Reklama

Śniadanie na tarasie smakowało jak nigdy – świeże drożdżówki, parująca kawa i zapach jaśminu, który roznosił się w powietrzu jak obietnica idealnego dnia. Ogród błyszczał w słońcu, biały obrus falował na stole, a balony delikatnie podskakiwały między piwoniami. Gdzieś w tle słychać było śmiech Zosi, która biegała po trawie z kuzynami, cała w bieli, z wianuszkiem na głowie.

Reklama

Przez moment wszystko wydawało się dokładnie takie, jakie miało być – spokojne, dopracowane, rodzinne. Czułam dumę i wzruszenie. Moja córka przystępowała do pierwszej komunii, a ja... ja czułam się potrzebna, silna i gotowa na ten symboliczny dzień.

Wszędzie czuć było dym

Wszystko szło zgodnie z planem – obiad podany punktualnie, ciocia Jadzia zadowolona z rosołu, dzieci już po deserze biegały z bańkami mydlanymi między tujami. Rozmawiałam właśnie z kuzynką, śmiejąc się z jakiejś opowieści z pracy, kiedy pierwsze basy zatrzęsły powietrzem. Łup, łup, łup – rytm był ciężki, jakby wbił się w ziemię. Odwróciłam głowę – zza żywopłotu unosił się dym z grilla i widać było sylwetkę Patryka, naszego sąsiada, który beztrosko rozkręcał imprezę.

Zrobiło mi się gorąco, mimo że słońce właśnie schowało się za chmurę. Goście zaczęli rozglądać się niepewnie, Marek próbował udawać, że nic się nie dzieje, ale ja widziałam, jak babcia Ewa odsuwa się od stolika, zatykając uszy. Dzieci przestały się śmiać, a muzyka – techno, ostre i beznamiętne – niosła się nad naszym ogrodem jak chichot złośliwego losu.

– Oni serio nie widzą, co się dzieje? – zapytałam Marka, ledwo słysząc własny głos.

– Może nie wiedzą, że mamy komunię… – odpowiedział, spokojny jak zawsze.

– Balony, dwadzieścia osób w bieli i tort w kształcie kielicha to za mało? – syknęłam.

Dym z ich grilla wciskał się między gości. Marynarka mojego teścia zaczęła pachnieć węglem, a ja poczułam coś niebezpiecznie bliskiego wściekłości. Czy naprawdę nie można mieć spokoju choć jednego dnia w roku?

Sąsiedzi mieli to gdzieś

Nie dało się już tego ignorować. Kolejne basy rozchodziły się po naszej działce jak stado dzikich zwierząt. Dym był coraz gęstszy, ktoś zakasłał przy stole. Podeszłam do Marka, który właśnie dolewał kompotu cioci z Poznania, i powiedziałam cicho, ale stanowczo:

– Idę tam.

– Anka… tylko spokojnie – rzucił za mną.

Serce waliło mi jak szalone, choć przecież nie miałam zamiaru robić awantury. Chciałam tylko, żeby zrozumieli. Żeby przez chwilę spróbowali wejść w moje buty. Kiedy przeszłam przez furtkę i stanęłam na ich trawniku, Kinga już mnie widziała. Miała na sobie krótkie szorty, w jednej ręce trzymała butelkę, w drugiej szczypce do kiełbasek.

– Hejka! Co tam? – zapytała z przesadnym uśmiechem.

– Słuchajcie… Mamy dziś komunię córki. Może… możecie przyciszyć muzykę? I ten dym – zaczęłam niepewnie.

Kinga spojrzała na mnie jak na kosmitkę, potem parsknęła śmiechem.

– Serio? Dym ci przeszkadza? Może powiedz kiełbasie, żeby się nie wędziła?

Patryk dołączył do niej, z nonszalanckim wyrazem twarzy.

– Mamy prawo do własnego grilla. To nasz ogród – powiedział, jakby recytował przepis z konstytucji.

– Ale jesteśmy sąsiadami, a techno i dym akurat w tym dniu to przesada, nie sądzicie? – zapytałam z goryczą.

– Nie nasza wina, że macie ciche imprezy. My się bawimy – rzucił Patryk.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Żadnej empatii. Żadnej refleksji. Ich twarze mówiły wszystko: twój problem, nie nasz.

Wszystko poszło nie tak

Goście próbowali ratować atmosferę. Ciocia Jadzia zaintonowała „Sto lat”, ktoś nawet rozlał szampana, choć było dopiero po trzeciej. Ale dzieci nie chciały już tańczyć, tylko zaszyły się w altance, zasłaniając uszy. Starsi siedzieli w milczeniu, jakby bali się, że każdy kolejny dźwięk to będzie już za wiele. I wtedy odezwał się kuzyn Piotrek.

– Ja zrobię z tym porządek – powiedział cicho.

Nie zdążyłam zaprotestować. Wstał i ruszył w stronę płotu, a po drodze dołączył do niego szwagier.

– Mamo, co się dzieje? – spytała przestraszona Zosia.

– Nic, kochanie. Zaraz wszystko będzie dobrze – odpowiedziałam, choć nie wierzyłam w to ani trochę.

Nasza "delegacja" wkroczyła na posesję sąsiadów, którzy, jak na złość, podkręcili muzykę jeszcze głośniej. Kinga z puszką w dłoni wyglądała na rozbawioną całą sytuacją, a Patryk robił zdjęcia telefonem, mrucząc coś pod nosem.

