Reklama

Z Hanką znałam się od podstawówki. Byłyśmy nierozłączne — jedna za drugą wskoczyłaby w ogień. Tak przynajmniej sądziłam. To ona trzymała mnie za rękę, kiedy umierała moja mama, pomagała mi spakować rzeczy po rozwodzie, zabierała na drinka, gdy świat walił mi się na głowę. Zawsze była obok. Wierzyłam, że to jedyna osoba, której mogę zaufać bez zastrzeżeń. Przez lata myślałam, że to dzięki niej jakoś się trzymam. Dopiero po czasie zrozumiałam, że te wszystkie upadki, rozczarowania, złe decyzje... nie były dziełem przypadku. I że najgorszy wróg ukrywał się tuż obok.

Reklama

Od tego się zaczęło

Poznałyśmy się na zajęciach z plastyki. Miałyśmy po jedenaście lat i siedziałyśmy przy jednym stole, obie wpatrzone w nauczycielkę, która kazała malować jesień. Ja malowałam liście, Hanka – burzę. Już wtedy była inna. Ostra, pewna siebie, a ja – cicha, zamknięta w sobie.

– Ty jesteś ta nowa, nie? – zapytała, nie odrywając wzroku od swojego rysunku.

– No… tak – odpowiedziałam nieśmiało.

– Spoko, możesz siadać koło mnie. Nudno tu bez kogoś, kto umie rysować drzewa.

Tak się zaczęło. Z czasem tworzyłyśmy duet, który znała cała szkoła. Ona mówiła, ja kiwałam głową. Ona decydowała, co robimy, a ja to robiłam. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Czułam się zaopiekowana, ważna, potrzebna. Hanka miała siłę, której mi brakowało. Z nią nie czułam się już tą szarą myszką.

W liceum byłyśmy już prawie siostrami. Razem imprezy, razem wagary, razem pierwsze złamane serca. Zawsze przy mnie – nawet gdy nie prosiłam. Zwłaszcza wtedy. Gdy zerwał ze mną Adam, to ona go „przypadkiem” spotkała i dała mu do zrozumienia, że był idiotą. Przyniosła lody i opracowała plan zemsty. Nie zadawałam pytań. Ufałam jej. Może za bardzo.

Ciągle w jej cieniu

Czasami zastanawiałam się, czemu ludzie zawsze najpierw zauważali Hankę. Miała w sobie coś, co przyciągało uwagę – pewność siebie, cięty język, odwagę, której mi brakowało. Wchodziła do pokoju i momentalnie stawała się jego centrum. A ja? Stałam gdzieś obok, jak satelita. I chyba się do tego przyzwyczaiłam.

– Nie krępuj się, mów, co myślisz – mawiała z uśmiechem, kiedy przy innych gubiłam się w połowie zdania. – Chyba że nie masz nic ciekawego do powiedzenia?

Śmiała się. Zawsze tak „dla żartu”. Wtedy nie widziałam w tym nic złego. Myślałam, że to taki nasz styl bycia – ona prowokuje, ja się wkurzam, potem idziemy na drinka i wszystko wraca do normy.

Z biegiem lat coraz częściej miałam wrażenie, że gdzieś się gubię. W rozmowach ze znajomymi z uczelni Hanka potrafiła wtrącić:

– Wiesz, ona to taka... trochę zbyt wrażliwa. Trzeba z nią ostrożnie, bo się zaraz popłacze.

Potem mrugała do mnie, jakby mówiła: „No weź, przecież wiesz, że żartuję!”. I ja w to wierzyłam. Chciałam wierzyć. Bo przecież była moją najbliższą przyjaciółką. Z perspektywy czasu widzę, że nigdy nie byłam dla niej partnerką, raczej tłem. Kimś, kto zawsze będzie do dyspozycji, ale nie za bardzo będzie świecił. Bo to ona miała błyszczeć. To ona miała rację. A jeśli coś mi wychodziło – nowa praca, nowy chłopak – Hanka była pierwsza, która „gratulowała”. A zaraz potem rzucała jedno z tych zdań, które sprawiało, że czułam się jak podróbka samej siebie.

Zawsze miała rację

Hanka uwielbiała dawać rady. Nawet gdy nikt o nie nie prosił. Szczególnie wtedy. Przed każdą ważną decyzją słyszałam:

– Przemyśl to jeszcze raz. Ja bym tego nie robiła, ale rób, jak chcesz.

Zawsze mówiła to takim tonem, że cokolwiek wybrałam, już czułam się winna. Jakby wiedziała lepiej. I pewnie naprawdę wierzyła, że wie. Kiedy poznałam Michała, byłam zakochana po uszy. Inteligentny, ciepły, uważny. Po raz pierwszy miałam poczucie, że jestem dla kogoś ważna. Hanka zareagowała chłodno.

– Fajny jest, ale coś w nim nie gra. Za grzeczny. Pewnie nudziarz w łóżku.

– Przesadzasz – odpowiedziałam, ale coś we mnie zadrżało. Potrafiła jednym zdaniem zasiać niepewność jak ziarno. I potem tylko czekała, aż wykiełkuje.

Zaczęłam analizować każdy jego gest. Doszukiwać się oznak nudy, kłamstw, chłodu. W końcu przy którejś rozmowie rzuciłam, że chyba coś jest nie tak. Michał był zdziwiony. I zraniony. A ja... ja naprawdę myślałam, że to moje odczucia. Że to ja coś czuję nie tak. Dopiero po czasie zrozumiałam, że to nie były moje wnioski. To były słowa Hanki, które rozgościły się w mojej głowie.

– No i co? Mówiłam – rzuciła, kiedy się rozstaliśmy.

A ja... przytaknęłam. Bo nie miałam już siły z nią dyskutować. Bo ona zawsze miała rację. Zawsze. Nawet kiedy niszczyła mi serce.

Układanka się sypie

Zaczęłam zauważać, że coś się nie zgadza. Czułam się wypalona, pusta, jakby ktoś przez lata delikatnie spuszczał ze mnie powietrze. Ilekroć coś mi się udawało, po rozmowie z Hanką miałam wrażenie, że to nie było nic wielkiego. Albo że zaraz się posypie. Nowa praca? – Fajnie, ale nie przyzwyczajaj się, pewnie dadzą ci umowę na śmieciówkę. Nowy facet? – Hmm, podoba ci się? Bo dla mnie to trochę zbyt przystojny. Uważaj, żebyś się nie przejechała.

To nie były porady. To były igły. Małe, codzienne ukłucia, które zostawiały mikroskopijne ślady – niewidoczne dla innych, ale dla mnie coraz bardziej bolesne. Któregoś dnia przypadkiem podsłuchałam, jak rozmawiała z naszą wspólną znajomą. Stałam za drzwiami łazienki, a one nie wiedziały, że jeszcze nie wyszłam z mieszkania.

– Kaśka? Ona nic beze mnie nie ogarnie. Serio. To taki typ, co bez prowadzenia za rączkę by zgubił się w warzywniaku. Czasem mam ochotę zostawić ją samą i zobaczyć, co zrobi.

Zatkało mnie. Nawet nie pamiętam, jak wyszłam, co powiedziałam. Uśmiechnęłam się do nich, jakby nigdy nic. Ale w środku coś się rozpadło. Zaczęłam się cofać, wycofywać, przyglądać z dystansu. Układanka, którą przez lata tak starannie układałam, zaczynała się sypać. I po raz pierwszy nie miałam ochoty jej naprawiać. Miałam ochotę odejść. Uciec. Zostawić ją z tą jej racją. I tym jej światem, w którym wszystko musiało kręcić się wokół niej.

Prawda mnie zabolała

Wszystko pękło pewnego wieczoru, który miał być zwykłym babskim wypadem. Poszłyśmy na wino, jak kiedyś. Tylko że ja już nie byłam tą samą Kasią. I nie zamierzałam już milczeć.

– Nie poznaję cię – rzuciła Hanka, mrużąc oczy. – Coś się z tobą dzieje?

Może w końcu zaczynam myśleć samodzielnie? – odpowiedziałam spokojnie, ale czułam, jak serce mi wali. To była pierwsza iskra.

Zignorowała to. Zamówiła kolejną butelkę, znów przejęła rozmowę. Mówiła o swojej pracy, nowym adoratorze, plotkach z naszej paczki. W końcu, trochę już zawiana, spojrzała na mnie z tym swoim typowym uśmieszkiem:

– Wiesz, jesteś jak ten mój stary dres – niby niewyjściowy, ale wygodny. Zawsze jesteś. I nigdy nie zrobisz nic głupiego. Czasem to aż nudne.

Uśmiechnęłam się, ale tym razem inaczej. Nie z zażenowania. Ze złości.

– Może właśnie dlatego powinnam cię w końcu wyrzucić. Jak ten stary dres.

Zamilkła. Pierwszy raz odkąd pamiętam, nie miała riposty. Po chwili zaczęła się śmiać, że to przecież żart, że się nie obrażę, że przecież mnie kocha. Ale już nie kupowałam tych tekstów. Nie tym razem. Wyszłam z tej knajpy wcześniej. Sama. W głowie huczało mi wino, słowa i świadomość, że przez dwadzieścia lat pozwalałam się ranić. Z uśmiechem, z wdzięcznością. A prawda? Prawda była na dnie tej drugiej butelki. Już wiedziałam, że nie chcę jej więcej otwierać.

Nigdy więcej takich przyjaciółek

Nie zrobiłam z tego spektaklu. Nie napisałam jej długiej wiadomości, nie krzyczałam, nie urządzałam scen. Po prostu przestałam odbierać telefony. Przestałam być dostępna. Dla niej. Dla tej wersji mnie, którą ona przez lata pielęgnowała – tej uległej, potulnej, wdzięcznej za okruchy uwagi.

Hanka próbowała jeszcze kilka razy. Najpierw z uśmiechem, potem z wyrzutem. Pisała: „Co się dzieje?”, „Naprawdę tak łatwo zrezygnować z przyjaźni?”, „Jesteś niesprawiedliwa”. Może byłam. Może powinnam była porozmawiać, wyjaśnić. Ale... nie chciałam. Po prostu nie miałam już siły udowadniać komukolwiek, że też mam prawo czuć.

Zaczęłam oddychać. Inaczej. Swobodniej. Okazało się, że mam więcej czasu. Że cisza może być kojąca, a samotność – lepsza niż towarzystwo, które cię podkopuje. Znajomi pytali, co się stało, a ja tylko wzruszałam ramionami. Niektórzy się domyślali. Inni nie chcieli wiedzieć. I dobrze. Długo jeszcze układałam sobie w głowie nasze rozmowy, analizowałam sytuacje, w których dałam się zmanipulować, zastraszyć, umniejszyć. Długo czułam się winna. Aż w końcu odpuściłam.

Dziś jestem ostrożniejsza. Uważniej wybieram ludzi, którym pozwalam wejść blisko. Nie szukam już przyjaciółki na śmierć i życie. Szukam tych, przy których mogę być sobą. Bez udawania, bez cienia. Bo przyjaźń nie powinna kosztować zdrowia psychicznego.

Katarzyna, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama