzie pochowałam całe nasze wspólne życie”.

- Redakcja
Zanim wyjechaliśmy do Norwegii, nasze życie było… trudne. Mieszkanie w bloku na przedmieściach, kredyt ledwo spłacany, wieczne naprawy samochodu, który i tak częściej stał, niż jeździł. Jarek pracował po godzinach w warsztacie, a ja dorabiałam, sprzątając biura. Marzyliśmy o czymś więcej, choćby o oddechu bez stresu.
Gdy pojawiła się oferta pracy za granicą, długo się wahaliśmy. Dzieci były małe, nie znaliśmy języka, ale w końcu zaryzykowaliśmy. W Norwegii zaczęliśmy budować wszystko od nowa – skromnie, powoli, razem. Dzieci poszły do szkoły i przedszkola, Jarek złapał dobrą pracę, ja z czasem też. Mimo tęsknoty czułam się silna. Bo miałam jego.
Już nie wrócił
Tamten dzień zaczął się jak wszystkie inne. Zosia malowała coś przy stole, Antek uczył się na komputerze norweskich słówek, a ja mieszałam zupę w garnku. Dzień jak każdy. Dopóki nie zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu obcy numer z norweskim kierunkowym. Odebrałam i od razu poczułam ucisk w żołądku. Po drugiej stronie był mężczyzna z silnym akcentem. Zrozumiałam tylko strzępki słów: „szpital... wypadek... mąż.” Zostawiłam dzieci u sąsiadki i wybiegłam z domu, jak stałam.
Szpital był biały, sterylny, cichy. Zbyt cichy. Gdy podeszłam do recepcji, pielęgniarka spojrzała na mnie i coś powiedziała. Nie zrozumiałam. Kazała mi iść za sobą. Korytarz był długi. W końcu weszliśmy do małego gabinetu. Lekarz – młody, zmęczony – mówił wolno, łamanym angielskim, który i tak ledwo rozumiałam.
– Niestety... pani mąż, Jarek... nie przeżył.
– Co? – zapytałam. – Co pan mówi?
– Był wypadek...
Zaczęłam kręcić głową. Nie, to nie miało sensu. Przecież wyszedł do pracy. Miał wrócić na kolację.
– Przykro mi. – Lekarz spuścił głowę.
– Nie... – wyszeptałam tylko.
Mój świat się rozpadł. Na tysiąc kawałków. To nie był film, to nie był sen. To było naprawdę. Mój mąż, mój Jarek, ten sam, który rano pocałował mnie w czoło i obiecał, że dziś wróci wcześniej – już nie wrócił.
Nie miałam tyle pieniędzy
Następne dni pamiętam jak przez mgłę. Wszystko działo się obok mnie – dzieci płakały, sąsiedzi przychodzili z pytaniami, ktoś przynosił jedzenie, a ja wciąż siedziałam przy stole z pustym wzrokiem. Ale trzeba było działać. Formalności nie mogły czekać. Jarek... jego ciało... musiał wrócić do Polski. Przynajmniej tyle mogłam dla niego zrobić.
Zaczęłam dzwonić, szukać, pytać. Biuro pogrzebowe podało mi kwotę za przewóz – ponad trzydzieści tysięcy złotych. Poczułam, jakbym dostała drugi cios. To było więcej, niż mieliśmy na koncie. Zadzwoniłam do ambasady, napisali maila z listą kontaktów i lakonicznym „proszę próbować dalej”. Z każdą rozmową czułam się coraz mniejsza, coraz bardziej bezradna.
Zadzwoniłam do Tomka, brata Jarka.
– Beata... ja wiem, że to straszne. Naprawdę chciałbym pomóc – powiedział cicho.
– To pomóż! On chciał wrócić do Polski! Nie mogę go tu zostawić!
– Beata, ja mam swoje dzieci, kredyt. Może zrobimy jakąś zbiórkę? Pogadamy z rodziną?
– Zbiórkę? On nie jest jakąś walizką zagubioną na lotnisku! – głos mi się załamał. – To nie może tak się skończyć!
Po tamtej rozmowie nie odezwałam się do nikogo przez dwa dni. Bałam się, że każde kolejne „przykro mi” będzie jak nóż w plecy. Patrzyłam na dzieci i nie wiedziałam, jak mam im to wytłumaczyć. Że tata już nie wróci. Że nie będzie go w domu. I że nie wróci z nami do Polski.
To nie była jego ziemia
To Lena, moja sąsiadka i jedyna bliska osoba tutaj, zaczęła działać, gdy ja już nie miałam siły nawet wstać z łóżka. Przyniosła herbatę, postawiła ją na stole i powiedziała, że umówiła nas na spotkanie w lokalnym biurze pogrzebowym. Nie protestowałam. Po prostu wstałam i poszłam.
Biuro było małe, pachniało kadzidłem i kwiatami. Pracownik – siwy Norweg o smutnych oczach – mówił powoli, a Lena tłumaczyła na bieżąco.
– Pyta, czy chcemy transport do Polski – powiedziała.
– Tak – odpowiedziałam automatycznie.
Norweg spojrzał w papiery, Lena znowu przetłumaczyła.
– To bardzo drogie. Kilka tysięcy euro. Musiałabyś wszystko zorganizować sama: trumna, samolot, formalności.
– A tu? – zapytałam.
– Pogrzeb na miejscu to ułamek tej kwoty – odpowiedziała Lena. – Mówi, że wszystko może załatwić do końca tygodnia.
Zacisnęłam dłonie na kolanach. Nie chciałam tego słuchać.
– On nie znał nawet tego języka – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. – To nie jest jego ziemia.
Lena milczała. Wiedziała, że nie chodzi o język ani ziemię. Chodziło o to, że musiałam go tu zostawić. I że nikt nie nauczył mnie, jak się żegnać, kiedy nie ma się wyboru.
Zgodziłam się. Nie dlatego, że chciałam. Tylko dlatego, że nie było innej drogi. Norwegia, która miała być nowym początkiem, stała się miejscem, gdzie pochowałam całe nasze wspólne życie.
Zostaliśmy sami
Dzień pogrzebu był chłodny, choć to dopiero początek jesieni. Niewielki cmentarz położony był na wzgórzu, otoczony sosnami i mokrą trawą. Nie było dzwonów, nie było tłumu, nie było przemówień. Tylko my: ja, Lena, Antek i Zosia. I urna, bo na to pozwoliły procedury – najtańsza forma pochówku.
Antek trzymał mnie za rękę, Zosia tuliła się do mojej nogi. Nie płakali. Jeszcze nie rozumieli wszystkiego. A ja nie wiedziałam, jak im to wytłumaczyć. Jak powiedzieć, że to koniec.
Po krótkiej, cichej ceremonii staliśmy chwilę przy grobie. Pracownik cmentarza spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć „rozumiem”, ale przecież nie mógł rozumieć.
Antek pociągnął mnie za rękę.
– Mamo... a kiedy tata wróci do domu?
Zawahałam się. Jak odpowiedzieć dziecku, które czeka na ojca, choć ten już nigdy nie wróci?
– Tata jest teraz w innym domu, kochanie – powiedziałam cicho. – Ale zawsze będzie w twoim sercu. Zawsze.
– Ale... on nie powiedział, że jedzie na zawsze – szepnął Antek.
Zosia spojrzała na mnie szerokimi oczami i zapytała:
– Czy jak wrócimy do Polski, to on tam będzie?
Poczułam, jak łzy znów napływają mi do oczu. Ukucnęłam przy nich, przytuliłam oboje.
– Nie, skarbie. Tata zostaje tutaj. Ale my będziemy do niego przychodzić. I opowiadać mu wszystko.
Po wszystkim wróciliśmy do pustego mieszkania. Nikt nie czekał z obiadem. Nikt nie zapytał, jak było. Byliśmy tylko my. Trójka ludzi, którzy musieli nauczyć się żyć na nowo – bez Jarka.
qwe
Po pogrzebie życie nie wróciło na swoje tory. Bo tych torów już nie było. Każdy dzień był próbą udawania normalności. Wstawałam rano, szykowałam śniadanie, zaprowadzałam dzieci – Zosię do przedszkola, Antka do szkoły – potem jechałam do pracy. Wieczorem wracałam do pustego mieszkania. Bez Jarka nic nie miało smaku. Nawet herbata, którą zawsze parzył idealnie, teraz była tylko gorzkim naparem.
Norwegia, która kiedyś wydawała się szansą, teraz była więzieniem. Patrzyłam na ludzi na ulicy – uśmiechnięci, spokojni, mówiący w języku, którego nie czułam – i miałam ochotę krzyczeć. Tylko nie miałam siły.
Zaczęłam chodzić na cmentarz. Cicho, po pracy, bez dzieci. Siadałam przy grobie Jarka i mówiłam do niego. Tak po prostu, jakby siedział obok.
– Miałeś tu być, ze mną – szeptałam, zakładając kosmyk włosów za ucho. – Miałeś trzymać mnie za rękę. Zostawiłeś mnie w świecie, którego nawet nie rozumiem.
Nikt nie odpowiadał. Ale mówiłam dalej. O Antku, który nauczył się pisać po norwesku. O Zosi, która rysowała tatę w każdym obrazku. O sobie – że nie wiem, jak mam żyć, że czasem się boję, że nie dam rady.
Zaczęłam pisać pamiętnik. Tylko dla siebie. Żeby nie zapomnieć. Żeby nie oszaleć. W tych zapiskach byłam prawdziwa – zmęczona, wściekła, zagubiona. Ale żywa.
Bo życie, chociaż z trudem, toczyło się dalej. A ja nie miałam innego wyjścia, jak iść razem z nim. Dla dzieci. Dla Jarka. Dla siebie, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
Czasem miłość nie wystarcza
Minęło kilka miesięcy. Czas nie leczy ran – to kłamstwo, które powtarzają ci, którzy nie stracili wszystkiego. Ale czas pozwala się przyzwyczaić. Do pustego łóżka. Do samotnych wieczorów. Do ciszy, która już nie boli, ale po prostu jest.
Nie pogodziłam się z tym, że Jarek został w norweskiej ziemi. Nie tak to miało wyglądać. Przecież obiecywał, że wrócimy. Mówił, że to tylko kilka lat, że jeszcze wybudujemy dom w Polsce, że dzieci pójdą do szkoły tam, gdzie on chodził. Wierzyłam w to. Trzymaliśmy się tego planu jak tratwy na wzburzonym morzu. A teraz? Nie było już planów. Została tylko decyzja, której nie chciałam podjąć, ale musiałam.
Czasem czuję się winna. Że nie zrobiłam więcej. Że nie zawalczyłam. Że nie zawiozłam go do domu. A potem patrzę na Antka i Zosię, jak zasypiają, jak śmieją się razem przy stole, i myślę: zrobiłam wszystko, co mogłam. Może nie idealnie. Może nie tak, jak chciałby Jarek. Ale z miłością.
Nie wiem, co będzie dalej. Może kiedyś wrócimy do Polski. Może nie. Może dzieci zapamiętają Norwegię jako miejsce, gdzie wszystko się skończyło. A może jako miejsce, gdzie nauczyliśmy się żyć od nowa.
Jedno wiem na pewno – czasem największa miłość nie wystarcza, by sprowadzić kogoś do domu. Ale może wystarczy, by nieść go w sercu – wszędzie.
Beata, 39 lat