„Przyjechałem do sanatorium pewny, że to strata czasu. A dostałem coś, czego nie da się kupić za żadne pieniądze”
„Nie przyznałem się przed nikim, ale następnego dnia sam poszedłem na zajęcia. Usadziłem się z boku, z założonymi rękami, gotów do ataku, ale… nic takiego się nie wydarzyło”.

- Redakcja
Przyjechałem na turnus rehabilitacyjny z przymusu, nie z potrzeby. Lekarz mi kazał. Miałem bolące stawy i poczucie, że nic dobrego już mnie nie czeka. Wiedziałem, że cały ten wyjazd to jedna wielka strata czasu – zabiegi, zajęcia grupowe, rozmowy motywacyjne. Nie wierzyłem w żadne z tych rzeczy. Miałem poczucie, że personel traktował mnie jak kolejnego naiwniaka. Wszystko wskazywało na to, że te trzy tygodnie będą jedną wielką katorgą.
Parsknąłem śmiechem
Wszedłem do pokoju z ciężkim westchnieniem, ciągnąc za sobą walizkę. Pachniało tu jakimś odświeżaczem o zapachu morskiej bryzy, który miał chyba udawać luksus. Na łóżku przy oknie siedział mężczyzna – mniej więcej pięćdziesięcioletni, z uśmiechem, który wzbudzał we mnie podejrzliwość.
– No to chyba będziemy współlokatorami – powiedział z entuzjazmem i podał mi rękę. – Wojtek jestem.
– Lech – odpowiedziałem chłodno, ignorując jego wyciągniętą dłoń.
Nie wyglądał na zrażonego. Chociaż nie próbowałem ukrywać swojej niechęci, rozsiadł się z powrotem jak u siebie. Gdy wieczorem wróciłem po pierwszym zabiegu – masażu, który przypominał bardziej gniecenie ciasta niż fizjoterapię – zastałem go siedzącego na łóżku z książką i herbatą.
– Powiem ci, że nie jest tak źle, jak myślałem. Ta Barbara od terapii to całkiem konkretna babka.
– Konkretna? Jeszcze ci nie wytłumaczyli, że to wszystko pic na wodę?
– Też przyjechałem z myślą, że to nic nie da, ale zauważyłem, że nawet najprostsze rzeczy mogą sprawić, że człowiek poczuje się lepiej. Codzienne czynności mogą nam sprawiać przyjemność, musimy tylko inaczej spojrzeć na życie.
Parsknąłem śmiechem.
– Naprawdę wierzysz w te pierdoły? Zobacz, co się dzieje z nami. Starzejemy się, nasze ciała się psują, a tu próbują z nas zrobić jakichś optymistów.
– Nie musisz od razu być optymistą. Wystarczy, że przestaniesz patrzeć na wszystko jak na problem – odpowiedział z uśmiechem, jakby nie zauważył mojego sarkazmu.
Chciałem go zignorować, ale nie potrafiłem. Jego spokój był… irytująco wytrwały.
Przewróciłem oczami
Już pierwszego ranka Wojtek zaczął mnie namawiać na udział w zajęciach z terapeutką. Próbowałem go zbyć, udając ból kolana, ale nie dał się nabrać.
– Daj sobie szansę – powiedział. – To tylko jedna godzina. Jak ci się nie spodoba, więcej nie pójdziesz.
Nie chciałem tam iść. Nie zamierzałem siedzieć w kółku z grupką obcych ludzi i opowiadać o swoich problemach. Może z ciekawości, może z nudy – poszedłem. Na sali była już grupa kilkunastu osób, w różnym wieku. Na środku – Barbara. Młoda. Na oko trzydziestoletnia. Łagodna twarz, jasne włosy związane w niedbały koczek, ubrana w coś, co miało wyglądać swobodnie, ale profesjonalnie.
– Dzień dobry wszystkim – powiedziała z uśmiechem. – Dziś spróbujemy porozmawiać o tym, co nas przywiodło tutaj, ale spokojnie – nikt nie musi mówić, jeśli nie chce.
Przewróciłem oczami.
– Może teraz pan? – zapytała cicho, kiedy milczałem już zbyt długo.
– A co, jeśli te wasze zabiegi to tylko strata czasu? – rzuciłem. – Przyjechałem tu, bo musiałem, nie chcę żadnych kłamstw na pocieszenie.
Barbara spojrzała na mnie bez złości, spokojnie.
– Nie próbuję cię pocieszać.
Po zajęciach Wojtek czekał na mnie pod salą.
– I jak?
– Bez sensu – burknąłem.
– A mimo to nie wyszedłeś w połowie. Może coś w tym jednak jest?
Zacisnąłem usta. Nie miałem odpowiedzi. I to mnie najbardziej drażniło.
Dałem się namówić
Nie przyznałem się przed nikim, ale następnego dnia sam poszedłem na zajęcia. Usadziłem się z boku, z założonymi rękami, gotów do ataku, ale… nic takiego się nie wydarzyło. Barbara mówiła o prostych sprawach – o tym, co daje nam spokój, jak wygląda dzień, który choć trochę przypomina szczęście. Słuchałem w milczeniu. Wojtek uśmiechnął się do mnie po wszystkim. Nie odpowiedziałem uśmiechem, ale chyba po raz pierwszy nie przewróciłem oczami. Później poszliśmy razem na spacer. Jeszcze kilka dni temu bym odmówił, lecz tym razem dałem się namówić. Słońce przebijało się przez drzewa, w powietrzu czuć było jesień.
– Jak ty to robisz? Jak możesz tak… wierzyć, że jeszcze coś da się zmienić?
Spojrzał na mnie z boku, z lekkim uśmiechem.
– Życie jest jak wielka układanka. Czasem trzeba poczekać, aż jakiś kawałek pasuje. A czasem wystarczy tylko trochę cierpliwości.
Westchnąłem.
– Cierpliwości… Cóż, może masz rację, może nie jestem zbyt cierpliwy.
– To dobrze, że to zauważasz. Może jeszcze nie wierzysz w cuda, ale małe kroki już dają ci trochę spokoju, co?
Nie odpowiedziałem, ale nie zaprzeczyłem. A potem, wieczorem, złapałem się na tym, że sam zrobiłem sobie herbatę i usiadłem z książką. Tak, jak robił to Wojtek. Nie przeczytałem nawet rozdziału, ale… to był pierwszy wieczór od dawna, kiedy nie czułem się całkiem pusty.
Zmieniłem się
Nie wiem, kiedy to się stało, ale przestałem unikać wspólnych posiłków. Już nie siadałem z boku, nie udawałem, że boli mnie noga, żeby opuścić zajęcia. Zacząłem słuchać ludzi. Nie wszystkich, nie zawsze, ale wystarczyło kilku. Kazik, starszy pan o łagodnym głosie, opowiadał kiedyś, jak po śmierci żony nauczył się gotować, żeby nie jeść zup w proszku. Zamiast współczucia, poczułem coś innego – szacunek. Wojtek to zauważył. Rano, kiedy wychodziliśmy razem na zabiegi, rzucił z uśmiechem:
– Ty chyba zaczynasz lubić ludzi.
– Nie przesadzaj – mruknąłem. – Po prostu nie wszyscy są tak nieznośni, jak myślałem.
Uśmiechnął się tylko i poklepał mnie po ramieniu. Na kolejnych zajęciach Barbara rozmawiała z nami o tym, co zabieramy ze sobą po takich turnusach. Ktoś powiedział, że plecak bólu, ktoś inny – trochę spokoju. Gdy spojrzała na mnie, miałem ochotę zadrwić, ale... nie zrobiłem tego.
– Jeszcze nie wiem – powiedziałem. – Chyba nie wrócę taki sam.
Barbara skinęła głową bez słowa. A ja poczułem, że może to wystarczy. Wieczorem siedzieliśmy z Wojtkiem pod wiatą. Popijaliśmy herbatę z termosu. Nie mówiliśmy wiele. Patrzyliśmy na ciemniejące niebo i liście, które wiatr szarpał po ziemi.
– Wiesz... – zacząłem nagle. – Kiedyś wydawało mi się, że życie to pasmo przeszkód do pokonania. Teraz… zaczynam rozumieć, że może warto jeszcze spróbować czerpać z niego coś więcej.
– I o to właśnie chodzi – odpowiedział. – Nic więcej nie trzeba.
Odzyskałem radość życia
Ostatni tydzień turnusu był jak cicha rewolucja. W środku nadal miałem opór – nie, nie stałem się nagle innym człowiekiem – ale nie odpychałem już wszystkiego, co dobre. Rano, po raz pierwszy, sam z siebie zaproponowałem Wojtkowi, żeby poszli na spacer przed śniadaniem. Nie odpowiedział od razu. Tylko się uśmiechnął i powiedział:
– Wiedziałem, że kiedyś to zaproponujesz.
Szliśmy wzdłuż jeziora. Woda była spokojna, a powietrze pachniało tak intensywnie jesienią, że niemal czułem to w gardle. Przysiedliśmy na ławce. Milczeliśmy. Potem Wojtek wziął głęboki oddech i powiedział:
– Nie zawsze byłem taki pogodny. Po prostu któregoś dnia zrozumiałem, że jak nie przestanę patrzeć na wszystko przez pryzmat strat, to przegapię resztę życia.
– Coś straciłeś?
– Żonę. I zdrowie, częściowo. Obudziłem pewnego dnia i zobaczyłem, że jestem sam, nie mam pracy i nie wiem, po co wstać z łóżka, to stwierdziłem, że albo się załamię, albo zacznę szukać sensu w najprostszych sprawach.
Zamknąłem oczy. Nie miałem słów. Może dlatego, że w jego historii usłyszałem swoją własną. Gdy wracaliśmy, Barbara szła ścieżką z drugiej strony. Zatrzymała się na chwilę.
– Dobrze pana dzisiaj zobaczyć – powiedziała z uśmiechem.
Nie odpowiedziałem od razu. Tym razem się uśmiechnąłem. Szczerze. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
Już nie czułem się samotny
Wróciłem do domu pod wieczór. Próg przekroczyłem z uczuciem, którego dawno nie znałem – nie niechęcią, nie lękiem, nie obojętnością. Po prostu... ze spokojem. Mieszkanie było takie samo jak przed wyjazdem – ciche, za duże na jedną osobę, ze śladami dawnego życia, które się zatrzymało. Tylko że ja już nie byłem taki sam. Nie rzuciłem się nagle w wir nowych aktywności. Nie zapisałem się na taniec towarzyski ani nie wyjechałem w podróż życia. Po prostu... otworzyłem okno. Poszedłem do sklepu. Zadzwoniłem do starego znajomego, z którym nie rozmawiałem od dwóch lat. Kupiłem gazetę i przeczytałem ją całą, nie tylko nagłówki. Małe rzeczy zaczęły tworzyć moją nową codzienność. Już nie zgryźliwą, niepełną gniewu codzienność, tylko zwyczajną. Żywą. Wojtek czasem dzwonił. Pytał, jak się trzymam. Czasem opowiadał jakiś głupi dowcip, którego puenty nie dało się nie docenić. A ja słuchałem, śmiałem się. Czasem rozmawialiśmy o Barbarze. O Kaziku. O tych wszystkich, którzy przez te kilka tygodni stali się częścią jakiejś nieoczywistej wspólnoty.
Nie wiem, czy jestem szczęśliwy. Wiem jednak, że już nie jestem samotny w tym, co czuję. I wiem jedno – życie nie musi być pasmem sukcesów, żeby było warte przeżycia. Wystarczy, że czasem coś się w nas poruszy. I wtedy wiadomo, że jeszcze żyjemy.
Lech, 65 lat
Czytaj także:
- „Wierzyłem, że żona jedzie w delegację. Sprawdziłem to i odkryłem coś, czego nigdy nie zapomnę”
- „Sąsiadka codziennie wpadała na herbatę i plotki. Tolerowałam ją do czasu, aż całkiem przejęła kontrolę nad moim życiem”
- „Nie rozumiałem, czemu spadek po moim ojcu trafił głównie do mojej żony. W końcu wyznała prawdę, która mnie złamała”