Reklama

To była miła niedziela w rodzinnym gronie. Wracaliśmy z mężem od moich rodziców mieszkających na wsi. Zadowoleni i najedzeni, bo mama jak zwykle przygotowała pyszny obiad. Prowadził Oskar, ja siedziałam obok. Pogoda była ładna, droga pusta, byliśmy pewni, że cali i zdrowi dojedziemy do domu. Nie udało się. W pewnym momencie zobaczyłam nadjeżdżającą z naprzeciwka furgonetkę. Jej kierowca zachowywał się jak wariat. Pędził z olbrzymią prędkością, niebezpiecznie wyprzedzał inne auta. Zaniepokojona spojrzałam na męża.

Reklama

– Zobacz, jak ten debil jedzie. Zaraz kogoś… – nie dokończyłam, głos uwiązł mi w gardle. Dostrzegłam, że kierowca furgonetki nagle stracił panowanie nad kierownicą i jedzie wprost na nas. Mąż próbował uciec na lewy pas jezdni, ale mu się nie udało. Usłyszałam huk, chrzęst gniecionej blachy i poczułam, jak nasze auto obraca się wokół własnej osi i zsuwa na pobocze.

Nie pamiętam, co było potem. Kto wyciągnął mnie z samochodu i jakim cudem znalazłam się w karetce. Odzyskałam przytomność w szpitalu. Tam dowiedziałam się, że mąż jest poobijany, ale nie ma żadnych poważniejszych obrażeń. Ze mną było gorzej. Poza silnymi stłuczeniami miałam złamaną rękę i obojczyk. Bardzo cierpiałam, ale dziękowałam Bogu, że żyję.

Na oddziale ratunkowym spędziłam kilka godzin. Lekarze zapakowali mi rękę w gips, unieruchomili obojczyk, dali recepty na leki i wypisali do domu. W tym czasie Oskar rozmawiał z policjantami, którzy przyjechali przesłuchać nas do szpitala. To właśnie od niego dowiedziałam się, że kierowcy furgonetki nic się nie stało. I że miał prawie 2,5 promila alkoholu we krwi. Gdy to usłyszałam, to aż mi się płakać z bezsilności zachciało. Bydlak będzie leczył tylko kaca. A ja? Ja mogłam stracić nie tylko zdrowie, ale i szansę na karierę zawodową.

Tuż przed wypadkiem zmieniłam pracę. Na lepiej płatną, z możliwością awansu. Długo się o nią starałam, ale w końcu się udało. Następnego dnia po raz pierwszy miałam pojawić się w nowej firmie i podpisać umowę. Zależało mi na tym, żeby zaprezentować się jak najlepiej. Nie przewidziałam tylko, że będę wyglądać i czuć się, jakby mnie czołg przejechał. Całą noc nie zmrużyłam oka. Bark i ręka potwornie mnie bolały. Mimo to rano zwlokłam się z łóżka, nafaszerowałam tabletkami przeciwbólowymi i poszłam do pracy. Nie chciałam stracić swojej szansy. Kiedy jednak szef mnie zobaczył, natychmiast odesłał mnie do domu.

Zobacz także

Byłam zrozpaczona. Na zmianę płakałam i przeklinałam los

– Bardzo mi przykro, ale w tym stanie nie może pani zaczynać. Proszę przyjść, jak pani wyzdrowieje. Wtedy porozmawiamy o pani ewentualnym zatrudnieniu – powiedział.

Starałam się go przekonać, że dam radę, że potrafię zacisnąć zęby i pracować, jakbym była w pełni sił, ale pozostał nieugięty. Widać było, że chce się mnie jak najszybciej pozbyć. Poszłam w kąt korytarza i się popłakałam. Czułam, że moje marzenia o karierze w nowej firmie pryskają jak mydlana bańka. I rzeczywiście, kilka dni później dowiedziałam się od jednego ze znajomych, że na moje miejsce przyjęto kogoś innego. Zrozumiałam, że nawet jak już wyzdrowieję, nie mam po co stawiać się w firmie.

Byłam zrozpaczona. Na zmianę płakałam i przeklinałam los. Zastanawiałam się, jak może być tak niesprawiedliwy? Tyle starań, tyle zachodu i wszystko na nic. I jeszcze ten potworny ból… Łykałam mnóstwo tabletek, żeby jakoś przetrwać. Przy zdrowych zmysłach trzymała mnie tylko świadomość, że sprawca mojego nieszczęścia szybko zostanie ukarany.

