Reklama

Gdybym miała jednym zdaniem opisać moją rodzinę, powiedziałabym: „Na zewnątrz – klasyczna kartka z życzeniami, w środku – bałagan, jak po przeprowadzce rozwodników”. Może brzmi to cynicznie, ale ja już dawno przestałam wierzyć w rodzinne ideały. Mój mąż, jego brat, ich żony (czyli ja i Justyna), dzieciaki, pies, teściowa – wszyscy przy niedzielnym rosole gramy w jedną wielką komedię. A nad całą tą trupą unosi się postać seniora rodu – mojego teścia.

Z pozoru – stateczny, przykładny mężczyzna, co to przycina tuje równo jak w wojsku i nie przeklina nawet, gdy rozleje gorącą herbatę. Ale wystarczy trochę ciszy i zbyt długo włączona lampka nocna, by zobaczyć rysy w tej idealnej fasadzie. Nie sądziłam, że akurat ja – zawsze stojąca z boku, trochę złośliwa, trochę cyniczna – odkryję coś, co powinno zostać ukryte na zawsze. I że zamiast wywołać burzę, przyczaję się z tą wiedzą jak z cichym współspiskowcem. Bo czasem łatwiej zrozumieć cudzy grzech, niż stanąć twarzą w twarz z własnym.

Wystarczyło jedno spojrzenie

Wszystko zaczęło się banalnie. Zbyt banalnie jak na to, co miało się wydarzyć. Przyjechaliśmy do teściów na obiad – jak zwykle w niedzielę. Dzieciaki biegały po salonie, Justyna trajkotała z teściową o nowej diecie bez glutenu, a mój mąż – Adam – siedział przy stole i udawał, że go to wszystko obchodzi. Ja… ja po prostu chciałam kawy.

– Tato, mogę wejść do twojego gabinetu? – zapytałam teścia, widząc, że czajnik w kuchni pusty, a ekspres zniknął. – Może tam masz jakieś zapasy?

– Oczywiście, Edytko. Weź sobie, co chcesz – uśmiechnął się, poprawiając okulary na nosie. – Tylko zamknij za sobą, bo mam tam trochę prywatnych rzeczy.

„Trochę prywatnych rzeczy”. Te słowa powinny mi zapalić czerwoną lampkę, ale nie – ja, Edyta, mistrzyni wtykania nosa tam, gdzie nie trzeba, uznałam je za zaproszenie. Gabinet był niewielki, ciasny, ale uporządkowany. Filiżanka z zaschniętą kawą, notatnik, kilka zdjęć rodziny... i koperta. Tak, taka szara, zwykła koperta, która wystawała z książki jakby przypadkiem. Nie zamierzałam zaglądać, naprawdę. Ale… wystarczyło jedno spojrzenie. Zdjęcie. Kobieta z lat siedemdziesiątych – burza rudych włosów, uśmiech Monroe i na odwrocie dopisek: „Na zawsze twoja, R.”. Zamarłam.

– Edyta, długo cię nie ma! – dobiegł głos Adama z dołu.

Schowałam kopertę tam, gdzie była. Zeszłam na dół z miną, jakbym tylko nalała sobie kawy.

– Zaraz wracam – rzuciłam mimochodem i znów pobiegłam na górę. Już nie z ciekawości. Teraz z przeczucia.

Coś mnie ścisnęło w gardle

Zamknęłam drzwi na klucz. Wzięłam kopertę do ręki, ostrożnie, jakby mogła wybuchnąć. W środku było więcej zdjęć. Kobieta – zawsze ta sama. Czasem w sukience, czasem w swetrze, raz nad jeziorem, raz na ulicy, z uśmiechem tak szczerym, że aż coś mnie ścisnęło w gardle. Do każdego zdjęcia – liścik. Ręka kobiety. I zawsze podpis: „R.”. „Kochany, wiem, że nie powinieneś do mnie przyjeżdżać, ale... gdybyś jednak mógł. Choć na chwilę. Tęsknię”. „Boli mnie, kiedy widzę cię z nią, ale rozumiem. Wiem, że nie możesz odejść”. „Pamiętasz, jak mówiłeś, że kiedyś wszystko rzucisz i pojedziemy nad morze? Czekam”. Czytałam to wszystko jak w transie. Aż coś zaskoczyło.

– R. – powtórzyłam pod nosem. – Regina.

Regina była jego dziewczyną na studiach, pamiętałam ze zdjęć, które kiedyś pokazywała mi teściowa, jeszcze w czasach, gdy udawałyśmy, że się lubimy. Zawsze złośliwie dodawała: „Tę panią zostawił dla mnie, ha!”. Tyle że nie zostawił. A może zostawił, ale nie przestał kochać. Usiadłam na fotelu i patrzyłam na te listy, jakby były dowodami zbrodni. Nie mojej, nie jego, nie niczyjej konkretnej. Ale zbrodni na prawdzie. Bo myślałam, że wiem, kim jest mój teść. Ten, co odmierza herbatę z aptekarską precyzją i poprawia kabel od telewizora, żeby nikt się nie zabił. Usłyszałam kroki.

– Edyta? – to był on. Teść. – Wszystko w porządku?

Zamknęłam kopertę.

– Tak… tak, tylko czegoś szukałam.

Spojrzał na mnie, ale nie zapytał czego. Bo wiedział. Zobaczyłam to w jego oczach.

Rozumiałam go aż za dobrze

Zeszliśmy razem do salonu. Dzieci już zdążyły oblać sokiem kanapę, Justyna jęczała, że pierze tylko w delikatnym trybie, a Adam coś majstrował przy routerze, jakby to miało uratować świat. A ja… czułam, jakbym wiedziała o tej rodzinie coś, czego nikt inny nie wiedział. I wcale mi z tym nie było lżej.

– Edytko, nie chciałabyś się położyć? – Teść zbliżył się do mnie przy zlewie, jakbyśmy mieli za chwilę spiskować szeptem. – Może boli cię głowa?

– Nie, głowa nie… serce może trochę – rzuciłam z przekąsem, nie patrząc mu w oczy.

Zamilkł. Zajął się myciem filiżanki. Za dokładnie. Jakby szorując porcelanę mógł wyszorować nasze wspólne kłamstwo.

– Znalazłaś to, prawda? – zapytał w końcu cicho.

– Powiedz mi tylko jedno, ile to trwało?

Spojrzał na mnie. I nagle cały spokój, który zawsze tak starannie w sobie pielęgnował, rozlał się po jego twarzy jak herbata na obrus. Zacisnął usta, odłożył filiżankę. I wtedy... rozpłakał się. Nie, nie jak dziecko. Raczej jak ktoś, kto już tak długo nie płakał, że aż nie pamięta, jak się to robi.

– To nie miało tak być – wydusił. – Myślałem, że kiedyś to się skończy. Że zapomnę.

– Ale nie zapomniałeś – powiedziałam.

– Bo jej się nie dało zapomnieć – odpowiedział. – Ja się po prostu nie odważyłem żyć jak chciałem.

Patrzyłam na tego człowieka. Mojego teścia. Mojego porządnego zawsze teścia. I zrozumiałam, że nikt z nas nie wie, ile kompromisów kryje się w cudzych małżeństwach.

– Zostaw to, proszę – powiedział. – Nie mów nikomu.

Pokiwałam głową, ale nie dlatego, że mi kazał. Tylko dlatego, że… rozumiałam.

Nie pytaj mnie o wierność

Wróciliśmy do salonu, jakby nic się nie stało. Jakby nie było tej rozmowy, tych łez, tych listów. Justyna dalej perorowała o jakimś influencerze, który „to akurat mądrze mówi”, a mój mąż parskał pod nosem z politowaniem.

– Co tak siedzisz, Edyta? – zapytała teściowa, zerkając na mnie znad tarty porzeczkowej. – Jakbyś ducha zobaczyła.

Uśmiechnęłam się. Właśnie tak. Zobaczyłam. I to nie byle jakiego – ducha starej miłości. Tej, której nikt nie opłakał, bo nikt o niej nie wiedział.

– Po prostu… dużo myślę ostatnio – mruknęłam.

Wieczorem, gdy dzieci już spały, a Adam zasnął z laptopem na brzuchu, wyszłam na balkon z kieliszkiem wina i… zdjęciem. Jednym, które zabrałam z gabinetu. Nie z ciekawości. Z potrzeby. Chciałam ją zobaczyć jeszcze raz. Reginę.

– Ładna – usłyszałam za plecami głos. Justyna. Jak zwykle wpadła nieproszona. – Kto to?

Zamarłam.

– Nikt. Stare zdjęcie z pchlego targu. Wpadło mi w ręce. Podoba mi się klimat.

– Mhm. Też bym tak chciała wyglądać. Seksownie, ale z klasą – westchnęła, podbierając mi łyk wina. – Wiesz, czasem myślę, że jakby mój mąż mnie zdradził, to bym od razu wiedziała. Kobieta czuje.

Popatrzyłam na nią z boku.

– A ty? – zapytałam po chwili.

– Ja co?

– Zdradziłabyś?

Spojrzała w dal. Milczała długo.

– Nie pytaj mnie o wierność, Edyta. Wierność to luksus dla tych, którzy nie są samotni w małżeństwie.

To zdanie zostało ze mną na długo. Bo brzmiało jak echo mojej własnej myśli. I jak zapowiedź.

Ja też nie byłam święta

Minęły dwa tygodnie. Nie wspomniałam nikomu o tym, co odkryłam. Teść unikał mojego wzroku, ale był dla mnie łagodniejszy. Dłużej na mnie zatrzymywał spojrzenie, częściej pytał, jak się czuję. Jakbyśmy zawarli cichy pakt. Ja dotrzymywałam swojego końca. Bo prawda jest taka, że… ja też nie byłam święta.

– Edyta, a ty co tak się zamyślasz ostatnio? – zapytał Adam, gdy siedzieliśmy razem w aucie, w drodze na zakupy. – Jesteś inna.

– Może po prostu… mniej krzyczę – odparłam.

– Właśnie to jest dziwne – mruknął z przekąsem. – Normalnie byś już zdążyła zrugać mnie za sposób parkowania.

Uśmiechnęłam się, ale nie odpowiedziałam. Nie miałam siły mówić mu, że mój telefon od tygodnia znów zaczyna drgać o nieregularnych porach. Że Mateusz – tak, ten Mateusz – odezwał się po dwóch latach milczenia. Że napisał tylko: „Tęsknię. Wciąż”. Nie odpisałam. Ale nie usunęłam też wiadomości. Wieczorem przeszłam się sama na spacer. Potrzebowałam przewietrzyć głowę. Kiedy wróciłam, w kuchni siedział teść. Sam. Z filiżanką, jak zawsze.

– Wiem, że to niczego nie usprawiedliwia – powiedział bez wstępu. – Ale wtedy nie mogłem jej wybrać. Ojciec zachorował, matka stawiała warunki. Dostałem pracę, ślub był z rozsądku. Została tamta sprawa… na zawsze niedokończona.

Usiadłam obok.

– Nikt nie żyje według ideałów. Ja też nie – powiedziałam. – Wszyscy mamy coś do ukrycia. Ty listy. Ja… wiadomość.

Popatrzył na mnie ze zrozumieniem. Nie dopytywał, bo wiedział.

Nasz sekret żył sobie po cichu

Od tamtego wieczoru nie wracaliśmy do tematu. Teść nadal był „tym porządnym”, ja – „tą złośliwą”, a rodzina – dalej grała swoje przedstawienie. Ale coś się zmieniło. Przynajmniej między nami. Zaczęliśmy rozumieć się bez słów. Kiedy dzieciaki krzyczały za głośno, patrzyliśmy na siebie z tym samym zmęczonym błyskiem w oczach. Kiedy Justyna narzekała na męża, wymienialiśmy spojrzenia typu: „A komu ty to mówisz?”. Nie powiedziałam Adamowi o liście od Mateusza. I nie dlatego, że planowałam coś zrobić. Nie. Ja po prostu… rozumiałam już, że są uczucia, które nie mijają tylko dlatego, że powinny. Pewnej soboty, gdy sprzątałam kuchnię, podszedł do mnie teść i wręczył mi małą karteczkę.

– Co to?

– Adres. Gdybyś kiedyś chciała ją poznać. Reginę.

Spojrzałam na niego.

– A ty?

Ja już nie mam odwagi – odpowiedział cicho. – Ale ty może… będziesz wiedziała, co z tym zrobić.

Nie wzięłam tej kartki. Położyłam ją z powrotem na stole.

– Nie potrzebuję jej – powiedziałam. – I ty też nie. Bo ona już była twoja. I to wystarczy.

Pokiwał głową. Bez uśmiechu. Ale z ulgą. Od tamtej pory nigdy więcej nie poruszyliśmy tego tematu. Nie było potrzeby. Nasz sekret żył sobie po cichu – tak jak wszystkie inne, których nikt nie wypowiada. Bo nie trzeba. Wystarczy wiedzieć, że ktoś jeszcze rozumie.

Edyta, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama