„Przy wielkanocnym stole nie miałam do kogo gęby otworzyć. Dzieci się na mnie wypięły i zostawiły samą jak palec”
„To już czwarta Wielkanoc, którą spędzam samotnie. Ale zanim zostaję sama – przygotowuję się tak, jakby miała przyjechać cała rodzina. Wczoraj upiekłam mazurka. Dziś ugotowałam żurek. Przetrzepałam dywany, wyprałam firanki. Pościeliłam w pokojach gościnnych, choć wiem, że nikt tam nie śpi od lat. Ale co zrobić? Serce nie słucha rozumu”.

- Redakcja
Mam na imię Anna. Mam 72 lata, dom z drewna, który pamięta jeszcze czasy mojego męża, i ogród, który pielęgnuję z taką samą czułością, z jaką kiedyś czesałam włosy moim córkom przed pójściem do szkoły.
To już czwarta Wielkanoc, którą spędzam sama. Ale nie do końca. Bo zanim zostaję sama – przygotowuję się tak, jakby miała przyjechać cała rodzina. Kiedyś tu było gwarno. Krystyna z Jankiem przywozili dzieci i śmiali się przy stole, a Hania z narzeczonym piekli ze mną mazurka, choć ten chłopak zawsze przesadzał z lukrem. Mój Stefan zmarł dziesięć lat temu. Dziesięć. Ale do dziś czuję, jakby wychodził z łazienki, z tym swoim ręcznikiem na karku i mówił: „Znowu robisz żurek z trzech zakwasów? Jak na pół parafii, Aniu...”
Wczoraj upiekłam mazurka. Orzechowego, jak lubił mój wnuk Staś. Dziś ugotowałam żurek – z białą kiełbasą, z czosnkiem i majerankiem, jak trzeba. Przetrzepałam dywany, wyprałam firanki. Pościeliłam w pokojach gościnnych, choć dobrze wiem, że nikt w nich nie śpi od lat. Ale co mam zrobić? Serce nie słucha rozumu.
Telefon zadzwonił tylko raz – Hania. „Mamo, jeszcze nie wiem. Może się uda. Ale jest tyle pracy...” – powiedziała. Zawsze jest tyle pracy.
Odłożyłam słuchawkę i nie powiedziałam jej, że już nakryłam do stołu dla pięciu osób.
Wciąż miałam nadzieję
Wielka Sobota. Dom pachniał mazurkiem i świeżo wypraną pościelą. Jeszcze rano ułożyłam pisanki w koszyku i przykryłam je haftowaną serwetką. Wszystko było gotowe. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole – tak jak kiedyś, kiedy czekało się na gości, którzy przyjeżdżali do domu przed święconką.
Spojrzałam na zegar – dziewiąta. Jeszcze mogli przyjechać. Krystyna mówiła, że może, Hania wspominała coś niepewnie. Jeszcze była nadzieja.
O dwunastej dom nadal milczał. Za oknem przemknął traktor Staszka, jak zawsze o tej porze. Złapałam się na tym, że moje serce na moment przyspieszyło – głupie, złudne serce. To przecież tylko Staszek.
Czas płynął, a ja co chwilę zerkałam na drzwi. O szesnastej żurek wystygł, mazurek stracił zapach, a ja przysunęłam się do stołu, patrząc na pięć nakryć. Pięć talerzy. Pięć filiżanek. Puste krzesła.
– Po co to wszystko? – wyszeptałam. – Po co ja to znowu zrobiłam?
Głos odbił się od ścian jak echo, a ja poczułam, że w oczach zbiera mi się łzy. Już miałam pójść po kieliszek nalewki, kiedy zadzwonił dzwonek.
Serce mi stanęło. Podbiegłam do drzwi. Otworzyłam.
Na klamce wisiała tylko ulotka z pizzerii. Zaszumiał wiatr.
Zamknęłam drzwi powoli, ostrożnie, jakby miały się rozpaść. Dobrze, że nie wyjęłam jeszcze pasztetu z lodówki.
Samotność mi doskwierała
Obudził mnie dźwięk dzwonów z wiejskiego kościoła. Przez chwilę zapomniałam, jaki to dzień. Potem dotarło do mnie – Niedziela Wielkanocna. Powinnam się cieszyć. Ubrać coś ładnego, jak kiedyś. Ale nie miałam na to siły.
Podniosłam się powoli, jakbym miała lat sto. Z kuchni unosił się zapach żurku, który przygotowałam dzień wcześniej. Na stole stał koszyczek, w którym wczoraj poprawiałam kokardkę. Nie ruszyłam niczego. Stół wyglądał jak makieta rodzinnego śniadania – tylko ludzie się gdzieś zagubili.
Ubrałam się odświętnie, mimo wszystko. Granatowa sukienka, biała broszka, ta z perłami, co Stefan kiedyś mi kupił na naszą rocznicę. Poprawiłam włosy w lustrze, uśmiechnęłam się do siebie. Uśmiech był sztuczny jak plastikowy baranek w koszyku.
Usiadłam przy stole. Sama. Znowu sama. Nalałam sobie żurku. Wzięłam kawałek mazurka. Żułam go długo, jakby to mogło powstrzymać łzy. W końcu nie wytrzymałam. Zostawiłam wszystko i wyszłam przed dom.
Na wietrze było zimno, ale lepiej niż w środku. Wzięłam krzesło i usiadłam na werandzie. Gdzieś w oddali słychać było dziecięcy śmiech. Czyjeś święta, nie moje.
Pomyślałam wtedy: może powinnam była powiedzieć wprost – przyjedźcie. Nie „jak będziecie mieli czas”, tylko: przyjedźcie, bo nie mam już z kim dzielić tych świąt. Nie mam już siły być sama.
Ale teraz już było za późno.
Niespodziewana wizyta
Siedziałam na werandzie, kiedy usłyszałam dźwięk kroków. Pomyślałam, że to znowu ktoś przechodzi drogą – może sąsiad, może listonosz. Ale nie. To była Ania, młoda kobieta z sąsiedztwa, z córeczką na rękach. Szła powoli, z koszykiem i uśmiechem, który na jej twarzy wyglądał trochę nieśmiało, jakby sama nie wiedziała, czy dobrze robi.
– Dzień dobry, pani Aniu. Wesołych Świąt... – powiedziała cicho.
– O, Dorota, dzień dobry... Wesołych – odpowiedziałam, zaskoczona. – Tak wcześnie?
– My już po śniadaniu. Pomyślałam, że może... – podała mi koszyczek. – Przyniosłam jajka. I kawałek pasztetu. Trochę za dużo zrobiłam.
Uśmiechnęłam się, choć coś mnie ścisnęło w gardle. Nie chciałam się rozklejać. Nie przy niej.
– Dziękuję, kochana. Usiądźcie na chwilkę. Chcesz kawy?
– Jeśli pani nie ma nic przeciwko... – Ania przytaknęła i usiadła na ławce, sadzając małą obok.
Rozmawiałyśmy chwilę. O pogodzie, o przedszkolu, o tym, jak szybko dzieci rosną. Jej córeczka zaczęła bawić się kamykami przy werandzie, a ja czułam, jak mięknie mi serce.
Po ich wyjściu wróciłam do domu. Spojrzałam na stół. Wszystko nadal stało na miejscu. Ani jeden widelec nie został poruszony. Przez chwilę się zawahałam, potem usiadłam.
I wtedy przyszło.
Łzy. Duże, ciężkie jak burzowa chmura w wiosenny dzień. Cisza domu uderzyła mnie jak dzwon.
– Może to już pora przestać udawać, że komuś jeszcze na mnie zależy... – wyszeptałam.
Przestałam się łudzić
Lany Poniedziałek. Nie padało, chociaż niebo wyglądało, jakby zaraz miało się rozpłakać. Ja już to zrobiłam dzień wcześniej, więc dziś miałam suchą twarz i puste spojrzenie. Posprzątałam stół. Włożyłam jedzenie do lodówki. Nawet nie zdążyłam wszystkiego zjeść. Nawet nie miałam ochoty próbować.
Usiadłam w fotelu z kubkiem herbaty i kocem. I wtedy zadzwonił telefon. Nie numer stacjonarny, tylko komórka. Spojrzałam – Krystyna.
Serce zabiło mi szybciej, choć przecież wiedziałam, co usłyszę.
– Mamo... Wesołych Świąt – zaczęła.
– Wesołych, dziecko – odpowiedziałam, starając się mówić spokojnie.
– Przepraszam, że nie przyjechaliśmy. Filip miał gorączkę, a ja tyle zaległości w pracy...
– Rozumiem – powiedziałam. Zbyt szybko. Zbyt chłodno. Ale nie umiałam inaczej.
– W przyszłym roku to nadrobimy. Obiecuję.
„W przyszłym roku”. Ile razy ja to już słyszałam?
– Tak, tak... Zobaczymy – rzuciłam, jakby od niechcenia.
Chwilę jeszcze rozmawiałyśmy. O niczym. O pogodzie, o zdrowiu. Jakbyśmy były dwiema koleżankami z pracy, które od lat nie mają ze sobą nic wspólnego poza uprzejmością.
Kiedy się rozłączyłam, nie odłożyłam telefonu. Trzymałam go jeszcze przez długą chwilę w dłoni. I z każdym kolejnym oddechem docierało do mnie, że nie wierzę już w „następny rok”. Nie wierzyłam w żadne „następne razem”.
Nie dla mnie.
Podzieliłam się z innymi
We wtorek wstałam wcześnie. Dom był już posprzątany, stół – pusty, ale kuchnia nadal pełna. Z lodówki patrzył na mnie pasztet, mazurek, jajka w majonezie. Żurek wystygł w garnku. Przez chwilę stałam przed tą lodówką bez ruchu, a potem pomyślałam: Nie będę tego wyrzucać. Ktoś to zje. Komuś może smakować.
Zaczęłam pakować. Trochę wędliny do pudełka, kilka kromek domowego chleba, mazurek pokrojony na porcje. Żurek w termosie. Nawet te kolorowe pisanki wrzuciłam do koszyka – niech mają świąteczny akcent.
Najpierw poszłam do państwa Nowaków. On po zawale, ona ledwo chodzi. Kiedy zapukałam, pani Wanda otworzyła drzwi w szlafroku.
– Dzień dobry... Przyniosłam trochę jedzenia. Zostało mi ze świąt.
– Ależ pani Aniu, jak to tak... My nie... – zaczęła, ale widziałam, że wzruszenie ściska jej gardło.
– To żurek, domowy. I mazurek – powiedziałam spokojnie. – Stefan by się cieszył, że się nie zmarnuje.
Później poszłam do Mietka, wdowca z naprzeciwka. Niewiele mówił, ale kiedy podałam mu pudełko z pasztetem, spojrzał na mnie tak, jakby pierwszy raz ktoś do niego przyszedł nie z obowiązku, ale z sercem.
– To dla mnie za dużo, pani Aniu... – wymamrotał.
– To dobrze. Może pan zje wreszcie coś konkretnego, zamiast tych zupek w proszku – odpowiedziałam i oboje się uśmiechnęliśmy.
Do wieczora koszyk był pusty. A ja – pierwszy raz od dawna – czułam, że nie tylko coś dałam. Że coś dostałam w zamian.
Nie święta z rodziną. Ale święta z ludźmi.
Anna, 72 lata
Czytaj także:
- „Teść nawet na Wielkanoc nie mógł darować sobie złośliwości. Zaraz po żurku zaserwował jajka z majonezem i jadem”
- „Chciałam Wielkanocy bez garów i sprzątania. Pojechaliśmy do hotelu i już pierwszego dnia pożałowałam tej decyzji”
- „Myślałam, że to będzie spokojna Wielkanoc. Zapomniałam jednak, z kim siadam do stołu i jajeczka”