„Przygotowałam wigilię dla teściowej, żeby ją ugościć. A ta jędza pluła farszem i bredziła, że barszcz smakuje jak ocet”
„Nie spałam porządnie od kilku dni. Obsesyjnie przeglądałam przepisy, listy zakupów i tutoriale w necie, jak zrobić idealne uszka, żeby się nie rozklejały podczas gotowania. Zamówiłam świeże grzyby z Podlasia, kapustę kisiłam własnoręcznie. Chciałam, żeby wszystko wyglądało jak z reklamy”.

- Redakcja
Wigilia zawsze była dla mnie czymś wyjątkowym – czasem bliskości, wspólnego świętowania i ciepła rodzinnego. Odkąd wyszłam za mąż, marzyłam, by stworzyć własne tradycje i zaprosić do stołu bliskich, pokazując im, że potrafię zadbać o atmosferę i smak. W tym roku po raz pierwszy zdecydowałam się zaprosić również moją teściową. Chciałam, żeby poczuła się mile widziana i zobaczyła, że jestem dla jej syna dobrą żoną. Przygotowania trwały tygodniami. Wszystko musiało być perfekcyjne. Nie sądziłam jednak, że ten wieczór przyniesie mi więcej frustracji niż radości.
Czułam napięcie w karku
Nie spałam porządnie od kilku dni. Obsesyjnie przeglądałam przepisy, listy zakupów i tutoriale w necie, jak zrobić idealne uszka, żeby się nie rozklejały podczas gotowania. Zamówiłam świeże grzyby z Podlasia, kapustę kisiłam własnoręcznie, a na parapecie rosły kiełki rzeżuchy – tak, dla dekoracji. Chciałam, żeby wszystko wyglądało jak z reklamy i smakowało jak z dzieciństwa. Wiedziałam, że moja teściowa to kobieta z charakterem, z wyostrzonym językiem i nieco przytłumioną empatią, ale miałam nadzieję, że może – choć raz – powie coś miłego. Mój mąż kiwał głową, widząc, ile wkładam w to pracy, choć sam raczej trzymał się na dystans, jakby przeczuwał katastrofę.
– Kochanie, naprawdę nie musisz się aż tak spinać – rzucił, przechodząc z laptopem do drugiego pokoju. – Mama i tak powie, że coś jej się nie podoba.
Wzruszyłam ramionami, nie komentując. W głowie miałam plan – zupa będzie klarowna, pierogi pełne aromatu, śledzie ułożone na cienkich plasterkach cytryny. Dom już pachniał cynamonem i suszonymi grzybami, a w tle leciały kolędy, które włączałam mechanicznie, by nadać przestrzeni magii. Zegar tykał głośniej niż zwykle. Czułam napięcie w karku i zaczynało mi brakować sił, ale powtarzałam sobie: to tylko jeden wieczór, jeden wieczór, który może wszystko zmienić. Chciałam, żeby mnie zaakceptowała. Żeby uznała mnie za kogoś, kto potrafi zbudować dom. W mojej głowie było to jak egzamin. I miałam zamiar go zdać.
Serce miałam w gardle
Zegar wskazywał szesnastą czterdzieści pięć, gdy pod domem zapiszczały hamulce. Odsunęłam firankę, wypatrując znajomej sylwetki. Teściowa wysiadła z samochodu z miną, jakby właśnie ktoś jej oznajmił, że w tym roku Wigilii nie będzie. W jednej ręce trzymała torbę z prezentami, w drugiej plastikowy pojemnik.
– Przyniosłam swoje pierogi, na wszelki wypadek – rzuciła, wchodząc do środka, zanim zdążyłam się przywitać.
Uśmiechnęłam się, udając, że to zupełnie normalne. Wzięłam od niej torbę i odwiesiłam płaszcz, po czym zaprosiłam ją do salonu. Mąż ucałował ją w policzek, jakby nic się nie działo. Z kolei ona od razu zaczęła rozglądać się po mieszkaniu, taksując spojrzeniem choinkę, stół i nawet firany.
– No, no... postarałaś się – mruknęła, a ja nie byłam pewna, czy to ironia, czy może – cud nad cudami – odrobina uznania.
Usiedliśmy do kolacji. Obrus był wykrochmalony, talerze ułożone jak pod linijkę. Podzieliliśmy się opłatkiem, choć czułam, że jej słowa „zdrowia i spokoju” mają w sobie więcej chłodu niż życzenia od sąsiadki z drugiego piętra. Gdy wnosiłam pierwsze danie – czerwony barszcz na zakwasie, z domowymi uszkami – serce miałam w gardle. Stawiając talerz przed nią, zerknęłam na męża. Ten tylko podniósł brwi, jakby mówił: powodzenia. Teściowa spojrzała na zupę, potem na mnie. Zamieszała łyżką, zmarszczyła nos i uniosła brew. Przysięgam, w tamtej chwili cały mój wysiłek zawisł nad stołem jak cień.
Barszcz z posmakiem żółci
Zanurzyła łyżkę w barszczu, przytrzymała ją w ustach przez ułamek sekundy, po czym odsunęła talerz i odchrząknęła z teatralna przesadą.
– Kwaśny. I coś tu chyba przypaliłaś – rzuciła, jakby komentowała pogodę.
Spojrzałam na męża, szukając wsparcia, ale on tylko spuścił wzrok, jakby właśnie przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym na podłodze. Wzięłam głęboki wdech i starałam się nie stracić rezonu.
– To zakwas z buraków, sama robiłam. Może bardziej wyrazisty niż sklepowy – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku kłębił się we mnie żal.
– Zakwas zakwasem, ale kto ci powiedział, że barszcz powinien smakować jak ocet? – westchnęła, po czym sięgnęła po kromkę chleba i zaczęła ją gryźć, jakby to miało uratować jej wieczór.
Uszka, które tak starannie lepiłam nocą, leżały nietknięte. W końcu wzięła jedno na widelec, przyjrzała mu się jak pod mikroskopem, a potem upuściła z powrotem na talerz. Spojrzałam na jej minę – mieszanina dezaprobaty i rozbawienia.
– Troszkę się rozpadło. Ciasto za cienkie – powiedziała. – No, ale nie każdy potrafi.
W duchu powtarzałam sobie, że to tylko jedzenie, tylko komentarze. A jednak każde z tych słów wbijało się jak drzazga. Pomyślałam, że może jeszcze się rozkręci, że może deser ją przekona. W końcu makowiec udał się idealnie. Mimo wszystko uśmiechałam się, udawałam spokój. Nauczyłam się, że przy niej nie można okazać słabości, bo wyczuwa ją jak pies strach. A tego dnia najwyraźniej miała dobry nos.
Grzyby miały ziemisty posmak
Gdy przeszliśmy do pierogów, miałam jeszcze iskierkę nadziei. W końcu spędziłam trzy wieczory nad farszem – kapusta z grzybami, długo duszona, doprawiona majerankiem, pieprzem i odrobiną czosnku. Ciasto rozwałkowane cienko, ale nie za cienko, sklejone precyzyjnie. Ułożyłam je na półmisku, przykryłam lnianą serwetą i podgrzałam delikatnie, żeby nie popękały.
– O, pierogi – mruknęła teściowa z miną, jakby spodziewała się co najmniej homara.
Wzięła jednego, przegryzła i spojrzała na mnie jak nauczycielka na ucznia, który ledwo zdał sprawdzian.
– Kapusta smaczna. Ale grzyby... hmmm... suszone czy świeże?
– Suszone, leśne. Namaczałam je całą noc – odpowiedziałam z napiętym uśmiechem.
– Aha. Bo mają taki... ziemisty posmak. Może następnym razem spróbuj dodać pieczarek, dla równowagi – powiedziała, odkładając widelec.
Nie wiedziałam, co bardziej mnie bolało – jej krytyka czy fakt, że nawet nie zjadła całego. Na dodatek sięgnęła po swój pojemnik i zaczęła nakładać na talerz pierogi, które przyniosła z domu.
– Te robiłam z przepisu mojej mamy – oznajmiła. – Sprawdzone od pokoleń.
Mąż spojrzał na mnie przepraszająco, po czym – jak gdyby nigdy nic – sięgnął po pieroga od swojej matki. Ja siedziałam w milczeniu, z dłonią zaciśniętą na serwetce, próbując nie dopuścić do głosu złości.
– Ty też spróbuj, może cię zainspirują – dodała teściowa, przesuwając talerz w moją stronę.
Wzięłam jednego na widelec, ugryzłam. Smakował... jak pieróg. Jak każdy inny. Ale w tamtej chwili miał smak porażki.
Ani wdzięczności, ani kultury
Po kolacji zaproponowałam kompot z suszu i makowiec. Wnosiłam go do pokoju z taką ostrożnością, jakby był zrobiony ze szkła. Usiadłam na brzegu fotela i czekałam na reakcję. Teściowa spróbowała makowca, przełknęła, a potem...
– No, w końcu coś zjadliwego – stwierdziła tonem, jakby rozdawała medale.
Nie odpowiedziałam. Czułam, jak napięcie we mnie rośnie, jak emocje kotłują się gdzieś w środku, aż w końcu przelały się przez krawędź.
– Wiesz, ja naprawdę się starałam – powiedziałam cicho. – Chciałam, żebyś poczuła się dobrze.
Teściowa uniosła brwi.
– I co, chcesz teraz pochwały? Tak się robi święta. Po co bierze wszystko do siebie?
Mąż spojrzał na mnie, ale nie wtrącił się. Milczał, jakby go to wszystko nie dotyczyło.
– Nie chcę pochwał – odpowiedziałam. – Ale może odrobinę wdzięczności. Albo chociaż... kultury.
– Kultury?! – Teściowa wybuchnęła śmiechem. – To ty mnie chcesz uczysz kultury? Dziewczyno, ja przez lata sama robiłam Wigilię dla dwunastu osób i nikt mi nie klaskał.
Wstałam od stołu. Serce waliło mi jak młot.
– To nie jest konkurs. To miała być wspólna Wigilia.
– I jest. Tylko przestań się obrażać o wszystko.
Wyszłam do kuchni, udając, że sprawdzam coś przy zlewie. Nie chciałam, żeby widziała, jak zaciskam zęby, żeby się nie rozpłakać. Za oknem padał śnieg, cichy, spokojny. W środku – burza.
Czy na pewno było warto?
Gdy teściowa wyszła, zostało po niej echo wypowiedzianych słów i zapach zimnego barszczu. Mąż zamknął za nią drzwi, wzdychając ciężko, jakby sam był ofiarą tego wieczoru.
– Może nie powinnaś brać tego tak do siebie – powiedział, odkładając talerze do zlewu.
Nie odpowiedziałam. W milczeniu zebrałam resztki jedzenia, poukładałam sztućce, zgasiłam świece. W salonie cicho grały kolędy, a choinka migotała światełkami, jakby próbowała przypomnieć mi, że to wciąż święta. Usiadłam na kanapie, przykryłam się kocem i zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo chciałam, żeby mnie polubiła. Co mi to miało dać? Uznanie? Poczucie bycia częścią rodziny? A może po prostu chciałam, żeby ktoś z jej pokolenia powiedział mi: „Dobrze sobie radzisz”. Zamiast tego dostałam jej wersję troski – szorstką, krytyczną, bez filtrów. Może ona tak właśnie okazuje zainteresowanie. A może po prostu nigdy mnie nie zaakceptuje i już. Z kuchni dobiegł głos męża.
– Dzięki za wszystko. Było pysznie. Naprawdę się postarałaś.
Wyszłam do niego. Spojrzałam mu w oczy. Było w nich coś szczerego. Może nie umiał stanąć w mojej obronie, ale docenił. W jakiś swój, nieporadny sposób. Nie wiem, czy zaproszę ją za rok. Nie wiem, czy znowu będę miała w sobie tyle siły. Ale tej nocy, mimo wszystkiego, poczułam coś ważnego – że nawet jeśli jej nie zadowolę, nie muszę udowadniać światu swojej wartości. Już wiem, kim jestem.
Renata, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na Wigilii przyjaciółka zaczęła bezczelnie podrywać mi męża. Pokazałam tej babie, która z nas ma więcej klasy”
- „Teściowa na Wigilii odstawiła istne rewolucje. Wypluła pierogi, śledzie jej śmierdziały, a barszcz był jak z kartonu”
- „Przed świętami ujrzałam męża w objęciach innej. Zrozumiałam, że mój związek się sypie jak poświąteczna choinka w salonie”