Reklama

Mieszkam z mężem Zygmuntem w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Emerytura nie jest wysoka, ale nauczyliśmy się gospodarować. Żyjemy spokojnie – trochę telewizji, trochę krzyżówek, czasem kawa z sąsiadką. Ot, taka jesień życia, jakiej można by się spodziewać. Zygmunt zawsze mówił, że najważniejsze to spokój w domu. I tego spokoju przez wiele lat nic nam nie zakłócało. Dopiero kiedy Wiktoria wróciła… wszystko się zmieniło.

Reklama

Po rozwodzie wróciła z kilkuletnim synkiem, z jedną walizką i twarzą tak zmęczoną, że serce pękało mi na sam widok. Wzięliśmy ją z otwartymi ramionami. Nie pytałam, co się wydarzyło. Wiedziałam tylko, że cierpiała i że teraz potrzebuje nas bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. A ja… ja po prostu się cieszyłam. Cieszyłam się, że znowu mogę być babcią – taką prawdziwą, codzienną, przy obiedzie, przy odrabianiu lekcji, przy buziaku na dobranoc. Patrzyłam na wnuka jak na cud. Miał śliczne niebieskie oczy i wiecznie potargane włosy, dokładnie jak Wiktoria, kiedy była mała. Myślałam wtedy, że może teraz wszystko się poukłada. Że w końcu znów będziemy rodziną, a dom – pełen śmiechu. Któregoś wieczoru siedzieliśmy z Zygmuntem przy kuchennym stole. Popijaliśmy herbatę z cytryną, patrząc przez okno na zasypiające osiedle. Wiktoria była już w swoim pokoju, wnuk spał.

– To nasza córka. Nie pozwolimy jej się stoczyć – powiedział Zygmunt spokojnie, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

– Tylko żeby nas to wszystko nie kosztowało za dużo... – odparłam cicho, nie do końca wiedząc, czy mam na myśli pieniądze, czy coś więcej.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że moje obawy okażą się prorocze.

Chciałam jej wierzyć

Z początku wszystko wydawało się układać. Wiktoria dużo spała, dużo płakała, ale przy nas próbowała się trzymać. Mówiła, że potrzebuje czasu, że musi stanąć na nogi, że jeszcze wszystko sobie ułoży. Gotowaliśmy dla niej, pomagaliśmy przy wnuku, opłacaliśmy rachunki. Mówiła, że to tylko chwilowe. Wierzyłam. Chciałam jej wierzyć.

Po dwóch miesiącach zaczęłam się zastanawiać, czy to naprawdę tylko chwilowe. Wiktoria nie wspominała o pracy. Czasem rzucała, że coś szukała, ale nic nie znalazła. Innym razem mówiła, że nie może zostawić syna samego. Pieniądze zaczęła pożyczać coraz częściej. Najpierw dwadzieścia złotych na zakupy. Potem sto pięćdziesiąt na rachunek za telefon. Wreszcie trzy stówy, bo „chciała dać małemu coś porządnego na urodziny”. Nie potrafiłam odmówić. Patrzyłam na nią i widziałam zagubione dziecko. Ale coś zaczęło mnie uwierać. Zygmunt coraz częściej zaciskał usta, kiedy wyjmowaliśmy portfel. W końcu, któregoś wieczoru, zebrałam się na odwagę i zapytałam ją, jak dalej to sobie wyobraża.

– Wiktorio, może powinnaś pomyśleć o pracy choć na pół etatu?

Stała wtedy w kuchni, trzymała w ręce kromkę chleba. Nie odpowiedziała od razu. Widziałam, jak napina ramiona.

– Naprawdę teraz chcesz mnie dobić? – rzuciła nagle. – Po tym wszystkim, co przeszłam? Wiesz, że mój syn cię kocha. Chcesz, żeby dorastał bez dachu nad głową?

Zamilkłam. Czułam, że cokolwiek powiem, tylko pogorszy sprawę. Tłumaczyłam sobie, że jest zmęczona. Że się boi. Ale jej słowa zostały we mnie na długo. Później, kiedy siedziałam sama w pokoju, próbowałam zrozumieć, czy rzeczywiście ją naciskałam. Czy byłam zbyt surowa. Może miała rację? Może powinnam dać jej jeszcze trochę czasu?

Ale potem pomyślałam o rachunkach, które Zygmunt znowu musiał zapłacić z naszej emerytury. O tym, że w lodówce znów nie było nic, co Wiktoria miała kupić. I że to „chwilowo” zaczynało trwać już trzeci miesiąc. Nie chciałam jej oskarżać. Kochałam ją. Ale nie mogłam już nie widzieć, że nasza dobra wola zaczyna się rozchodzić w szwach. A ja – choć nie mówiłam tego głośno – zaczynałam się bać, co będzie dalej.

Zachowywała się jak królowa

Z czasem zrobiło się dziwnie cicho między nami. Wiktoria rzadziej z nami rozmawiała, zamykała się w pokoju z telefonem, a do kuchni zaglądała głównie wtedy, gdy już coś było gotowe. Czasem zabierała talerz do siebie, czasem tylko wchodziła po coś dla dziecka. Zakupy zaczęła robić wyłącznie dla nich dwojga. W lodówce pojawiały się jogurty, których nigdy nie próbowałam, kolorowe napoje, które kupowała synowi, i parówki, które gotowała tylko dla niego. Ani razu nie spytała, czy czegoś potrzebujemy.

Nie mówiła też już o pracy. Zniknęły opowieści o wysyłanych CV, o rozmowach. Kiedy pytałam, odpowiadała półgębkiem. Raz nawet stwierdziła, że „na razie i tak nikt nie zatrudni samotnej matki bez wsparcia”. Nie odważyłam się zapytać, czy my – dwoje emerytów – to nie było wystarczające wsparcie. Zygmunt patrzył na to wszystko z rosnącą frustracją. Coraz częściej narzekał, coraz rzadziej włączał się w rozmowy. Zaczął wychodzić z domu bez słowa. Wrócił pewnego dnia z kopertą – miał wyniki badań. Podwyższone ciśnienie, ostrzeżenie od lekarza. Schował papiery do szuflady i powiedział, że „to wszystko przez nerwy”. Któregoś popołudnia, gdy znów przyszło upomnienie za niezapłacony gaz, Zygmunt nie wytrzymał. Stał wtedy w kuchni, w jednej ręce trzymał kopertę, w drugiej kubek z zimną herbatą. Spojrzał na Wiktorię i powiedział z goryczą:

– To nie może tak wyglądać! Jesteśmy emerytami, a ty żyjesz jak królowa!

Wiktoria wzruszyła ramionami, jakby go nawet nie słyszała.

– Dobrze, w takim razie może po prostu mnie wyrzućcie! Wnuka też! Niech cierpi razem ze mną! – krzyknęła i trzasnęła drzwiami od pokoju.

Zostaliśmy z Zygmuntem sami, jakby ktoś zdmuchnął całą resztę. Cisza była bolesna. Usiadłam przy stole i długo patrzyłam w jeden punkt. Wiedziałam, że to, co zrobiła, było zwykłym szantażem. Ale jak miałam wyrzucić własne dziecko? Jak miałam spojrzeć wnukowi w oczy i powiedzieć, że musi odejść? Przecież to jeszcze dziecko. Mały chłopiec, który niczemu nie zawinił.

Tego wieczoru nie powiedzieliśmy sobie ani jednego słowa. Zygmunt położył się wcześniej. Ja zostałam w kuchni, z głową opartą o dłonie. Coś mnie ściskało w środku. Zmęczenie. Bezradność. Może też rozczarowanie. Chciałam pomóc córce. Ale zamiast wdzięczności, dostawaliśmy milczenie, roszczenia i wyrzuty. Zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek zamierza z nami naprawdę porozmawiać.

Coś we mnie już zgasło

To był zwyczajny poranek. Wstałam wcześniej, jak zawsze, żeby przygotować śniadanie dla wszystkich. Zygmunt jeszcze spał, wnuk pochrapywał za drzwiami. Tylko Wiktoria była już na nogach – siedziała w kuchni z telefonem w dłoni, zatopiona w rozmowie i chyba nie zauważyła, że też słyszę. Stałam w korytarzu, zatrzymałam się, gdy usłyszałam swoje imię.

Nie muszę się niczym przejmować – śmiała się cicho. – Mama wszystko ogarnia. Rachunki? Pfff… Emerytura staruszków wystarcza na wszystko. Mogłabym nie ruszać palcem, a i tak by mnie utrzymywali.

Zamknęłam oczy, nie dlatego, że chciałam zniknąć. Po prostu nie chciałam tego słyszeć. Ale słyszałam. Każde słowo. Każdy śmiech. Stałam tam, oparta o framugę, aż skończyła rozmowę. Potem weszłam do kuchni, tak jak gdyby nigdy nic. Zaczęłam przygotowywać herbatę. Czułam, że dłonie mi się trzęsą. Wiktoria spojrzała na mnie bez cienia zaskoczenia. Jakby była pewna, że i tak nic nie powiem. Ale powiedziałam.

– Słyszałam, jak mówiłaś o nas do tej swojej koleżanki. Naprawdę tak o nas myślisz?

Wzruszyła ramionami. Zimno, obojętnie.

– A co, podsłuchujesz mnie teraz? Gratuluję. I tak nic z tym nie zrobisz.

Poczułam, jakby mi ktoś odciął powietrze. Ale nie powiedziałam już nic. Wyszłam. Zamknęłam się w łazience, usiadłam na krawędzi wanny i po prostu siedziałam. Nie płakałam. Nawet nie byłam zła. Byłam... zupełnie pusta. Zawsze byłam tą cichą, dobrą matką. Taką, która nie podnosi głosu, nie żąda. Która daje, bo wierzy, że tak trzeba. Ale tego ranka coś we mnie zgasło. Zrozumiałam, że w oczach własnej córki nie jestem matką. Nie jestem kobietą. Jestem tylko bankomatem. Służącą. Tłem.

Tego dnia nie rozmawialiśmy. Wiktoria zamknęła się w pokoju, Zygmunt poszedł do lekarza. Wnuk bawił się samochodzikami na podłodze w salonie. Ja krzątałam się po mieszkaniu, choć nie miałam już siły na nic. Czekałam na jakiś przełom. Na jedno dobre słowo. Ale ono nie przyszło. I chyba już nie miało przyjść.

Serce mi pękało, ale musiałam

Minęło kilka dni, odkąd usłyszałam tamtą rozmowę. Nic się nie zmieniło, a może właśnie zmieniło się wszystko. Wiktoria nadal z nami mieszkała, ale nie odzywałyśmy się do siebie prawie wcale. Zygmunt milczał. Zaczął wychodzić z domu coraz częściej, mówił tylko, że idzie na spacer, czasem do biblioteki. Ja siedziałam w kuchni, przy oknie, z kawą, która stygła szybciej, niż ją piłam. Któregoś popołudnia wrócił wcześniej. Rzucił klucze na stół, usiadł i patrzył na mnie z taką powagą, że aż się wyprostowałam.

– Albo ona, albo ja – powiedział. – Nie mogę tak żyć.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Wiedziałam, że nie mówi tego lekko. Zygmunt nigdy nie był impulsywny. Ale i nigdy wcześniej nie był aż tak zmęczony.

– Nie stawiaj takiego ultimatum – odpowiedziałam cicho. – Ale masz rację... już nie dajemy rady.

W nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, nasłuchiwałam, czy wnuk nie płacze przez sen, czy Wiktoria nie wychodzi z pokoju. Cisza była jak mur. Rano, zanim jeszcze zaczęła się codzienna krzątanina, zapukałam do jej drzwi. Usiadła na łóżku, w piżamie, z rozczochranymi włosami. Wpatrywała się we mnie z niechęcią. Nie czekałam, aż coś powie.

– Albo zaczynasz płacić swoją część, albo musisz się wyprowadzić. Nie chodzi tylko o pieniądze, chodzi o szacunek.

Parsknęła.

– Szacunek? Po tym wszystkim? Zobaczysz, że kiedyś tego pożałujesz.

Nie odpowiedziałam. Już nie miałam siły się kłócić. Wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi. Wieczorem Zygmunt podał mi herbatę i powiedział spokojnie:

– Dobrze zrobiłaś. Choć wiem, że ci serce pęka.

Nie odpowiedziałam. W głowie miałam tylko obraz wnuka. Jego małych rączek, kiedy tulił się do mnie wieczorem. I świadomość, że może już niedługo tych rączek przy mnie nie będzie.

Nie mogłam spać

Wiktoria wyprowadziła się dwa dni później. Bez słowa. Spakowała kilka toreb, zabrała syna i zniknęła. Nie zostawiła adresu, numer telefonu milczał. Zygmunt powiedział tylko: „W końcu mamy spokój”. Ja nic nie odpowiedziałam. Wieczorami siedziałam w pustym pokoju wnuka. Wciąż czułam jego zapach. Czasem coś poprawiałam w pościeli, jakby miał zaraz wrócić. Nie płakałam, ale nie spałam nocami. Z jednej strony było we mnie coś w rodzaju ulgi. Zniknęły ciągłe kłótnie, napięcie, ciężar na plecach. Z drugiej – czułam potworną pustkę. W głowie miałam tylko jedno pytanie, które powtarzałam sobie bez końca:

– Czy byłam złą matką?

Za późno postawiłam granice

Od tamtej wyprowadzki minęło pół roku. Czas nie zatarł śladów, tylko je uporządkował. Mieszkanie znów było ciche. Pieniądze starczały. Rachunki płaciliśmy bez stresu. Ale w środku nic się nie uspokoiło. Nie wiem, co u Wiktorii. Nie wiem, gdzie mieszkają. Czasem, kiedy idę do sklepu, rozglądam się po ulicach, jakbym miała nagle zobaczyć wnuka – trochę wyższego, z nowym plecakiem, może z innym spojrzeniem. Ale nikt taki się nie pojawia.

Wiem jedno – już nie jestem tą samą kobietą, która otworzyła drzwi córce tamtego dnia. Może za późno postawiłam granice. Może powinnam wcześniej powiedzieć „dość”. Ale wtedy… nie byłabym sobą. Zawsze wierzyłam, że miłość matki wszystko uniesie. Dziś wiem, że czasem miłość potrzebuje muru, nie ramion. Każdego dnia uczę się od nowa, że troska nie zawsze znaczy pomoc, a granica nie zawsze znaczy brak miłości. Ale tęsknię. Nie ma dnia, żebym nie myślała, czy jeszcze ich zobaczę. Czy kiedyś zapukają. Czy usłyszę słowo, którego nie dostałam. Na razie słucham ciszy. I próbuję w niej odnaleźć spokój.

Teresa, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama