Reklama

Pochodzę z małej miejscowości, gdzie dziewczyny, którym nie uda się wyrwać na studia do miasta, zostają sprzedawczyniami w sklepie, barmankami w lokalnej spelunie, a te, które mają szczęście – nie muszą pracować i zajmują się gromadką własnoręcznie wyhodowanych latorośli.

Reklama

– Muszę się stąd wyrwać! – po kolejnej kłótni z rodzicami, zarzekałam się Jolce, mojej przyjaciółce. – Przecież tutaj nie da się żyć. A rodzice znów naciskają, żebym zaczęła rozglądać się za mężem.

Jolka ze współczuciem pokiwała głową. Sama była szczęśliwie zakochana. Zarówno w naszej miejscowości, jak i w Robercie… Cały ostatni semestr uczyłam się jak szalona, a musiałam jeszcze znaleźć czas na pomoc w gospodarstwie. Rodzice stwierdzili, że nie będą przykładać ręki do moich fanaberii. Tylko babcia co jakiś czas mówiła:

– Ucz się, dziecko, ucz. Możesz osiągnąć wszystko, co sobie wymarzysz. A nie życzę ci całego życia tutaj. Idź do książek.

I wyjmowała mi z rąk wiadro z ziarnem, które miałam rzucić kurom, zbierała jajka, gotowała za mnie. Wiedziałam, że nie mogę zawieść babci. I tym pilniej uczyłam się do matury. W końcu przyszedł dzień, w którym otrzymaliśmy wyniki. Po odebraniu świadectwa dojrzałości, bałam się spojrzeć.

Zobacz także

– Dawaj, wariatko – Jolka jak zwykle ściągnęła mnie na ziemię. – To ile potrzebujesz, by dostać się na medycynę?

Wymieniłam liczbę punktów, która uprawniała do studiowania rok temu.

Jolka zmarszczyła czoło. I coś tam liczyła. Trwało to niemiłosiernie długo!

– I?! – nie mogłam się doczekać.

– I… – zaczęła scenicznym szeptem.

– Masz dużo więcej punktów!

Zamurowało mnie. A po chwili wyrwałam jej kartkę z wynikami. Nie minęło pięć sekund, a z mojego gardła wydobył się zwycięski okrzyk. Nikogo to nie dziwiło…

Przeniosłam się do Warszawy. Euforia i strach… Pierwszy dzień na uczelni, pierwsze piwo w knajpie, pierwszy wykład, kolokwium, egzamin. I w końcu – pierwszy raz, gdy zobaczyłam Tomka.

To nie była moja wina. Nie było najmniejszych oznak, żadnego sygnału, który powinien mi zapalić ostrzegawczą lampkę. Przystojny, otwarty na świat, świetnie zapowiadający się student medycyny. Wtedy wydawało mi się to jak bajka o Kopciuszku. Teraz wiem, że ten Kopciuszek miał doświadczyć dużo gorszego losu niż sprzątanie i gotowanie znienawidzonej rodzinie.

Oczywiście na początku wszystkie niepokojące zachowania interpretowałam na korzyść mojego ukochanego. Byłam zachwycona, że zna się na modzie i potrafi mi doradzić, w czym wyglądam korzystanie. Czułam dumę na myśl, że tak dba o naszą kondycję, wskazując mi, na jakie zajęcia powinnam chodzić. Jego argumenty na rzecz tego, że powinniśmy spotykać się tylko z jego znajomymi, były rozsądne.

Kopciuszek myślał, że spotkał księcia, ale bardzo się pomylił

Dopiero później, wraz z terapeutką, z którą starałam się leczyć nerwicę i depresję, doszłam do wniosku, że na każdym kroku demonstrował swoją władzę, a mnie traktował jak żywy dowód na to, że ją ma. Ubierałam się tak, jak chciał, jedliśmy to, czego sobie życzył. Przy nim czułam się gąską ze wsi, za wszelką cenę chciałam dorównać mojemu chłopakowi i nowym znajomym. Z trudem przełykałam więc kaczkę w sosie z mango, do późnej nocy uczyłam się, w jaki sposób elegancko zjeść homara.

W końcu rzuciłam studia, zresztą i tak nie byłam w stanie zaliczyć sesji, zbyt wiele czasu i wysiłku musiałam poświęcić Tomkowi. Potem wszystko działo się według schematu – Tomek odizolował mnie od znajomych, przekonał, że nie muszę pracować, zamknął w złotej klatce. Nie, nigdy mnie nie uderzył. Chociaż czasami marzyłam, żeby w końcu pobił mnie do nieprzytomności. Żebym mogła wykorzystać to jako pretekst i uciec od niego. Od potwora w dobrze skrojonym garniturze, biegle władającego angielskim i niemieckim, od gwiazdy międzynarodowej korporacji farmaceutycznej.

– Moja droga, osoba w twoim wieku mogłaby już nauczyć się kolejności używania sztućców? – w jego tonie wyczuwałam iskierkę sadystycznej satysfakcji, którą czerpał z publicznego ośmieszania mnie.

– Masz rację – płonęłam rumieńcem. – Przepraszam, kochanie.

Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że kieliszek z winem, który nerwowo podniosłam do ust, spadał na podłogę.

– Wybaczcie mojej żonie – dalej brylował w towarzystwie, które z pogardą przyglądało się, jak nieudolnie próbuję podnieść szkło. – Wychowała się na wsi, a tam nie wylewa się za kołnierz. Co jak co, ale świnia nie zmieni się w salonowego lwa, dzięki kilku ładnym szmatkom.

Tak, to był naprawdę udany żart.

Przynajmniej w opinii moich „przyjaciół”. Siedziałam więc cichutko, wiedząc, że najgorsze jeszcze przede mną.

Tamtego wieczoru mieliśmy wracać do domu autem Tomka. Wiedział, że śmiertelnie boję się przejeżdżać przez mosty. Od dziecka wzbudzały we mnie przerażenie, moja siostra zginęła w wypadku – nie mogła zapanować nad autem i wraz z mężem wpadła do rzeki.

Tomek czerpał ogromną radość z coraz szybszej jazdy przez mosty. Najlepiej wtedy, gdy był mały ruch, a stan techniczny mostu wzbudzał wątpliwości. Z okrutną satysfakcją obserwował moją coraz bardziej przerażoną twarz, nerwowe gesty.

– Nie za wolno, kochanie? – pytał i wciskał do oporu pedał gazu.

Później zwykle zatrzymywał auto w jakimś zapomnianym przez ludzi lesie i kazał mi wysiąść z samochodu.

– Na co czekasz? – błysk w jego oczach robił się coraz zimniejszy. – Za taką jazdę chyba coś mi się należy?

Gwałcił mnie na masce samochodu. Bo mógł. Gwałtownie, boleśnie. Boże, jak ja go wtedy nienawidziłam. Upajał się swoją władzą, moim przerażeniem. Po wszystkim już spokojny, klepał mnie lekko po ramieniu.

– No już, już. Nie ma co przesadzać. Ubieraj się i jedziemy.

Tym razem było inaczej

Padał deszcz, asfaltowa nawierzchnia na moście zrobiła się śliska. Mój mąż, coraz bardziej zadowolony, nie zamierzał jednak jechać ostrożnie.

– Zwolnij, proszę cię – krzyczałam, miotając się w panice. – Zabijesz nas!

Ani myślał mnie słuchać. Pisk opon i ogromny huk to jedyne, co zapamiętałam z tej nieszczęsnej nocy. W stanie krytycznym znalazłam się w szpitalu.

Po przebudzeniu dłuższą chwilę trwało, zanim się zorientowałam, gdzie jestem. Szpital. Ostre światło jarzeniówek… Złapałam za rękę przechodzącą pielęgniarkę.

– Mój mąż? – patrzyłam na nią z wyczekiwaniem. – Co z nim?

Spojrzała na mnie ze współczuciem.

Przykro mi… – próbowała przekazać mi to delikatnie. – Samochód jechał zbyt szybko, nie udało się go uratować.

Zamknęłam oczy. Spod przymkniętych powiek płynęły łzy.

– Bardzo pani współczuję… Musi pani być silna… – nie słuchałam już, co pielęgniarka do mnie mówi.

Reklama

Nie wiedziała, że moje łzy to łzy ulgi.

Reklama
Reklama
Reklama