Reklama

Nie cierpię sytuacji, w których dostaję jakieś banalne, nietrafione podarunki. Mam wtedy wrażenie, że ofiarodawca kupił coś w ostatniej chwili. Dlatego sam staram się nie uszczęśliwiać nikogo „zabawnymi i praktycznymi” upominkami z gatunku fartuszek z gołym biustem czy gumowy młotek.

Reklama

Przyjaciółka z Krakowa miała wkrótce obchodzić okrągłą rocznicę urodzin. Ponieważ bardzo ją lubię, a okazja była zacna, z wyprzedzeniem zacząłem rozglądać się za fajnym prezentem. Mam trochę wprawy w poszukiwaniach, bo sam jestem zbieraczem dziwnych drobiazgów. Zaglądam na różne aukcje, mam ulubione sklepy ze starociami i antykwariaty. Pogrzebałem w sieci i powiodło się. U antykwariusza w Gdańsku znalazłem piękny staloryt przedstawiający widok Krakowa sprzed 170 lat. Obrazek zrobił na mnie wrażenie. Zdecydowałem się natychmiast i zadzwoniłem do sprzedawcy.

– Czy oferta jest aktualna? – spytałem. – Cena podlega negocjacji?

– A jest pan zdecydowany?

– Nawet bardzo. Dostanę rabat?

Zobacz także

– Przesyłka kurierska na mój koszt, okej? – odpowiedział głos z Gdańska.

– Zgoda, zaraz przeleję pieniądze na pana konto – nie targowałem się.

– Jutro wyślę. Będę wdzięczny za potwierdzenie, że obrazek dotarł.

– Jasne! Dzięki, do widzenia.

Rozłączyłem się i od razu uruchomiłem przelew. Wysłałem potwierdzenie do Gdańska i jeszcze tego wieczora dostałem maila: „Dziękuję bardzo, obraz zapakowany. Jutro rano startuje do Warszawy”.

Odpisałem: „Wspaniale!” i zatarłem ręce. Takie interesy to ja lubię! Pojutrze zacznę mieć nadzieję, że jubilatka nie uzna prezentu za bubel, a mnie za starego ramola. Taki stres towarzyszy mi zawsze, gdy kupuję coś dla kogoś. Nikt nigdy nie powiedział mi, że się wygłupiłem, ale może to tylko tak „przez grzeczność”.

Sfotografowałem znalezisko i wysłałem kilkanaście maili z pytaniami

Zadzwoniłem do Maćka, plastyka, historyka sztuki, eksperta od rozpoznawania podróbek i mistrza w dobieraniu ram.

– Cześć! Jest obrazek do oceny.

– Mam przyjechać?

– Pojutrze proszę. Jest w drodze.

– Dobrze, chętnie zobaczę, czy znowu dałeś się nabrać

– Bardzo śmieszne. Bardzo! Ile jeszcze będziesz mi wypominał wpadkę sprzed dwudziestu pięciu lat?

– Do końca świata! – odparował Maciej. – Wiesz, że tę historię opowiadają już na wykładach z historii sztuki?

– No, jeszcze śmieszniejsze – warknąłem. – Uważaj, żebym ja nie odświeżył ci pamięci…

– Za wielką masz sklerozę, ot co!

Roześmialiśmy się obaj.

Maciek przyszedł umówionego dnia przed dziewiętnastą. Wielki facet o wielkiej, artystycznej duszy. Cuchnął – jak zwykle – papierosami.

– Nie krzyw się – zaczął. – Napaliłem się na zapas, bo u ciebie…

– Kategorycznie nie! – przerwałem mu brutalnie. – Właź. Czekam na ciebie z otwarciem paczki już od kilku godzin.

– Trzeba było otworzyć.

– Bałem się… – zachichotałem.

Zrobiłem kawę i siedliśmy przy dużym stole. Mieliśmy przed sobą prostokątną, płaską paczkę formatu A4. Otworzyłem scyzoryk i szybko przeciąłem taśmę klejącą i delikatnie rozwinąłem pakunek. Pod papierem i bąbelkową folią znajdowała się ładna ramka z ciemnego drewna, a w niej, za szybką, śliczny widok na Kraków odbity na lekko kremowym papierze. Stylowy, bardzo plastyczny pejzaż wyglądał lepiej niż na fotografiach.

Pochyliliśmy się nad obrazkiem.

– Ładny. Bardzo ładny… – powiedział Maciej. – I wygląda na oryginał.

– Super – byłem bardzo zadowolony. – Wyjmujemy?

– Trzeba – odpowiedział kumpel.

– Wyczyścimy szybkę i poprawimy passe-partout. Widzisz – Maciek wskazał palcem krawędzie. – Jest krzywo.

Kiwnąłem głową i pozwoliłem mu zdjąć tylną ściankę ramki, a potem wyjąć starą kartę ze stalorytem, którą podtrzymywała złożona gazeta i wreszcie szkło. On lustrował grafikę przez lupę, a ja pobiegłem do kuchni i zaraz wróciłem z płynem do mycia szyb i flanelową ściereczką. Wyczyściłem szkło i oddałem Maćkowi. Precyzyjnie ułożył ją w ramce.

