„Przyłapałam sąsiada jak podkradał mi brzoskwinie. Gdy odkryłam powód jego szabru, serce pękło mi jak kryształowa waza”
„Zobaczyłam go przez okno. Sąsiad Tomasz stał pod moją brzoskwinią, ręce uniósł ku gałęzi, a koszulę miał wciśniętą w spodnie. Zerwał jedną, potem drugą. Ruszył w stronę płotu, obejrzał się raz. Zagotowałam się ze złości. Krzyknęłam, ale za późno. Usłyszał, przyspieszył i zniknął za żywopłotem”.

- Redakcja
Mieszkam na końcu ulicy, gdzie asfalt przechodzi w polną drogę, a płoty bardziej znaczą granice nawyków niż działek. Ogród dostałam po rodzicach – kilka jabłoni, jedna śliwa i stara, rozłożysta brzoskwinia, która w tym roku uginała się od owoców. Lubię poranki: kawa w wysokim kubku, rosa na trawie, dźwięk radia sączący się z kuchni. Z okna widzę także dom sąsiada – z odłażącą farbą i zardzewiałą rynną. Mieszka tam Tomasz. Mijamy się latami. Mówimy sobie „Dzień dobry” – „Dzień dobry”. Nic więcej.
Kiedyś spytałam panią Zofię ze sklepu, kto to taki. „Samotnik, pani Klaro. Mało mówi, dużo dźwiga,” mruknęła, odliczając mi resztę. „A z czego żyje?” – „A kto dziś wie, z czego kto żyje”. Uśmiechnęła się krzywo. Tomasz ma twarz człowieka, który nie lubi prosić. Zauważałam to w jego ruchach – szybkie, unikające spojrzeń, dłonie wciśnięte w kieszenie. Gdy rano podlewałam grządki, czasem słyszałam metaliczny stuk jego skrzypiącej furtki. Nigdy nie podnosił głosu, nawet na psa, który ujadał jakby świat miał się skończyć.
„Może by go kiedyś zagadnąć?” – powiedziałam sama do siebie, czując, że to tylko głośna myśl na odwagę. „A o czym?” – odpowiedziałam sobie szeptem, kładąc dłonie na parapecie. Tego dnia radio mówiło o upale i o suszy; ja patrzyłam na dojrzewające brzoskwinie i myślałam, że ich słodycz starczyłaby dla całej ulicy. Jeszcze nie wiedziałam, że komuś będą potrzebniejsze niż mnie.
Zagotowałam się z wściekłości
Zobaczyłam go przez okno. Sąsiad Tomasz stał pod moją brzoskwinią, ręce uniósł ku gałęzi, a koszulę miał wciśniętą w spodnie. Zerwał jedną, potem drugą. Ruszył w stronę płotu, obejrzał się raz, drugi. Krew mi zawrzała w żyłach ze złości.
– Halo! Co pan robi, do diabła?! – krzyknęłam, ale za późno. Usłyszał, przyspieszył, zniknął za żywopłotem. Wypadłam na schody w kapciach, które ślizgały się po płytkach i stanęłam pod drzewem. Na trawie leżały liście i jeden niedojrzały owoc ze śladem po wbitym paznokciu.
Jak on mógł? Moje drzewo, moja praca, moja woda! Trwałam tak, z dłońmi na biodrach, aż przyszedł listonosz.
– Wszystko w porządku, pani Klaro? – zapytał.
– Nie, właściwie tak. To znaczy… ktoś mi tu zrywa moje brzoskwinie!
– Dzieciaki? – zagadnął.
– Nie. Dorosły sąsiad!
– A to niech pani go złapie. – Wzruszył ramionami i podał mi rachunek.
Kiedy wróciłam do domu, zadzwoniła Dorota, koleżanka z pracy.
– Co u ciebie? – spytała.
– Wiesz co, ktoś mnie okradł właśnie… z owoców.
– Ojej, dramat osiedla – zaśmiała się, ale zaraz spoważniała, gdy nie odpowiedziałam. – Serio się tym denerwujesz?
– Bo to moje – powiedziałam twardo. – I nie lubię, jak ktoś bierze to, co moje bez pytania.
Wieczorem siedziałam przy oknie i obiecywałam sobie, że jutro go przyłapię. Miałam w sobie jakiś ciężar, w głowie – gotowy wykład o cudzej własności. Nie przyszło mi do głowy, że słowo „cudze” ma wiele odcieni.
Czułam gorzki smak zwycięstwa
Następnego popołudnia czekałam w ogrodzie, na kolanach niby to plewiąc grządkę. Słońce cięło cienie na pasy, a brzoskwinia pachniała tak mocno, że chciało się oddychać tą słodyczą. Tomasz przyszedł nie od strony drogi, tylko między krzakami, jakby znał każdy skrót. Zatrzymał się, sięgnął po owoc, a wtedy wstałam.
– Stop! – Głos miałam chłodny, jakby nie należał do mnie. – To jest moje drzewo.
Odwrócił się gwałtownie, brzoskwinia upadła na ziemię.
– Przepraszam. – Wzrok miał wbity w trawę. – Chciałem tylko kilka...
– Tylko kilka z wczoraj i tylko kilka dziś daje całkiem sporo, nie? – parsknęłam. – Można zapukać, zapytać chociaż.
– Nie chciałem robić kłopotu. – Skrzywił się, jakby go coś ukłuło. – I tak ma pani tego pełno.
– To nie jest argument. – Zaskoczyło mnie, że mówię jak nauczycielka. – To wciąż kradzież.
Podniósł ręce, jakby oddawał się w ręce policji.
– Dobrze. Nie wezmę więcej.
– A te, co trzyma pan w kieszeni? – spytałam, widząc wybrzuszenia.
Zawahał się.
– Mogę oddać.
– Niech pan już weźmie. – Sama nie wiedziałam, czemu to mówię. – Ale proszę nie wracać po więcej.
Podszedł do płotu. Z bliska zobaczyłam, że ma sprane ramiona koszuli, na skroniach siwe nitki. Dłonie mu drżały.
– Dziękuję. – To jedno słowo zabrzmiało jak ulga od wyroku.
– Nie dziękuj mi pan. – Ugryzłam się w język. – Po prostu… proszę więcej nie brać.
Wyszedł szybkim krokiem. Zostałam sama pod drzewem. W ustach czułam gorzki smak, który nie był ani kawą, ani pyłem z liści. „Już nie wróci,” pomyślałam z ulgą i czymś jeszcze, czego nie potrafiłam odgadnąć.
To była desperacja
Następnego dnia zobaczyłam otwarte na oścież drzwi u Tomasza. Nie z ciekawości – tak sobie tłumaczyłam – tylko z niepokoju, podeszłam pod jego dom. Zapukałam w progu, nikt nie odpowiadał. „Halo?” – zawołałam, ale zamiast słów usłyszałam własne echo. Zrobiłam krok w cień. W kuchni stała lodówka z niedomykającymi się drzwiczkami. Otworzyłam, jakby to był odruch. Pusta. Na półce stał słoik z wodą, nic więcej. Na stole – talerz z okruchami chleba.
– Panie Tomaszu? – powiedziałam ciszej, niż chciałam.
– Tu jestem. – Wyszedł z małego pokoju, trzymając w ręku śrubokręt. – Furtka się zacięła.
– Drzwi miał pan otwarte.
– Żeby wyschło. – Uśmiechnął się bez cienia radości.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Zobaczył, że widzę. A ja zorientowałam się, że wie, że widzę.
– Jeśli przyszła pani po… – zaczął.
– Nie przyszłam po nic. – Przerwałam. – Przepraszam, że weszłam.
Wyszłam niemal od razu, z sercem bijącym jak na alarm. W sklepie pani Zofia pakowała mi mleko i makaron.
– Pani Zofio… Tomasz… – zaczęłam nieporadnie.
– A co z nim? – zapytała ostrożnie.
– On… czy ktoś się nim interesuje?
– Nikt. – Westchnęła. – Jego matka zmarła, roboty w fabryce nie ma. Zalega z rachunkami. Wstydzi się. Nie przyjdzie na zeszyt, choć bym mu przecie dała.
– „Zeszyt”? – powtórzyłam.
– Na kreskę. – Pokiwała głową. – Ale on… pan Tomasz nie prosi.
Wyszłam z siatką zakupów cięższą od myśli. „To nie była kradzież,” powiedziałam do siebie, idąc pustą ulicą. „To była desperacja”. W gardle stanęła mi gula.
Nawiązaliśmy nić porozumienia
Wieczorem spakowałam pierwszą torbę: chleb, makaron, kilka jajek, ser, dwie brzoskwinie na wierzchu jak znak, którego nie trzeba tłumaczyć. Na kartce napisałam tylko „Dla pana” i szybko skreśliłam. Zmiełam kartkę. Bez kartek. Bez podpisów. Bez słów. Zostawiłam siatkę na płocie między naszymi działkami i cofnęłam się w cień żywopłotu. Po chwili usłyszałam skrzypnięcie furtki. Tomasz wyszedł powoli, jakby spodziewał się żartu. Zatrzymał się przy torbie, rozejrzał. Podniósł ją, zajrzał do środka. Na jego twarzy zobaczyłam coś, co było mieszaniną ulgi i bólu. Nie powiedział nic. Odwrócił się i zniknął w domu. Następnego dnia zrobiłam to samo. I kolejnego. W sklepie pani Zofia uniosła brew.
– Dużo pani kupuje jak na jedną osobę.
– Goście mają przyjechać – skłamałam łagodnie.
– Oby lubili makaron. – Uśmiechnęła się krzywo.
Wieczorami gadałam cicho sama do siebie w ogrodzie.
– Dzisiaj dołożę ryżu – mruczałam, kładąc siatkę na płocie. – I pasztet, chociaż nie wiem, czy lubi.
– Klara, ty wariujesz – doradzał mój rozsądek. – Porozmawiaj z nim normalnie.
– Nie. – Odpowiadałam sobie. – On pewnie nie chce słów.
Czułam, że między nami tworzy się jakaś cienka nić porozumienia. Milczącego. Ale każde skrzypnięcie furtki było jak potwierdzenie, że rytuał działa. Nie wchodziliśmy sobie w drogę. Ja kładłam, on zabierał. Jakbyśmy podpisali niepisaną umowę o niepytaniu i nieprzyznawaniu się do niczego.
Nie wiedziałam, czy on chce
Rano, zanim słońce wstało nad dachem, sprawdzałam, czy torba zniknęła. Znikała. Czasem, gdy akurat podlewałam pomidory, widziałam, jak Tomasz podchodzi do płotu. Spuszczał wzrok. Ja udawałam, że ustawiam konewkę. Zadzwoniła Dorota.
– Nadal się dąsasz o te brzoskwinie? – rzuciła w żartach.
– Już nie – odpowiedziałam.
– Oho. Pogodziłaś się z przestępstwem przeciwko sadownictwu?
– Zrozumiałam, o co chodziło.
– A porozmawiałaś z nim?
– Nie.
– To może porozmawiasz?
– Nie wiem, czy potrafię. I czy on chce.
Kiedyś wracałam z siatkami, a Tomasz stał przy skrzynce na listy.
– Dzień dobry – powiedziałam pierwsza, jakbym przebijała balon ciszy.
– Dzień dobry – odparł, patrząc chwilę za moje ramię, nie na mnie.
To było wszystko. Ale brzmiało inaczej niż dotąd. Jak „dziękuję”, które ugrzęzło mu gdzieś w gardle. Wieczorem dłużej siedziałam przy oknie. Czy on wie, że to ode mnie? Oczywiście, że tak. A może myśli, że to jakaś organizacja, ksiądz, pani Zofia? To bez znaczenia, bo najważniejsze, że ma co jeść.
Żadne z nas nic nie mówiło
Przyszedł grudzień. Śnieg położył się na gałęziach brzoskwini jak miękka cisza, a mróz wydłużył drogę do sklepu. W torbie zabrzmiał nowy rytm: konserwy, kasza, herbata. Zostawiłam ją na płocie i cofnęłam się do okna. Tomasz wyszedł w starej, za dużej kurtce. Przystanął przy torbie. Popatrzył w górę, w moje okno, tak jak robią ci, którzy stoją pod kościołem i szukają twarzy w witrażach. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na dłużej. Nie uśmiechnęliśmy się. Nie pomachaliśmy. On skinął lekko głową – gest mniejszy niż słowo, większy niż nic.
Wieczorem przysiadłam przy kuchennym stole. Może powinnam zapukać i powiedzieć, że pójdziemy do urzędu, napiszemy wniosek, załatwimy zasiłek. Albo po prostu, żeby przyszedł i zjadł u mnie zupę. Palce bębniły mi o blat w rytm tej myśli. Po chwili przestały. Zrozumiałam, że nasza umowa ma swoją logikę: on nie prosi, ja nie pytam. A jednak każde pozostawione przeze mnie jabłko, każdy worek ryżu, każdy bochenek chleba jest słowem, które oboje rozumiemy.
Czy to happy end? Nie. Głód nie znika od jednego gestu. Samotność też nie. Ale czasem zamiast rozmowy jest rytuał, który utrzymuje czyjeś życie na powierzchni. Nazajutrz znów zapakowałam torbę. Brzoskwinie dawno się skończyły, ale na dnie ułożyłam słoik kompotu – takiego, jaki robiła moja mama. Zostawiłam siatkę na płocie i cofnęłam się do cienia. Żadne z nas nic nie powiedziało. I może właśnie dlatego to działało.
Klara, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W rzeczach matki znalazłam stare listy miłosne. Nie spodziewałam się, że na starość poznam jej wstrząsającą historię”
- „Synowa myśli, że jest lepszą panią domu ode mnie. Wystarczyło 1 słowo, by sprowadzić tę purchawkę na ziemię”
- „Miesiącami okłamywałem rodziców, że dostałem się na studia. Syn bez dyplomu to dla nich jak grzybowa bez borowików”