Wyobrażałam sobie, że lada dzień stanie przed sądem, a ja będę mogła się starać o zadośćuczynienie za doznane krzywdy. Zależało mi na tych pieniądzach. Byłam przecież bez pracy, ręka źle się zrastała, obojczyk też nie wyglądał najlepiej. Lekarze uprzedzili, że konieczna będzie operacja. Jedna, może nawet kilka. Wiedziałam, że minie sporo czasu, zanim całkiem wrócę do zdrowia i będę mogła poszukać jakiegoś zajęcia. Myśl, że będziemy żyć z mężem tylko z jednej pensji, nie pozwalała mi spokojnie zasnąć…

Wezwanie do sądu przyszło dopiero po pół roku od wypadku. Na wyrok czekałam kolejne pięć miesięcy, bo na jednej rozprawie oczywiście się nie skończyło. Gdy już jednak wyrok się uprawomocnił, mogłam rozpocząć starania o zadośćuczynienie. Wreszcie! Każdy z nas wie, ile kosztuje leczenie. A ja dopiero co odzyskałam sprawność w ręce i zaczęłam pracę. Za pensję o jedną trzecią niższą niż w firmie, w której nie zostałam zatrudniona z powodu wypadku.

Pamiętam, jak pełna nadziei poszłam na rozmowę z przedstawicielem firmy ubezpieczeniowej. Wcześniej złożyłam wszystkie potrzebne dokumenty i opinie lekarskie. Spodziewałam się, że dostanę godziwą rekompensatę za doznane cierpienia i utratę zarobków. Bardzo się jednak pomyliłam. Zaproponowano mi… dwa tysiące złotych. Gdy to usłyszałam, osłupiałam. Przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa.

– To chyba jakiś żart… Spodziewałam się co najmniej trzydziestu – wykrztusiłam.

– Mowy nie ma. Tyle to my za zgon ewentualnie możemy zapłacić. A pani co? Złamana rączka, obojczyk… To kości. Zrastają się i śladu nie ma – usłyszałam.

– A co z utraconymi zarobkami? Przecież przez ten wypadek nie podpisałam umowy o pracę! – zdenerwowałam się.

– Może tak, może nie… Gdyby szefowi naprawdę na pani zależało, to by panią zatrudnił, nie bacząc na obrażenia. I poczekał, aż pani wyzdrowieje. A tak, pewności nie ma… – uśmiechnął się złośliwie.

Wyszłam, bo bałam się, że jak jeszcze przez chwilę popatrzę na ten jego uśmieszek, to nie wytrzymam i mu przyłożę.

Oczywiście nie podpisałam ugody. Uważałam, że te dwa tysiące to śmieszna, a wręcz upokarzająca suma. Przez następne cztery miesiące przerzucałam się więc z ubezpieczycielem pismami. Byłam też na dwóch czy trzech rozmowach. Chwilami czułam się nie jak poszkodowana, ale jak oszustka próbująca wyłudzić pieniądze. I właściwie niczego nie uzyskałam. Przedstawiciel firmy zaproponował mi zadośćuczynienie tylko o pięćset złotych wyższe niż na początku.

– Jeśli pani jeszcze dziś podpisze ugodę, pieniądze jutro pojawią się na koncie. Jeśli nie, nic pani nie dostanie – stwierdził.

– Mogę jeszcze zawalczyć o swoje w sądzie – przypomniałam mu.

– Droga wolna. Tylko niech pani pamięta, że to potrwa. Nie miesiące, ale nawet lata. I nie ma gwarancji, że coś pani uzyska. A adwokat kosztuje.

Radzę więc podpisać i wszyscy będziemy mieli problem z głowy. Nie skorzystałam z jego rady. Jeszcze tego samego dnia wynajęłam poleconą przez znajomych kancelarię odszkodowawczą. Potem pozostało mi już tylko czekać…

Podjęłam słuszną decyzję

Pierwsza rozprawa odbyła się po dziewięciu miesiącach. Na ostateczne rozstrzygnięcie czekałam kolejne osiem. Koniec końców sąd przyznał mi zadośćuczynienie w wysokości trzydziestu ośmiu tysięcy złotych. Dwadzieścia procent z tego zabrała kancelaria tytułem honorarium, reszta trafiła na moje konto. Po wszystkim poszłam porozmawiać z przedstawicielem firmy ubezpieczeniowej. Tym samym, który radził mi podpisać ugodę.

– No i co, dostałam więcej, niż oczekiwałam na początku. Opłacało się to wam? Nie lepiej było od razu wypłacić mi godziwe pieniądze niż narażać na wielomiesięczny proces w sądzie? – zapytałam.

– Gdybyśmy tak robili, to byśmy z torbami poszli. A firma ubezpieczeniowa to nie instytucja charytatywna – odparł. – Klient ma wybór: może podpisać ugodę albo iść do sądu i żądać więcej. Nie moja wina, że większość nie idzie, bo nie ma do tego głowy ani cierpliwości – wzruszył ramionami.
Pomyślałam wtedy, że gdyby znowu przytrafiło mi się jakieś nieszczęście, to na pewno nie odpuszczę. Uzbroję się w cierpliwość i będę walczyć o swoje. Choćby po to, by utrzeć nosa cwaniakom.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama