Reklama

Przyjechali do mnie z dwójką dzieci. Marcina ledwo pamiętałam, bo to syn kuzynki i rzadko się widywaliśmy. Jego żona nie bardzo mi się podobała – takie oczy miała świdrujące, tak się rozglądała po kątach, a ja tego nie lubię. Ale ich maluchy były cudne! Uwielbiam dzieci, więc tylko dla nich się zgodziłam zameldować tę czwórkę na czas określony.

Reklama

– W tej norze, co teraz mieszkamy, nie da się żyć – opowiadali. – Piece dymią, okna są tak nieszczelne, że zimą firanka przymarza do framugi! Kasia jest przez to na antybiotyku bez przerwy!

Kasia miała takie śliczne niebieskie oczka, była delikatna i bladziutka. Nie mogłam jej skazywać na chorowanie.

– Wprowadzajcie się – zdecydowałam. – Cała góra jest dla was!

Zajęli dwa nieduże pokoiki z łazienką. Gotować mieli w kuchni na dole. Prąd, gaz, podatki podzieliliśmy na pół, chociaż wiadomo było, że oni więcej zużyją przy dzieciach, ale dla mnie to i tak była ulga!

Zobacz także

Weszli we wszystko, jak to się mówi, na gotowe. Pościel, garnki, ręczniki, nakrycia mieli do dyspozycji. Cały czas mówili, że lada dzień pojadą po swoje rzeczy, jednak jakoś schodziło i korzystali z moich. Ja wiem, że głupotą jest przywiązywać się do gratów albo szmat! Ale serce mnie zabolało, gdy zobaczyłam, że moja najlepsza, haftowana powłoczka jest poplamiona jakimś sokiem, a filiżanka od kompletu nie ma ucha i leży na stercie śmieci.

– Po co wzięłaś świąteczne powleczenie? – zapytałam Reginę. – Masz przecież bawełniane i z flanelki, tych nie szkoda, jak się zniszczą. Tamta jest jeszcze po mojej babce. Ma ze sto lat, była taka piękna!

– Och, to tylko kawałek gałgana, ciociu. Nie ma o co wydziwiać!

To było już po przepisaniu im domu za opiekę. Minęło zaledwie parę miesięcy, a ja tak zgłupiałam, że zaprowadzili mnie do notariusza jak cielę na rzeź! Na wszystko się zgodzili – na przebudowanie dołu domu, tak żebym miała osobne wejście i własną kuchenkę; na ponoszenie dwóch trzecich kosztów utrzymania i świadczeń; na zapewnienie mi godnych warunków w razie choroby; na wydzielenie kawałka ogródka tylko do mojej dyspozycji.

Tak to dobrze wyglądało, że aż za dobrze! I miałam rację…

W akcie notarialnym nie zapisano żadnych terminów. Nie wiem dlaczego o to nie zabiegałam. Co mnie tak otumaniło? Straciłam rozum, ot co!

Kazał mi uśpić moją psinkę. Boję się go!

Kiedy zaczęłam się upominać o swoje, słyszałam: „Zrobi się przecież! Gdzie jest powiedziane, że to ma być już?!”.

Z opłatami też było różnie:

– Założy ciocia za nas? – pytał Marcin. – Zaraz po dziesiątym oddam. Słowo.

Mijał dziesiąty, dwudziesty, a on:

– Noo, nie mam na razie. Były inne wydatki. Musi ciocia poczekać.

Płaciłam sama, bo mi było wstyd. Nigdy z niczym nie zalegałam, wolałam sobie czegoś odmówić, a rachunki musiały być uregulowane. U nich odwrotnie! Najpierw przyjemności, potem obowiązki!

Cała ich gospodarka to była jedna wielka kpina! Żona Marcina kupowała furę jedzenia, warzyw, słodkości, potem połowa się marnowała, żółkła, schła i kończyła w pojemniku na odpadki. Gotowała byle co – jakieś sosy i zupy z torebek, makarony na okrągło, ryże jakieś, no i chipsy, chipsy, chipsy…

Raz tego spróbowałam, to miałam zgagę jak diabli!

Więc i z tego warunku umowy, że oprócz opierunku będę miała wikt, nic nie wyszło!

Doszedł i kłopot ze zwierzętami. Ja miałam swoją starą, malutką sunię, a oni przywieźli nie wiadomo skąd takiego ogromnego psa, niby do stróżowania.

Bardzo lubię psy, więc nie przeszkadzał mi jeszcze jeden lokator. Niestety, on wręcz się uwziął na moją suczkę i tarmosił ją, jak tylko udało mu się dopaść tę biedaczkę. Nie chciał jej zrobić krzywdy. Zapraszał starowinkę do zabawy, ale ona panicznie się go bała. Piszczała rozdzierająco, więc cały dzień byłam napięta jak struna i pilnowałam, żeby uratować Sonię przed silną łapą i zębami sześćdziesięciokilogramowego kolosa. To był dla mnie prawdziwy koszmar!

– Niech ciocia ją uśpi – proponował Marcin. – Co to za pożytek z tego kundla?

Prawie się go bałam, kiedy tak gadał! Mijały tygodnie i miesiące, a ja we własnym domu czułam się coraz gorzej. Skoczyło mi ciśnienie z nerwów, nie było ani minuty, żebym nie żałowała tego, co zrobiłam. Tym bardziej że nie widziałam wyjścia z tej sytuacji.

A potem między młodymi zaczęło się psuć. Marcin wracał coraz częściej podpity. Marudził, szukał zaczepki, łaził po całym domu, trzaskał drzwiami i wyzywał.

Siedziałam skulona pod kocem w fotelu, bo w moim łóżku spały dzieci. Zawsze uciekały do mnie, kiedy on się tak zachowywał… Rano próbowałam z nim rozmawiać, tłumaczyć i przekonywać, że nie wolno mu terroryzować rodziny, ale raz tak się na mnie wydarł, żebym nie właziła na nieswoje podwórko, że dałam spokój. Kupiłam po prostu tabletki na uspokojenie i zaczęłam je regularnie łykać, więc chodziłam półprzytomna i łatwiej mi było to wszystko znosić.

Dopiero kiedy zasłabłam, zwierzyłam się swojej pani doktor, czemu tak mi się zdrowie posypało i z jakiego powodu jestem znerwicowana jak nigdy.

Trzeba szukać pomocy w sądzie – poradziła mi. – Wziąć dobrego adwokata. Może coś się da odkręcić albo zmusić ich do innego postępowania.

Ale najpierw niech pani porozmawia i zagrozi, że odbierze im dom. Może się przestraszą?

Tak zrobiłam, ale tylko mnie wyśmiali!

Powiedzieli, że jak będę się rzucała i rozrabiała, oni wezmą rozwód i dom sprzedadzą. Pieniędzmi podzielą się po połowie, bo to teraz ich wspólna własność.

– U notariusza nie przewidziała ciotka takiej możliwości! Klamka zapadła.

– A co ze mną? Jeśli sprzedacie dom, gdzie ja się podzieję?

Zamieszka ciotka z którymś z nas, bo musimy się ciotką przecież opiekować aż do śmierci, nie? Na kupie, w małej klitce. Dużo gorzej będzie niż tutaj… Więc niech się ciotka zastanowi, czy warto się sądzić i awanturować?

Tak mnie załatwili!

Siedzę cicho, bo się boję. Nie mam wyjścia. Nie mam pieniędzy. Nie mam nadziei, że jakoś z tego wybrnę. Jedyną pociechą są dla mnie dzieciaki Marcina. Tylko dla nich tutaj jestem, bo inaczej wolałabym uciec w świat.

Ale gdyby nie ja, te maluchy chodziłyby głodne i brudne cały dzień, bo oprócz Marcina i jego żona zaczęła też fruwać i balować, życia używać. To się pytam, jak ja mam te niewinne dzieciaczki zostawić?

Proszą mnie:

– Babciu, obiecaj, że będziesz z nami.

Albo:

– Babciu, ty nas kochasz i nie odejdziesz, prawda? Babciu, prawda?

Pewnie, że ich kocham. Inaczej dawno by mnie tutaj nie było!

Co z nimi będzie, kiedy mnie tutaj zabraknie?

Postanowiłam, że poszukam pomocy. Może jakieś organizacje kobiece albo inne pozarządowe zainteresują się moją sprawą? Słyszałam, że są darmowe porady prawne, więc mam zamiar z nich skorzystać. Na razie gromadzę wszystkie dowody wpłat, każdy kwitek świadczący o tym, że mnie oszukano. Mam świadków sąsiadów, którzy w razie potrzeby powiedzą, jak było i jest. To prawda, że dawno mi stuknęła sześćdziesiątka i jestem sama na świecie, ale sama, nie znaczy samotna!

Odszukam dawnych znajomych, koleżanki z pracy. Przyznam się im do własnej głupoty. Poproszę o pomoc!

Jeśli coś mnie jeszcze powstrzymuje, to tylko myśl o maluchach. Przecież więcej ich nie zobaczę, kiedy pójdę na udry z Marcinem i jego żoną! Kasia ma dopiero pięć latek, Wojtuś trzy i pół. Kupa czasu minie, zanim dorosną. Na pewno o mnie zapomną… Tutaj przynajmniej mają mnie i dach nad głową. Czy wiadomo, co będą miały bez mnie? A ja dla własnej wygody chcę tym dzieciom pogorszyć los.

Czy to nie jest egoizm i wygodnictwo?

– Babciu, dlaczego jesteś smutna? – pyta Kasia i pakuje mi się na kolana.

Jej braciszek wspina się na paluszki, żeby umościć się obok swojej siostry.

Bo nie wiem, co mam robić – odpowiadam cichutko.

– To my ci powiemy. Zrób nam zapiekankę. I budyń na deser. Teraz już wiesz?

Reklama

– Teraz już wiem, kochanie.

Reklama
Reklama
Reklama