Reklama

– Tylko przeszczep? – zapytałam zaskoczona, kierując błagalne spojrzenie najpierw na męża, a potem na doktora. – Nie ma innych opcji? Albo przeszczep nerki, albo... śmierć? – ledwo zdołałam wypowiedzieć to ostatnie słowo.

Reklama

Wszyscy kiedyś odejdziemy z tego świata – rzekł lekarz, próbując dodać mi otuchy swoim filozoficznym podejściem. – Chodzi o to, żeby ten moment jak najbardziej odwlec w czasie i móc cieszyć się w miarę dobrą kondycją. Zawsze pozostaje jeszcze dializa. Mam wielu pacjentów, którzy od lat funkcjonują w ten sposób. To wykonalne, choć nie można powiedzieć, że jest to wygodne rozwiązanie. Dlatego transplantacja to najlepszy wybór. Nie licząc cukrzycy i zaniedbania grypy, które razem doprowadziły do uszkodzenia nerek, generalnie jest pani w niezłej formie. Do tego wciąż dość młoda. Nadaje się pani na biorcę przeszczepu.

– Posłuchaj, kochanie – odezwał się Krzysiek, głaszcząc moje wychudzone dłonie. – Jesteś nam potrzebna, brakuje nam ciebie... Ile jeszcze chciałabyś tak bezproduktywnie leżeć w łóżku? – próbował zażartować, ale jego spojrzenie pozostawało poważne.

– A co z dawcą?

– Są wątpliwości etyczne albo religijne? – doktor uniósł brew. – Nawet Kościół nie ma nic przeciwko przeszczepom. To prezent w postaci szansy na dalsze życie, którego nie wypada odrzucać. Ja osobiście zdecydowałem się podpisać deklarację, w której wyrażam zgodę na oddanie swoich organów do transplantacji gdyby coś mi się stało. Namawiam do tego każdego. Nieszczęśliwe wypadki przydarzają się ludziom nieustannie, nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie nasz czas. Jeśli ktoś już umiera w tragicznych okolicznościach, to chyba dobrze, żeby jego śmierć nie poszła na marne.

Zobacz także

– No tak, ma pan rację... – westchnęłam ciężko. – Ale liczyć na czyjąś śmierć, by samemu móc dalej żyć? To po prostu straszne!

– A co gorsza, można się nie doczekać – uświadomił mi doktor. – Bądźmy szczerzy. Pani grupa krwi nie należy do najpopularniejszych. Dlatego rozważałem opcję tak zwanego przeszczepu rodzinnego, od żywego krewnego. Gdy dawcą jest osoba spokrewniona, prawdopodobieństwo komplikacji po zabiegu i odrzutu narządu jest dużo niższe, ponieważ...

– Chwila, moment! – nie dałam mu dokończyć. – Ktoś z rodziny miałby oddać mi swoją zdrową nerkę? Robiąc z siebie kalekę?! Nie ma mowy! Absolutnie się nie zgadzam!

– Martuniu, kochanie, nie masz w tej kwestii nic do powiedzenia – upomniał mnie delikatnie Krzysztof. – O tym zadecydują ci, którzy cię kochają.

– Ale...

– Zanim się państwo pokłócą – przerwał lekarz – pozwólcie, że wyjaśnię, kto w ogóle kwalifikuje się na dawcę. Musi to być osoba pełnoletnia, która nie przekroczyła sześćdziesiątego piątego roku życia, ciesząca się pełnią zdrowia oraz spokrewniona z biorcą genetycznie lub związana z nim emocjonalnie. A zatem w grę wchodzą: rodzice, współmałżonek, najbliżsi przyjaciele, dorosłe dzieci, bracia i siostry...

– A co z siostrą bliźniaczką? – zapytał przyciszonym głosem Krzyś.

– Bliźniaczka! – uradował się doktor. – To doskonała kandydatka na dawcę. W zasadzie od niej należało rozpocząć poszukiwania.

Nie ma mowy – stanowczo zaprotestowałam. – Nie mogę wymagać od niej takiego poświęcenia. I ty, Krzysztof, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.

Małżonek okazał drobną irytację, ale nie odwrócił spojrzenia. Najwyraźniej jego poczucie winy było mniejsze od mojego.

– Poza tym od zawsze miałyśmy odmienne zdania, nawet będąc dzieciakami – kontynuowałam. – Nawet teraz nie podałaby mi szklanki wody, a co dopiero własną nerkę. Dlatego nawet nie próbuj jej o to prosić. Nie waż się tego robić!

Mój głos zaczął brzmieć coraz bardziej histerycznie.

– W porządku, proszę się uspokoić – łagodził sytuację lekarz. – Nie warto tracić nerwów. Skoro pani odmawia, to trudno. Skoncentrujmy się na poszukiwaniu innych potencjalnych dawców.

– Ja mogę być pierwszy – zadeklarował się Krzysztof.

Faktycznie, zignorowałam tę dziwną infekcję

Brakowało mi energii, żeby z nim dyskutować. Ta rozmowa totalnie mnie osłabiła, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nagle do mnie dotarło, że koniec może być realnym scenariuszem. Z powodu jakiegoś durnego wirusa, a w zasadzie przez moją własną bezmyślność.

Pracowałam jako szefowa działu kreatywnego w małej, ale dynamicznie rozwijającej się firmie reklamowej. Akurat finiszowaliśmy z istotnym zleceniem, gdy dopadła mnie – jak początkowo myślałam – zwykła infekcja. Zignorowałam objawy: bóle mięśni, uporczywy kaszel i podwyższoną temperaturę. Choroba niby minęła, ale po jakimś czasie zaczęłam odczuwać dziwne zmęczenie, miałam opuchnięte ręce i nogi, problemy z oddychaniem, łupanie w czaszce, trudności ze skupieniem uwagi i mdłości.

Jako że chorowałam na cukrzycę od wielu lat, zawsze dbałam o to, by o odpowiednich porach robić zastrzyki z insuliną. Niestety zlekceważyłam inne objawy, tłumacząc sobie, że to tylko przez przepracowanie i stres. Wmawiałam sobie, że gdy tylko skończę ten projekt, pójdę na zasłużony urlop, porządnie wypocznę i doprowadzę się do ładu.

Zanim udało mi się dotrzeć do tego etapu, dopadły mnie drgawki, a na ciele pojawiły się ciemnoczerwone plamki. Straciłam przytomność. Karetka przetransportowała mnie na izbę przyjęć, gdzie zdiagnozowano poważną i nieodwracalną niewydolność nerek.

– Ktoś, kto zmaga się z cukrzycą tyle czasu, powinien wykazywać się większą ostrożnością – lekarz nie silił się na ukrywanie swojego niezadowolenia. – Sama pani jest sobie winna.

To racja, że żadna praca nie jest warta tego, by za nią umrzeć. Ale dopiero w obliczu śmierci dotarło do mnie, jak bardzo pragnę żyć. Przecież miałam tylko 43 lata! To ja powinnam pożegnać rodziców i opłakiwać ich odejście, a nie oni moje.

Marzyłam o tym, by zestarzeć się przy boku ukochanego męża i doczekać ślubu mojego syna… Przebywając w szpitalu, miałam sporo czasu na refleksje. Złożyłam sobie obietnicę, że wyciągnę wnioski, zwolnię tempo. Ale mogło być już za późno. Czy zasłużyłam na drugą szansę od losu?

Boże, tak bardzo chciałam wyzdrowieć, ale nie kosztem błagania siostry o ratunek! Po prostu nie dałabym rady… W głębi duszy czułam, że ponoszę teraz karę za dawne przewinienia. I nie miałam na myśli zignorowania choroby czy przerostu ambicji zawodowych…

Od zawsze konkurowałam z moją siostrą Blanką. Była starsza ode mnie o zaledwie parę chwil, ale nie dzieliłyśmy ze sobą tej wyjątkowej więzi, jaka często łączy bliźniaki. Jako bliźniaczki dwujajowe nie byłyśmy do siebie podobne nawet z wyglądu. Ona – wysoka i smukła – odziedziczyła piękno i grację, a ja – choć też miałam jasne włosy – musiałam nadganiać pilnością i determinacją.

W szkole błyszczałam wynikami w nauce, za to ona była najpopularniejszą dziewczyną w klasie. Jeżeli chodzi o przyjaźnie, wszystko szło jej jak z płatka, a co do chłopaków, to miała w czym wybierać.