– Słuchajcie, to jednak uroczystość dziecięca. Może uda się wam przesunąć głośniki? – zaproponował kuzyn.

– Mamy prawo robić, co chcemy. To nasz ogród – warknęła Kinga, nie przejmując się niczym.

Stałam obok, czując, jak szklą mi się oczy. Z żalu i bezsilności. Tak nie miało być.

To miał być jej dzień… – powiedziałam cicho, prawie bezgłośnie.

Kuzyn spojrzał na mnie z autentycznym współczuciem. Goście zaczęli się zbierać.

Panował grobowy nastrój

Po tamtym dniu nic już nie było jak wcześniej. Gdy tylko wychodziliśmy na podwórko, sąsiedzi zamykali okna, jakbyśmy roznosili zarazki. Patryk przestał mówić „dzień dobry”, Kinga demonstracyjnie przechodziła obok, rozmawiając głośno przez telefon, choć byłam pewna, że nikt po drugiej stronie nie słuchał. Dzieci przestały się bawić przed domem. Zosia pytała, czy może iść na rower, ale tylko jeśli ja stanę na chodniku i „popilnuję”.

Czułam się jak intruz we własnym ogrodzie. Mój azyl zamienił się w koszmar. A najgorsze było to milczenie. To, że nie było już żadnych słów. Ani dobrych, ani złych. Tylko ta paskudna cisza.

– Nie warto. Ignoruj ich – powtarzał Marek, z tą swoją flegmatyczną cierpliwością.

– Ale ja nie potrafię – odpowiedziałam, prawie krzycząc. – To mój dom, mój ogród. Chcę czuć się tu dobrze. Chcę móc wystawić leżak i nie czuć się jak ktoś obcy!

Marek wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „nie szarp się”. Ale ja się szarpałam. W środku. Co noc przekręcałam się z boku na bok, przypominając sobie każdy szczegół tamtej konfrontacji. Każdy śmiech Kingi, każdą obojętną minę Patryka. I komunię mojej córki, która była jak zły sen.

Nie potrafiłam się z tym pogodzić. I chyba już nie umiałam żyć w tym miejscu.

Czułam się jak przegrana

Minęły tygodnie, potem miesiące. Życie toczyło się dalej – Zosia wróciła do szkoły, ja do pracy, Marek naprawił altankę, której dach zaczął przeciekać. Ale tamten dzień nie chciał się wyprowadzić z naszej pamięci. Był jak plama po winie – niby się zmyło, niby nie widać, a jednak cały czas tam jest.

Przestaliśmy organizować spotkania w ogrodzie. Urodziny Zosi przenieśliśmy do sali zabaw w centrum handlowym. Nawet święta obchodziliśmy u teściów. Marek tłumaczył to wygodą. Ja nie miałam serca wyjaśniać gościom, dlaczego boimy się własnego ogródka.

Nie chodziło tylko o tamten incydent. Chodziło o to, co po nim zostało. Złość, która nie minęła. Uczucie porażki. Że nie udało się obronić jednego z najważniejszych dni w życiu naszej córki. Że ludzie, z którymi jeszcze niedawno wymienialiśmy ciasto przez płot, potrafili się tak zmienić. Albo raczej – pokazali, kim są naprawdę.

– Widziałam Kingę w sklepie – powiedziałam kiedyś Markowi. – Przeszła obok, jakby mnie nie znała.

– I bardzo dobrze – odpowiedział tylko, zbyt spokojnie.

Ale ja nie potrafiłam. Każdy jej śmiech za ścianą brzmiał jak przypomnienie, że to ona „wygrała”. Że mogła zepsuć nam święto i przejść nad tym do porządku dziennego. A ja? Ja nadal czułam się jak ktoś, komu zabrano coś bez pytania.

Bo normalność nie wróciła. I chyba już nie wróci.

Nie umiem wybaczyć

Zosia nie pamięta już szczegółów tamtej komunii. Dla niej to był dzień, w którym dostała piękne prezenty, wymarzony zegarek i dużo słodyczy. Dzień, w którym najbliżsi przyszli ją przytulić, zrobić zdjęcia i pośpiewać „Barkę”. Na zdjęciach w albumie śmiała się od ucha do ucha, trzymając w rękach kawałek tortu. Nic na tych fotografiach nie zdradza burzy, która przewaliła się przez ten dzień. Nic, poza moimi oczami – trochę zbyt mokrymi, trochę zbyt rozsierdzonymi.

A ja? Ja wciąż to w sobie noszę. Nie dlatego, że jestem mściwa. Ani dlatego, że nie potrafię przebaczyć. Po prostu coś we mnie się wtedy zmieniło. Coś pękło. Świat stał się inny – mniej przewidywalny, mniej przyjazny. I nie chodzi nawet o tę całą aferę. Chodzi o to, że nie jestem już tą samą Anką, która dzień przed komunią chodziła po ogrodzie, rozwieszając balony i śpiewając pod nosem.

Przestałam ufać ludziom. Przestałam wierzyć, że jeśli ja będę uprzejma i grzeczna, to świat mi odpowie tym samym. Czasem zaglądam przez firankę i widzę Kingę podlewającą kwiaty. Udaję, że jej nie widzę. Nie dlatego, że chcę być okrutna. Po prostu nie umiem już być sąsiadką. To święto – święto Zosi – na zawsze pozostanie we mnie jako rana.

Anna, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama