Reklama

Zawsze powtarzał, że „kobieta musi umieć wyczuć nastrój faceta”, jakby moje istnienie było nieustannym testem z czytania cudzych emocji. Michał miał dni, kiedy był czuły, zabawny, prawie jak wtedy, gdy się poznaliśmy. Ale wystarczyło jedno źle wypowiedziane słowo, jedno spojrzenie za długo – i nagle rozmowa zamieniała się w sąd, a ja w oskarżoną.

Reklama

Z zewnątrz wyglądaliśmy normalnie. Mieszkanie w bloku, wspólne zakupy, niedzielne spacery. Znajomi mówili, że jesteśmy „zgraną parą”. Gdyby ktoś posłuchał naszych kłótni, wiedziałby, że to wszystko było tylko fasadą. Bo każda sprzeczka kończyła się tym samym – moim „przepraszam”, nawet jeśli to on był tym, który wywołał burzę.

Pamiętam, jak kiedyś podniosłam głos. Nie krzyczałam, po prostu powiedziałam, że jestem zmęczona ciągłym tłumaczeniem się. Spojrzał na mnie, jakby zobaczył obcą kobietę, i powiedział z chłodnym spokojem:

– Znowu robisz z siebie ofiarę.

Poczułam, jak coś we mnie umiera. Nie od razu. Jeszcze wtedy, tej nocy, przeprosiłam. Ale to był moment, w którym po raz pierwszy poczułam wstyd nie z powodu mojej winy, tylko z powodu mojego ulegania. Kiedyś potrafiłam się śmiać głośno, rzucać żartami jak z rękawa. Teraz śmiałam się cicho, zerkając w obawie, czy Michał się nie krzywi.

Kasia, moja przyjaciółka, raz powiedziała mi, że brzmię, jakbym przepraszała za samo istnienie. Wzruszyłam wtedy ramionami. Ale wieczorem, gdy Michał zapytał, dlaczego tak długo siedziałam z nią w kawiarni, zaczęłam się jąkać i tłumaczyć. I znów usłyszałam, że „tłumaczę się jak winna”. Tylko że dla mnie to nie była wina. To była rana, która nigdy się nie zasklepiła.

Sama siebie nie poznawałam

Nie krzyczał od razu. Zaczął od tego, co zawsze – westchnienie, spojrzenie z rezerwą, kilka cichych słów o tym, że „ciągle to samo”. Potem poczułam znajome napięcie w powietrzu, jakby nawet cisza czekała na jego wybuch. Miałam nadzieję, że może tym razem odpuści, że wyjdzie do drugiego pokoju, zajmie się czymkolwiek. Ale nie. Stanął przy drzwiach kuchni i zaczął mówić głośniej. W jego głosie było już coś ostrego.

To wszystko przez ciebie. Ty mnie prowokujesz do krzyku.

Oparłam się o blat i spojrzałam na niego. Nie spuściłam wzroku, chociaż serce biło mi szybciej niż zwykle. W środku byłam zaskakująco spokojna. Powiedziałam tylko:

A ty mnie do odejścia.

Zamilkł. Widziałam, że nie rozumie. Że nie wierzy, że mogę powiedzieć coś takiego. Jakby to, co usłyszał, nie pasowało do tej samej osoby, która jeszcze dwa dni temu przepraszała go za to, że zupa była za słona. Michał zrobił krok w moją stronę. Zmarszczył brwi.

– Przepraszam, co ty powiedziałaś?

– Powiedziałam, że prowokujesz mnie do odejścia – powtórzyłam cicho, ale wyraźnie.

Zrobił kolejny krok, a potem jego twarz przybrała grymas, który znałam dobrze – ten, w którym mieszały się zdziwienie, złość i niedowierzanie. Zaczęły się pytania. Czy poznałam kogoś. Czy ktoś mi coś nagadał. Czy Kasia znowu wtrąca się w nasze życie. A potem już nie pytał, tylko rzucał słowa, które miały mnie zaboleć, zgasić. Że jestem przewrażliwiona. Że nie umiem się dogadać. Że może to ze mną jest problem.

Nie odpowiedziałam na żadną z tych zaczepnych uwag. Patrzyłam tylko, jak coraz bardziej się gubi w tym, co mówi. Jego głos był głośniejszy niż zwykle, ale mnie już to nie ruszało. Bo ja byłam gdzie indziej – w tej jednej myśli, która w końcu miała w sobie więcej prawdy niż wszystko, co mówił przez te lata. Nie chcę tego już dłużej znosić.