– Idealnie… – mruknął. – Daj nożyczki i klej. Uszczelnimy obrazek bąbelkami, zamiast tych starych gazet. Nie będzie się przesuwać…

Podałem mu to, o co prosił, i patrzyłem, jak z wprawą i precyzją chirurga przycina plastik i równiutko układa grafikę. Po chwili domknął całość sztywną tekturką i zablokował „plecy” metalowymi klipsami. Odwrócił ramkę i spojrzał z zadowoleniem na efekt swojej pracy.

– Ładny, naprawdę ładny obrazek – oznajmił. – Gratuluję. Mam nadzieję, że nie musiałeś sprzedać nerki…

– Nie było tak źle – odpowiedziałem. – Zresztą, jeśli będzie się podobać, wart jest każdej ceny. Dobra – siadaj, ja posprzątam i podam coś do jedzenia.

– Dzięki – odparł Maciej. – Polecę już. Mam jeszcze randkę… – mrugnął porozumiewawczo.

Odprowadziłem kumpla do drzwi i usiadłem przy stole. Uniosłem staloryt i uśmiechnąłem się.

– Będzie zadowolona – powiedziałem sam do siebie. Byłem tego pewien.

Odstawiłem „dzieło” na półkę za szkłem – nie powinno się zakurzyć. Zacząłem zbierać papiery i wtedy ze starej gazety wysunęła się na stół mała żółta kopertka. Taka, jakich używało się kiedyś do bilecików wizytowych, zaproszeń, liścików. Nie miała adresata i nie była zaklejona. Ostrożnie odchyliłem papier i zajrzałem do środka. Początkowo wydawało mi się, że w środku nic nie ma, ale gdy ją przechyliłem – dostrzegłem w środku mały papierowy kwadracik o ząbkowanych krawędziach. Znaczek – pomyślałem i delikatnie wysunąłem go na stół. Wziąłem lupę i zacząłem mu się przyglądać. Nominał opiewał na 2 dolary, wydała go poczta Stanów Zjednoczonych. Miał ciemnoczerwony kolor ramki, a wewnątrz niej widniał ciemnoniebieski samolot. Tyle, że był on odwrócony do góry kołami! Dziwny… – pomyślałem, ale skoro ktoś ukrył go tak przemyślnie i to wiele lat temu, musiał być cenny. Niestety – wśród moich rozlicznych szajb nie było filatelistyki, więc trzeba było zwrócić się do znawców. Ale jak na złość, nikogo takiego nie znałem. Czeka mnie trudne śledztwo – pomyślałem. Schowałem znaczek do koperty i wstawiłem obok pejzażu Krakowa, wierząc, że to szczęśliwa para.

Im głębiej wczytywałem się w opisy znaczka, który ktoś ukrył w oprawie stalorytu, tym mniej wierzyłem temu, co się stało. Według specjalistów moja zdobycz była amerykańskim znaczkiem z 1918 roku nazywanym „Inverted Jenny”. Był to błędnodruk – znaczek wydrukowany odwrotnie i przez to rzadki. A tych powstało ponoć tylko 100, więc jeśli jest autentyczny… Sfotografowałem moje znalezisko i wysłałem kilkanaście maili z pytaniami.

I co? Warto przykładać się do podarunków, prawda?

Tymczasem czas mijał i nie mogłem zapomnieć o upominkowej grafice. Zapakowałem ją bezpiecznie i zamówiłem kuriera. Oczywiście – zrobiłem to z wyprzedzeniem, by na pewno dotarł w terminie urodzin Marty.

Wróciłem do codziennych zajęć aż nadszedł ten niezwykły dzień. Najpierw zadzwoniła Marta.

– Kochany, dziękuję bardzo! – ćwierkała w słuchawkę. – Cudowne życzenia, piękne! A ten obrazek jest wspaniały! Po prostu boski! Jeszcze raz dziękuję. I koniecznie wpadnij, kiedy będziesz w Krakowie. Pa!

A potem przyszedł listonosz. Wręczył mi kilka kopert, a wśród nich tę, na którą czekałem najbardziej. Odpowiedział mi jeden z nowojorskich dom aukcyjnych.

List był krótki:
„Szanowny Panie! Uprzejmie informujemy, że 20 maja przybędzie do Pana dwóch naszych ekspertów, którzy zbadają przedstawiony przez Pana obiekt. Jeśli potwierdzą jego autentyczność – na co wiele wskazuje – zgodzimy się pośredniczyć w jego sprzedaży. Proponowana cena wywoławcza za znaczek wyniesie 1,2 mln dolarów amerykańskich. Wysokość marży ustalimy po ekspertyzie” .

Reklama

Przeczytałem list trzy razy i siedziałem, gapiąc się na kwotę. Nie do wiary – myślałem. Niech mi ktoś powie, że nie warto przykładać się do prezentów.

Reklama
Reklama
Reklama