Zdałam sobie sprawę, że go kocham

Dlaczego zdecydowała się akurat na Krzysia, mojego najbliższego kumpla? Pewnie po to, aby mi dopiec i kolejny raz pokazać, że jest ode mnie lepsza. Ten poważny i wstydliwy facet zupełnie do niej nie pasował, chociaż na pewno schlebiało mu, że zwróciła na niego uwagę taka rozrywkowa dziewczyna jak Blanka. Miałam nadzieję, że szybko się nim znudzi. Dlatego byłam spanikowana, kiedy zaczęli mówić o ślubie.

Wreszcie dotarło do mnie, że kocham Krzyśka. Miłością prawdziwą. Taką, która trwa wiecznie. Sama myśl, że zostanie moim szwagrem, sprawiała, że robiło mi się słabo. Jego dzieci miałyby na mnie wołać „ciociu”? Przenigdy! Czy powinnam dzielić z nim miejsce przy wigilijnym i wielkanocnym stole, łamiąc się opłatkiem oraz jajkiem, udając przy tym, że łączą nas wyłącznie rodzinne relacje? Nie ma mowy! Jeśli wejdzie do naszej rodziny, bezpowrotnie go utracę. Nawet przyjaźń nie wchodzi w grę, bo Blanka nigdy nie akceptowała konkurencji...

Ogarnięta rozpaczą i miłością, postanowiłam działać szybko. Podczas gdy moja siostra niestrudzenie biegała po galeriach handlowych w poszukiwaniu idealnej sukni ślubnej, welonu oraz obrączek, ja z pełną świadomością uwiodłam jej przyszłego męża. Czy moja wina jest mniejsza, skoro Krzysztof nie stawiał zbyt dużego oporu? Najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że wziął nie tę siostrę co trzeba. Z Blanką posunął się o krok za daleko i nie potrafił się z tego wycofać. Ułatwiłam mu to zadanie, specjalnie zachodząc w ciążę. Ceremonia ślubna odbyła się w zaplanowanym terminie, jednak z inną panną młodą. Blanka nigdy nie wybaczyła mi tego, że ją zdradziłam i upokorzyłam. Od tamtej pory nie utrzymujemy ze sobą żadnych kontaktów.

Obraziła się też na rodzinę, gdy stanęli po mojej stronie. Przecież dziecko potrzebuje ojca, a zerwane zaręczyny to jeszcze nie tragedia. Ale nie dla Blanki. Postanowiła uciec na drugi koniec świata. Od czasu do czasu pisywała do mamy, przysłała kilka fotek.

Od tamtej pory wiedziałam tylko, że poukładała sobie życie po swojemu. Poślubiła atrakcyjnego faceta z Australii, została mamą dwóch uroczych dziewczynek i razem z ukochanym zarządzała firmą reklamową. Coś nas zatem mimo wszystko łączyło. Tyle tylko, że od ponad dwóch dekad ani razu nie pojawiła się w ojczyźnie i rodzinnych stronach. Wszystko przeze mnie. Z tego względu nie mogłam pozwolić sobie na to, by niszczyć jej szczęście i zmuszać do dokonywania dramatycznych wyborów między mną a jej nowym życiem.

Sytuacja stała się dramatyczna, ale ja trwałam przy swoim. Próby dobrania dawcy wśród moich bliskich spełzły na niczym. Cóż, taki los. Doceniłam ich chęć poświęcenia, ale jednocześnie ogarnęło mnie uczucie nieoczekiwanej ulgi.

Szczególnie nie chciałam ryzykować zdrowiem mojego syna. Był taki młodziutki, dopiero co zaczynał dorosłe życie. Kto wie, co go w nim czeka, ale na pewno lepiej, żeby miał obie nerki w komplecie. Pozostało mi więc wyczekiwać na czyjąś rodzinną tragedię.

Czyjaś strata była dla mnie jedyną deską ratunku. Wolałam o tym za dużo nie rozmyślać, bo można było oszaleć. Kładłam się spać z nadzieją, że może następny dzień przyniesie mi w końcu uśmiech losu...

Usłyszałam znajomy głos... Czy to omamy?

– Ty nieugięta idiotko. Wolisz umrzeć, niż poprosić o pomoc, prawda? – wyrwał mnie z drzemki niespodziewanie kobiecy głos.

Ten szyderczy ton brzmiał znajomo. Tylko akcent jakiś inny... Czyżby to była ona? Nie, to niemożliwe! Zamrugałam oczami, podniosłam się i... uszczypnęłam Blankę w opaloną twarz.

– Ała! – warknęła, odsuwając się. – To boli. Zwariowałaś?!

– Jezu, to serio ty?! Skąd się tu wzięłaś? – poczułam, jak moje policzki przybierają kolor dojrzałego pomidora. – Mówiłam przecież Krzyśkowi, żeby cię nie fatygował!

– Ten pantoflarz zrobiłby wszystko, co mu każesz. Ale chyba jeszcze nie zapomniałaś o istnieniu własnej matki. A ja wiem z autopsji, że matki potrafią schować dumę do kieszeni i olać wszelkie skrupuły, gdy chodzi o dobro ich pociechy. No to jestem. Rozmawiałam już z lekarzem. Jutro zrobimy ci te wszystkie badania.

Nie mogę się na to zgodzić – wyraziłam sprzeciw ledwo słyszalnym tonem.

– Patrząc na twój stan, nie masz innego wyjścia, niż przystać na moją propozycję. Kropka, decyzja zapadła. Mam przeczucie, że chociaż jeden jedyny raz dojdziemy do porozumienia. Oddam ci swoją nerkę i będzie po wszystkim. Poza tym jestem twoją dłużniczką... – stwierdziła z rozbawieniem.

– Ty jesteś mi coś winna? – byłam totalnie zaskoczona. – Jak to? Przecież odbiłam ci chłopaka, wygoniłam cię z domu...

– Porzuciłam to wszystko i wyjechałam – weszła mi w słowo. – Zerwałam kontakty, nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, wybaczać czy akceptować rzeczywistość. Zrobiłam to na przekór, jak dzieciak, co odmraża sobie uszy, żeby zdenerwować matkę. I tak związek z Krzyśkiem nie miał przyszłości. Wszyscy sądzili, że szukam idealnej sukni ślubnej, a ja zagryzałam wargi, myśląc nad wyjściem z tego bałaganu. Ale kiedy ty zaszłaś w ciążę, zamiast ci pogratulować i żyć swoim życiem, dałam się ponieść dumie i obraziłam się na ciebie. Typowe dla mnie!

Byłam w totalnym szoku, słysząc te słowa

– Ale tak miało być. Pokochałam słoneczne Sydney, mojego faceta z Australii i nasz domek tuż przy plaży. Przeszłam przemianę, stałam się spokojniejsza. Od dawna chciałam zakończyć tę głupią wojnę, przedstawić dziewczynki dziadkom. Ale jakoś ciężko mi było przełknąć dumę... Więc twoja choroba jest dla mnie świetnym pretekstem. Mogłam się pojawić. I to jeszcze z takim prezentem na przywitanie! – parsknęła śmiechem, jakby w ogóle do niej nie docierało, że mówimy o jej zdrowiu, a może nawet o życiu!

Starałam się to jej wytłumaczyć, ale ona nie chciała mnie wysłuchać.

– Doktor mnie ostrzegł, że będę musiała rozmawiać z psychologiem, więc daj spokój. Siora, nie psuj mi nastroju, daj sobie pomóc. Zrób to, co należy. No bo przecież, kurczę, kocham cię. I jeszcze jedno, zastanów się, jaki wzór dam naszym dziewczynkom? Świetny, naprawdę świetny. Przekażę im, że bez względu na okoliczności, zawsze można polegać na rodzinie. Ej, co jest... Nie płacz, głupolu. No to jak, pasuje ci to?

Wyciągnęła dłoń w moją stronę. Złapałam jej rękę, a następnie znalazłam się w jej objęciach. Po raz pierwszy od długiego czasu mogłam przytulić moją siostrę. Szczerze mówiąc, zrobiłam to pierwszy raz odkąd pamiętam. Jej zapach przypominał słońce i był pełen optymizmu. Miała stuprocentową rację. Okazało się, że doskonale do siebie pasujemy. Można powiedzieć, że idealnie!

Reklama

Daria, 43 lata

Reklama
Reklama
Reklama