I pierwszy raz od dawna, gdy przestał mówić, nie przeprosiłam. Nie próbowałam go uspokoić, nie tłumaczyłam, że nie to miałam na myśli. Stałam i czekałam, aż zrozumie, że ta rozmowa nie skończy się jak wszystkie poprzednie.

Działałam jak automat

Kolejnego dnia wstałam wcześniej, zanim on się obudził. Długo siedziałam na brzegu łóżka, patrząc na swoje dłonie. Niby te same, a jednak jakieś inne. Nie drżały, nie były zaciśnięte. Po prostu leżały spokojnie na kolanach. Czułam coś nowego – nie ulgę, nie złość, tylko jakby ciszę. Taką, która nie przeraża, ale pozwala zebrać myśli.

Ostatecznie nie spakowałam wszystkiego. Tylko to, co naprawdę moje – trochę ubrań, kosmetyki, książkę, którą lubiłam czytać wieczorami. Zdjęcia zostawiłam. Nie miałam siły decydować, które chcę zatrzymać, a które powinny zostać w tym mieszkaniu. Zamknęłam torbę i jeszcze raz spojrzałam w lustro. Wyglądałam zwyczajnie, ale wiedziałam, że coś się zmieniło.

Zadzwoniłam do Kasi, zanim wyszłam z klatki. Otworzyła mi w dresie, z mokrymi włosami, jeszcze zaspana. Nie zapytała, tylko przytuliła. A ja w tym uścisku poczułam, że nie muszę nic wyjaśniać.

– Już? – spytała cicho, kiedy usiadłyśmy w kuchni.

– Tak – odpowiedziałam. – Odeszłam.

Siedziałyśmy chwilę w milczeniu. Kasia nalała mi herbaty, a potem, bez słów, postawiła na stole moje ulubione ciasteczka. Zawsze mówiła, że są obrzydliwie słodkie. Uśmiechnęłam się i poczułam, że nie muszę udawać.

Wiedziałam, że on cię niszczy – powiedziała w końcu. – Ale nie chciałam się wtrącać.

– Nie trzeba było mówić. Wystarczyło być – odparłam.

Pokiwała głową i nie dopytywała. Może właśnie dlatego czułam się przy niej bezpiecznie. Wiedziała, kiedy odpuścić. Zaczęłyśmy układać moje rzeczy w szafce, jakby to był zwykły dzień. A jednak wszystko było inne.

Czułam lęk – nie taki paraliżujący, tylko ten, który towarzyszy pierwszemu krokowi. Bo nie miałam pojęcia, co będzie dalej. Czy dam sobie radę. Czy to wszystko ma sens. Ale ten strach był do zniesienia, bo nie byłam już sama ze sobą. I nie musiałam się z niczego tłumaczyć.

To zaczęło się o wiele wcześniej

Zawsze myślałam, że dzieciństwo to coś, co się zostawia za sobą. Że dorosłość oddziela przeszłość od teraźniejszości jak gruba zasłona. A jednak tamte obrazy wracały. Czasem w najmniej spodziewanym momencie – gdy słyszałam czyjś ton, który przypominał mi głos matki. Albo gdy łapałam się na tym, że znowu się uśmiecham, choć wcale nie mam na to ochoty.

Moja mama często mówiła: „Czasem lepiej się uśmiechnąć, niż walczyć”. Nie pytałam wtedy, dlaczego. Byłam dzieckiem. Słuchałam i chłonęłam jak gąbka. Widocznie to wystarczyło, żeby zapamiętać, jak należy się zachowywać. Nie stawiać się. Nie przeszkadzać. Nie mówić za dużo. I nie płakać przy ludziach.

Pamiętam jedną rozmowę, kiedy miałam może dziewięć lat. Stałam w drzwiach kuchni, patrząc, jak mama układa zakupy na stole. Powiedziała wtedy:

– Ludzie nie lubią, jak kobieta się stawia. Lepiej być cichą. Grzeczną.

– A jak ktoś krzyczy? – zapytałam.

– To znaczy, że ma gorszy dzień. Trzeba to przeczekać – odpowiedziała, nawet na mnie nie patrząc.

Wtedy nie rozumiałam, co to znaczy „przeczekać”. Dziś wiem aż za dobrze. Przeczekiwałam całe lata. Nic to nie dało.

Nie potrafiłam być twarda. Gdy Michał mnie uciszał, robiłam krok w tył. Nie dlatego, że się bałam. Tylko dlatego, że miałam to we krwi. Taki wzór. Taka mapa, która prowadziła mnie do znajomych miejsc. Do uległości. Do tłumaczenia się z własnych emocji.

I nagle zaczęłam się zastanawiać – czy jestem kopią mamy? Czy to los, czy wybór? Czy naprawdę nie miałam innej drogi?

Te pytania nie dawały mi spokoju. Ale w tym wszystkim była też inna myśl. Cicha, ledwie wyczuwalna. Może to właśnie jest moment, kiedy przestaję powtarzać historię.

Znowu zaczął mącić

Zaczęło się od wiadomości. Najpierw zwykłe: „Jak się czujesz?”, potem: „Wiem, że się uniosłem”, aż w końcu: „Zależy mi na nas. Nie możemy tak tego zostawić”. Nie odpisywałam. Czytałam i odkładałam telefon. Czasem kasowałam od razu, czasem zostawiałam. Jakby trzymanie ich w pamięci telefonu miało jakiś sens, którego nie potrafiłam nazwać.

Potem przyszły wiadomości głosowe. Michał mówił w nich cicho, prawie szeptem. Jakby próbował udawać, że nic się nie stało. Że to tylko nieporozumienie. Głos miał miękki, spokojny. Taki, jakiego używał, gdy czegoś chciał. Gdy próbował przekonać, że to ja coś źle zrozumiałam.

Ostatnia wiadomość przyszła po dwudziestej. Była nagrana na poczcie głosowej: „Wiesz, że nie znajdziesz nikogo, kto cię będzie tak znosił jak ja” – powiedział Michał.

Podałam telefon Kasi.

Znowu to robi. Chce, żebym poczuła się winna.

Przyjaciółka spojrzała na mnie bez słowa, a potem tylko kiwnęła głową. Wiedziała, że nie chcę współczucia ani rad. Wiedziała, że próbuję nie dać się złapać w tę samą pułapkę.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam z otwartymi oczami, słuchając oddechu Kasi w pokoju obok. Myślałam o tym, ile razy wcześniej słyszałam podobne zdania. „Tylko ja cię rozumiem”. „Nikt inny nie będzie cię tak kochał”, „Bez mnie sobie nie poradzisz”.

I zawsze coś we mnie drżało, jakby każda z tych fraz miała moc przywracania mnie na miejsce. Ale tym razem było inaczej. Słowa Michała budziły już nie lęk, tylko opór. Nie miałam już ochoty się tłumaczyć. Nie czułam potrzeby, żeby odpowiadać. Walczyłam w sobie – między starym przyzwyczajeniem do naprawiania relacji za wszelką cenę, a nowym poczuciem, że nie muszę.

To był najtrudniejszy moment. Bo nie było w nim spektaklu, nie było krzyków, nie było łez. Tylko cisza. I moje „nie”.

Zmieniłam się na dobre

Nie od razu poczułam, że naprawdę odpuściłam. Przez kilka dni czułam się jak ktoś, kto po latach siedzenia w dusznym pokoju wyszedł na zewnątrz i jeszcze nie wie, czy może zaczerpnąć powietrza do końca.

Wynajęłam małe mieszkanie z balkonem, na którym ledwo mieścił się stół i dwa krzesła. Ale dla mnie to było jak pałac. Nie musiałam się nikomu tłumaczyć, dlaczego zostawiłam kubek na stole. Nikt nie marszczył brwi, gdy zasłona była krzywo zawieszona. Cisza była inna. Nie ciężka, tylko prawdziwa.

Zaczęłam chodzić na zajęcia ceramiczne, coś, o czym marzyłam od lat. Ręce mi drżały przy pierwszych próbach, ale nie miało to znaczenia. Nikt nie oceniał, nikt nie oczekiwał. Tylko glina, koło i ja.

Na pierwszą wizytę do terapeutki szłam z duszą na ramieniu. Bałam się, że nie będę potrafiła mówić. Ale ona nie pytała od razu. Czekała. A potem powiedziała:

– Co pani czuła, kiedy po raz pierwszy powiedziała „nie”?

Jakbym zaczęła oddychać – odpowiedziałam bez zastanowienia.

Spojrzała na mnie i tylko lekko skinęła głową. Żadnych wielkich słów. Tylko potwierdzenie, że rozumie.

Michał przestał pisać. Może się znudził. Może uznał, że już nie warto. Może szukał nowej osoby, którą będzie „znosił”. Ale ja już tego nie śledziłam. Cień, który po nim został, nadal czasem się pojawiał. Czasem w snach. Czasem w chwili zawahania, gdy ktoś mówił podniesionym tonem. Ale cień to tylko cień. I z dnia na dzień blednie.

Aleksandra, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama