„Przyniosłam synowej ciasto ze śliwkami, a ona spojrzała na mnie z odrazą. Nie wiem, co mój syn w niej widzi”
„Po co się prosić. Niech mają ten swój spokój. Tylko było mi smutno. Bo ja nie chciałam wiele. Nie chciałam z nimi mieszkać ani się wtrącać. Chciałam tylko czasem – raz na miesiąc, raz na dwa – przyjść i porozmawiać”.

- Redakcja
Chciałam dobrze. Upiekłam domowe ciasto – kruche, z dużą ilością śliwek, jak Marcelek lubił, gdy był mały. Zawinęłam w ściereczkę, wzięłam pod pachę i poszłam do nich, ot tak, bez zapowiedzi. Bo czy matka musi się umawiać na wizytę do własnego dziecka? No i wtedy... no cóż. Synowa otworzyła mi drzwi w tym swoim sweterku z modnym dekoltem i spojrzała... jakby zobaczyła dostawcę z reklamacją. Nie powiedziała nic złego, nie, ale spojrzenie czasem mówi więcej niż słowa. Zabolało.
Spojrzała z pogardą
Stanęłam pod ich drzwiami z ciastem w rękach. Pachniało śliwką i cynamonem, jeszcze ciepłe, bo dopiero co wyjęłam z piekarnika. Ot, drobny gest – żeby pokazać, że pamiętam, że myślę, że się staram. Dzwonek był nowy, grał jakąś melodyjkę. Drzwi otworzyły się po chwili. Magda w obcisłym sweterku i tych swoich minimalistycznych kolczykach, jakby chciała wszystkim pokazać, że prostota to luksus.
– Dzień dobry – powiedziałam z uśmiechem. – Przyniosłam wam ciasto. Ze śliwkami.
Spojrzała na blachę, jakby zobaczyła... nie wiem co. Rozkładającego się jeża?
– Aha... – mruknęła. – Marcel chyba nie mówił, że miałaś wpaść w odwiedziny.
– Nie mówił, ale wpadłam tylko na chwilkę – odparłam łagodnie.
Stała w tych drzwiach jak cerber. W końcu cofnęła się pół kroku, bez słowa zaproszenia. Weszłam.
– Marcel? – zawołała.
– W kuchni – odpowiedział zza rogu głos mojego syna.
Podszedł z ręcznikiem w dłoni, jeszcze wilgotny od wody.
– Coś się stało?
– Ciasto przyniosłam – powtórzyłam, trzymając je między nami jak tarczę.
Magda już siedziała na kanapie, wpatrzona w laptop. Zmrużone oczy, uniesiona brew.
– Dzięki – powiedział Marcel bez przekonania, sięgając po blachę. – Tylko może następnym razem uprzedź, dobra?
– Przecież to tylko ciasto. Nic wielkiego.
– Wiem, ale wiesz, mamy swoje sprawy... Magda pracuje z domu, a ja właśnie ogarniam projekt...
– No tak. Przepraszam – odparłam, choć wcale nie czułam, że powinnam.
Patrzyłam, jak kładzie to ciasto na blacie. Był zbyt zajęty, żeby się ucieszyć. Albo zbyt zapatrzony w swoją perfekcyjną kobietkę, która nawet nie raczyła się odezwać.
– To ja nie będę przeszkadzać – powiedziałam po chwili. – Smacznego.
Nie zaproponowali herbaty. Nawet nie odprowadzili mnie do drzwi.
Czułam się okropnie
Wyszłam na klatkę, nie oglądając się za siebie. Powoli, z godnością. Jakby ta scena w ich przedpokoju w ogóle mnie nie obeszła. Na dworze wiało. Złapałam płaszcz pod szyją i ruszyłam w stronę przystanku. Zatrzymałam się przy kiosku, udając, że oglądam gazety. Kupiłam wodę i batonik.
– Dzień dobry pani – odezwała się jakaś kobieta, znajoma twarz z targu. – O, bez wnusia dzisiaj?
– Nie, nie tym razem – uśmiechnęłam się blado. – Oni teraz tacy zapracowani.
– Aaa... No tak. Młodzi teraz tylko praca, kariera, wszystko na szybko. Rodzice to już tylko do pomocy, jak trzeba coś podrzucić albo odebrać.
Skinęłam głową. Nic dodać, nic ująć. Do pociągu wsiadałam zmęczona. Usiadłam przy oknie, wyjęłam telefon. Zero wiadomość od Marcela. Ani „wróciłaś?”, ani „dzięki, mamo, że przyszłaś”. Jakbym w ogóle nie istniała.
Było mi siebie żal
W domu było cicho. Zdjęłam płaszcz, odwiesiłam go na haczyk. Kapcie stały równo pod szafką. Zaparzyłam herbatę. W tej mojej grubej filiżance z ukruszonym uszkiem, której nikt poza mną nie chciał używać. Usiadłam w kuchni, nogi podwinęłam pod siebie. Spojrzałam na telefon. Wciąż nic. Weszłam na media społecznościowe – a tam proszę: zdjęcie. Marcel i ta jego Madzia – siedzą na kanapie, przy winie, w tle świece, planszówka, uśmiechy od ucha do ucha. Podpis: „Domowe hygge”.
– No pięknie – mruknęłam do siebie.
Napisałam komentarz. Krótki, suchy, może za bardzo:
„Miło, że macie czas na planszówki. Może następnym razem też się załapię”.
Po chwili go skasowałam. Po co się prosić. Niech mają ten swój spokój. Tylko było mi smutno. Bo ja nie chciałam wiele. Nie chciałam z nimi mieszkać ani się wtrącać. Chciałam tylko czasem – raz na miesiąc, raz na dwa – przyjść i porozmawiać. I wtedy pomyślałam – a może to ja coś robię źle? Może za bardzo się staram? Może już powinnam przestać? I zaraz potem przyszła inna myśl. Gorsza. Może po prostu jestem... niewygodna.
Palce mi lekko drżały
Następnego dnia nie wstałam z łóżka od razu. Zazwyczaj o szóstej już byłam w kuchni, robiłam kawę, włączałam radio. A teraz leżałam pod kocem i gapiłam się w sufit. Około dziesiątej zadzwoniła Zosia.
– No i jak, byłaś u nich? – zapytała od razu, zanim zdążyłam powiedzieć „halo”.
– Byłam. I tyle w temacie.
– Jak to?
– Normalnie. Poszłam, dałam ciasto, wróciłam. Herbaty nie dostałam, za długo siedzieć nie mogłam, najlepiej, żebym się teleportowała z klatki z powrotem do domu.
– Madzia? – Zosia nie musiała kończyć pytania.
– Święta panna z porcelany. Nawet „dziękuję” musiała przecisnąć przez zęby.
Usłyszałam w słuchawce westchnięcie.
– A Marcel?
– Marcel… Marcel to już chyba nie mój syn. Może tylko wygląda jak on. W środku to... nie wiem.
– A może on po prostu jest między młotem a kowadłem. Chce mieć święty spokój, to siedzi cicho.
– Niech siedzi. Tylko niech potem nie oczekuje, że ja będę skakać z radości, jak mnie zaproszą na święta raz na dwa lata.
– Oj, Aldona...
– Już mam dość. Serio. Przez trzydzieści lat byłam matką. Teraz...ja im przeszkadzam. I wiesz co? Nie będę się pchać.
– To twój syn.
– Tak, ale on też teraz sam decyduje, jakim człowiekiem chce być.
Po rozmowie długo jeszcze trzymałam telefon w dłoni. Palce mi lekko drżały. Niby nic się nie stało. Nikt nie krzyknął, nikt nie obraził. To właśnie boli najbardziej – kiedy nikt już nic od ciebie nie chce.
Miałam w gardle gulę
Tydzień później zadzwonił do mnie Marcel.
– Cześć, mamo – powiedział tak, jakby nic się nie wydarzyło.
– No cześć – odpowiedziałam chłodno.
– Słuchaj... Przepraszam, że tak wyszło ostatnio. Wiem, że może się poczułaś... nie wiem... niechciana czy coś. To nie było zamierzone.
– Marcel, ja nie potrzebuję przeprosin z automatu. Tylko szczerości. I trochę szacunku.
– No właśnie... Wiesz, Madzia... ona ma teraz trudny czas. W pracy zamieszanie, ja też mam sporo na głowie...
– A ja? Myślisz, że ja nie mam na głowie? Że jak jestem na emeryturze, to całe dnie leżę i czekam, aż ktoś ze mną łaskawie porozmawia?
Usłyszałam, jak westchnął.
– Masz rację, mamo. Po prostu... nie umiem tego jakoś poukładać.
– Bo nie chcesz. Bo tak ci wygodniej.
Zamilkł.
– Chciałem zapytać, czy wpadniesz na niedzielny obiad. Taki normalny. My, ty, może i mama Madzi, jak da radę.
– A po co?
– Bo... chcę, żebyś była. Naprawdę.
Nie odpowiedziałam od razu. Miałam w gardle gulę. Jednocześnie chciałam i nie chciałam.
– Zobaczę, czy będę miała ochotę – powiedziałam w końcu. – Wiesz co? Jak chcesz mnie zapraszać, to może Madzia też mogłaby kiedyś chwycić za telefon. Sama. Tak po ludzku.
– Jasne – mruknął. – Pogadam z nią.
Rozłączyłam. A potem siedziałam w tej mojej kuchni z ceratą w tulipany i długo gapiłam się w pusty kubek po herbacie. Nie wiedziałam, czy to był krok do przodu, czy znowu próba zatkania mi ust. Jednak tym razem nie miałam zamiaru iść tylko po to, żeby było „miło”.
Doceniła mnie
W niedzielę nie poszłam. Ugotowałam sobie zupę pomidorową i zjadłam ją w ciszy, patrząc na zegar. Minęła trzynasta, potem czternasta. Nikt nie zadzwonił, nie napisał. Marcel nie zapytał, czemu mnie nie ma. Madzia – jak zawsze – milczała. Nie płakałam. Nie jestem z tych, co płaczą z powodu cudzej obojętności. A potem poczułam ulgę. Bo już nie musiałam się starać. Nie musiałam piec, dzwonić, łapać się kurczowo za to, co dawno się urwało.
Czasem matka musi przyznać, że jej dziecko wybrało inną drogę. I że ta droga nie ma już dla niej miejsca. To boli, oczywiście, że boli. Przynajmniej nie łudziłam się dłużej. A ciasto ze śliwką? Upiekłam jeszcze raz. Połowę zjadłam sama, drugą zaniosłam sąsiadce z dołu, tej młodej z trójką dzieci, która zawsze się uśmiecha, gdy ją mijam.
– Ale pachnie! – powiedziała z zachwytem. – Moja mama też tak piekła.
I wiecie co? To wystarczyło. Jedno szczere zdanie. Jedno „dziękuję”. Takie, które nie musi się przeciskać przez zęby.
Aldona, 65 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po rozwodzie miałam dość dziecinnych facetów. Jednak pewien wdowiec sprawił, że chciałam pobawić się z nim w mamę i tatę”
- „Pojechałem do sanatorium w Dusznikach, by podreperować duszę. Urokliwa kuracjuszka sprawiła, że i moje ciało drgnęło”
- „Władowałam furę kasy w knajpę, ale nikt nie chce jeść mojego schabu z leśnymi grzybami. Chyba czas na rewolucję”