Reklama

Na skórzanym pasku mocno zaciśniętym wokół jej szyi ktoś ostrym narzędziem wyskrobał imię: Pamela. Średnio do niej to egzotyczne imię pasowało. Była typowym średniopiennym psiakiem rasy kundel polski. Miała krzywe łapki, zwinną figurkę z białą mazajką na szerokiej piersi. Umaszczenie kawa z mlekiem, z ciemniejszym pasem na grzbiecie. Uszka kłapciate, za to ogon jak pożyczony od owczarka: długi, gruby, puchaty…

Reklama

Najpiękniejsze w niej były oczy. Wypukłe, koloru dojrzałej śliwki węgierki, z krótką sierścią tak ułożoną, jakby podkreśliła powieki grubą kredką. Wszystko w nich było: strach, ból, rozpacz i nadzieja, że nareszcie trafiła na swój dom i że ktoś jej pomoże… Przywlokła się do mnie w największą zamieć śnieżną. Usłyszałam cienkie poszczekiwanie, jednak nie od razu ją zobaczyłam. Z białej pryzmy przy furtce sterczał trójkątny pyszczek i popiskiwał. Maleńkie szczenię gramolące się przy jej brzuchu zobaczyłam dopiero po chwili.

Biedna, musiała być w krańcowej desperacji

Cicho zawarczała, kiedy podeszłam, lecz ogon mówił co innego. Poruszał się lekko, jakby sygnalizował: wierzę ci, wiem, że nie zrobisz mi nic złego… Jednocześnie uszy były płasko położone na łebku, a wzdłuż kręgosłupa ciemniejsza sierść podnosiła się ostrzegawczo.
Musiała być kompletnie zdesperowana, skoro zdecydowała się na taki krok – przyjść pod nieznaną bramę z maciupkim szczeniaczkiem. To wymagało odwagi, ale jednocześnie świadczyło o tym, że wszystko postawiła na jedną kartę! Otworzyłam furtkę, nachyliłam się nad nią i cicho powiedziałam:

– Chodź, zapraszam.

Wahała się. Stała bokiem, z nisko pochylonym łepkiem, jakby szykowała się do ataku. Znowu się odezwałam:

Zobacz także

– No chodź, jest zimno, ogrzejesz się.

Jednak ona nadal nie mogła się zdecydować. Pomogły jej moje dwa psy, które wybiegły z domu i błyskawicznie znalazły się przy ogrodzeniu. Pomyślałam, że ją wystraszą, i faktycznie tak się stało. Odskoczyła na parę metrów, potem wróciła i zasłoniła malucha. Szeroko rozstawiła przednie łapy, zezowała, ogon miała naprężony jak struna! Dobrą chwilę trwało, zanim się zorientowała, że nic jej nie grozi. Za pomocą niejasnych i niepojętych dla mnie znaków psy się porozumiały: najwyraźniej wytłumaczyły jej, że teren jest bezpieczny, więc może iść za nimi.

Wciąż się wahając, zatrzymując co chwilę, popychając swoim ciałem zmarzniętego malucha, weszła najpierw na podwórko, a potem do domu, gdzie szczenię natychmiast zrobiło duże siku, a potem wgramoliło się na dywan. Sunia popatrzyła mi prosto w oczy, potem odwróciła się i śmignęła jak strzała do otwartej furtki, a później – w sobie tylko znanym kierunku. Zdębiałam. Pozostawiony maluch na oko miał około miesiąca. Na dywanie wyglądał jak czarna plama, tylko pyszczek miał jaśniejszy.

„Najwyraźniej tata był brunetem – pomyślałam. No pięknie, mam podrzutka! Trafiłam na matkę kukułkę!”.

Jednak źle ją oceniłam…

Wróciła po paru minutach. Z drugim dzieckiem w pysku. Ten pierwszy, biedak, przez czas jej nieobecności piszczał wniebogłosy. Moje psy siedziały mocno zdenerwowane, w bezpiecznej odległości, nie wiedząc, jak się zachować przy tym rozmazanym dzieciaku. Postanowiłam na razie się w ich stan nie wtrącać, ponieważ najważniejsze wydało mi się nakarmienie szczeniaczka i utulenie jego rozpaczy. Studziłam mleko dla malca, gdy znienacka obok niego znalazła się matka. Wylizany, wyszturchany nosem, wytarmoszony, naobracany – wtulił się w brzuch suni i przypiął do sutka. Ten drugi natychmiast zrobił to samo.

Wybrała sobie miejsce pod stołem. Postanowiłam do niczego jej nie zmuszać – po prostu obserwować, co będzie dalej. Tylko ściągnęłam z pawlacza stary pled i zrobiłam z niego posłanie dla całej trójki. Przeniosła się tam z dziećmi. Moje psy leżały obok nich, uważnie śledząc każdy ruch psiej mamy… Była bardzo zmęczona. Przymykała ślepka, łepek jej opadał, ale próbowała czuwać. Dopiero gdy podstawiłam jej pod nos miskę z kaszą jaglaną na mleku, a ona wylizała wszystko do ostatniej kropli i ostatniego ziarenka, nie wytrzymała. Zasnęła kamiennym snem, z maluchami przypiętymi do niej jak rzepy. Oddychała płytko i szybko. Miała suchy nos, a kiedy bardzo delikatnie zbliżyłam dłoń do jej pyska, aż mnie niemal oparzył żar, który od niej bił.

Gorączkowała. Dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo jest wychudzona i zmarnowana. Kiedy leżała na boku, mogłam jej policzyć wszystkie żebra. Niepokoiło mnie też zachowanie moich psów. Były niespokojne, jakby czuły, że dzieje się coś niedobrego; jakby uczestniczyły w czymś, co je przerastało i przerażało. Nie spuszczały oczu z Pameli i jej szczeniąt, ale nie dochodziły, nie wąchały, nie próbowały ich zaczepiać. Wezwałam weterynarza. Przyjechał późnym wieczorem. Jak na złość tego dnia miał dużo wizyt i nie mógł wcześniej. Stwierdził ogólne wyniszczenie i stan zapalny w brzuchu, może jeszcze po porodzie. Potwierdził, że maluchy mają nie więcej niż miesiąc.

– Miot był pewnie większy – powiedział – ale przeżyły tylko najsilniejsze. Nie wiadomo, gdzie się szczeniła i co tak naprawdę się z nią działo?

– Ja nie wiem – odparłam. – Ale wyciągnie ją pan z tego?

– Szanse są. Dostanie antybiotyki, tylko małe trzeba karmić sztucznie. Ona teraz nie może, będzie na silnych lekach.

Zaczęła się walka o Pamelę

Doktor przyjeżdżał codziennie. Minę miał coraz bardziej markotną. Sunia nie chciała jeść, słabła, w końcu tylko leżała z przymkniętymi oczami. Zmieniałam jej podkłady, bo nie było nawet mowy, żeby poszła się załatwić na podwórku. Na początku reagowała na dzieci. Ich pisk powodował, że unosiła uszy. Nawet próbowała się podnieść. Niestety, z upływem czasu stawała się coraz bardziej obojętna, bezwładna i daleka.

Wmuszałam w nią skrobane mięso w mikroskopijnych ilościach. Unosiłam górną kufę i wpychałam między zęby delikatne ryżowo-mięsne kulki, a potem tak długo masowałam gardło, aż przełknęła. Parzyłam rumianek, okładałam jej brzuch ciepłymi kompresami. Wszystko przyjmowała bez protestu, jakby rozumiała, że się staram ją ratować, ale nie wierzyła, że to się uda. Spałam na kanapie, a ona tuż obok,
w koszyku wysłanym moją miękką chustą. Specjalnie była tak blisko, żebym mogła ją dotknąć. Kanapa jest niska, więc zdarzało się, że trzymałam sunię za łapkę i delikatnie głaskałam. Chciałam, żeby była spokojna; wydawało mi się, że ona tego potrzebuje. Pewnej nocy poczułam na dłoni dotknięcie jej suchego języka. Polizała mnie. Raz, potem jeszcze raz… Ucieszyłam się, ale po chwili zaniepokoiłam, bo to wyglądało na pożegnanie.

Leżała spokojnie. Oczy miała szeroko otwarte, a w tych oczach samą czystą miłość. Patrzyłyśmy na siebie i zrozumiałam, co mi chce powiedzieć: że nie da rady dłużej walczyć, że jest zmęczona, że zrobiła wszystko, co mogła…

– W porządku – wyszeptałam wzruszona. – Jeśli musisz, idź… O nic się martw. Maluchy są bezpieczne, znajdę dla nich dobre domy. Nie będą się błąkały i cierpiały jak ty. Zrobię dla nich wszystko, co trzeba. Obiecuję ci to.

Westchnęła, jakby wszystko rozumiała. Po kilku sekundach już jej nie było… Postanowiłam, że zostanie tam, gdzie przyszła, ostatkiem sił niosąc dzieci. Nie miało znaczenia, skąd przywędrowała i jaką drogę pokonała. Wybrała mój dom i tu zamieszka na zawsze. W kącie ogrodu ma swój krzak róży o drobnych, gorąco różowych pąkach. Wiosną w pobliżu kwitną żółte mlecze i białe stokrotki. Obok pnie się smukła brzózka samosiejka.

Reklama

Czasami tam idę i opowiadam jej o szczeniaczkach, które wyrastają na zdrowe, śliczne rozrabiaki. Oba – chłopiec i dziewczynka – mają zakochanych w nich opiekunów, są radosne, syte i bezpieczne. Myślę często o ludziach, którzy nazwali sunię Pamelą, wyskrobali jej imię na obroży – po czym przestali się nią interesować. A może się mylę? Może coś się stało i nie wiedzą, gdzie jest ich przyjaciółka? Może jej szukali i nadal szukają? A może jednak mają w nosie los małej kawowej suczki z pięknymi, smutnymi oczami? To dla nich napisałam to wspomnienie o dzielnej, odważnej, kochającej Pameli, którą miałam zaszczyt się opiekować przez ostatnie tygodnie jej krótkiego życia. Nigdy o niej nie zapomnę…

Reklama
Reklama
Reklama