„Przypadkiem trafiłam na stary dworek, który śnił mi się po nocach. Nie sądziłam, że w ten sposób odkryje rodzinną tajemnicę”
„Wciąż stałam zszokowana, więc Marek wziął mnie na ręce. Otulona jego ramionami, stopniowo się uspokajałam, aż w końcu poczułam, że… jestem u siebie, że wróciłam do domu, który od lat na mnie czekał”.
- Justyna, 29 lat
Rano obudziłam się w melancholijnym nastroju. Tak było zawsze, gdy śnił mi się ten sen. Wracał do mnie co jakiś czas, jakby chciał przypomnieć, że pewna tajemnica czeka na rozwikłanie.
– Znów byłam w swoim dworku – mruknęłam do męża.
– W jakim dworku? – Marek jeszcze porządnie się nie obudził.
– Nie pamiętasz? Opowiadałam ci tyle razy! – szturchnęłam go łokciem. – Tym z moim portretem.
Przeciągnął się, zarzucił mi kolano na biodro i pocałował w szyję.
Zobacz także
– Chciałbym kiedyś zobaczyć ten obraz – wymruczał.
– Najpierw musielibyśmy znaleźć dworek z mojego snu, jeśli istnieje…
Ten sen zaczął mi się śnić, gdy byłam nastolatką. Stopniowo zapamiętywałam coraz więcej szczegółów, a przede wszystkim widziałam je coraz wyraźniej. Stałam w dużym, zaniedbanym ogrodzie. Gałęzie rozłożystych drzew i od dekad niestrzyżonych krzewów prawie całkiem zasłaniały kamienną ścieżkę.
Wystające nad ogrodzeniem konary mogły przyprawiać przechodniów o dreszcze, ale ja się ich nie bałam. Ciekawość zdecydowanie wygrywała ze strachem. Szłam w głąb ścieżki, rękami rozchylając gałęzie.
Kobieta z portretu wyglądała jak ja!
Dotarłam przed front starego i podniszczonego dworku. Z drewnianej elewacji płatami odłaziła farba. Pokryte brudem szyby też nie zachęcały, by zajrzeć do środka, ale ja uparcie parłam do przodu. Pokonałam pięć schodków i stanęłam przed głównymi drzwiami, równie zniszczonymi jak reszta budynku. We śnie były zawsze lekko uchylone i pomimo przeżartych rdzą zawiasów zdawały się zapraszać do środka. Po krótkiej chwili wahania – takiego jak przed odpakowaniem prezentu – skorzystałam z tego zaproszenia.
Wnętrze dworku było ciemne i jeszcze bardziej ponure niż zarośnięty ogród. Zaraz za drzwiami rozciągał się korytarz. Pod ścianami stały dwie bogato zdobione komody, niemal czarne, nie licząc siwego kożucha kurzu na wierzchu. Nad nimi wisiały zmatowiałe ze starości lustra. Specyficzny zapach starego domu zmieszany z kurzem i pleśnią drażnił mój nos. Korytarz prowadził do obszernego salonu, tonącego w półmroku.
Światło dnia z trudem przedzierało się przez brudne szyby i pnącza dzikiego wina porastającego zewnętrzne ściany. Patrzyłam na wypłowiałe tapety w duże wzory. Meble wykonano z niemal czarnego drewna. Serce salonu stanowił kamienny kominek umieszczony naprzeciw okien, nad którym wisiał portret młodej kobiety.
Czułam się, jakbym patrzyła w lustro. Te same rysy twarzy, ta sama sylwetka i kolor włosów. Taki sam błysk w oczach, zdradzający, że dziewczyna miała charakterek i własne zdanie, zupełnie tak jak ja. Jedyne, co nas różniło, to fryzura – ona miała staromodnie upięte włosy z przedziałkiem pośrodku, ja nosiłam krótką fryzurę z grzywką – oraz strój.
W snach zwykle byłam ubrana w dżinsy i T-shirt. Dziewczyna na obrazie miała na sobie niezwykle szykowną suknię z haftowanym gorsetem, przywodzącą na myśl starodawne stroje balowe.
Kiedy tak wpatrywałam się w „swój portret”, w pewnym momencie rozległo się skrzypienie desek pod czyimiś stopami. Chwilę później do salonu wszedł chudy, wysoki, starszy pan o siwych, przydługich włosach. Bystre oczy w surowej, pomarszczonej twarzy patrzyły na mnie przenikliwie. Mężczyzna otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać – ja się budziłam. Z wielkim żalem, bo naprawdę chciałam usłyszeć, co takiego ma mi do powiedzenia.
– To co, gotowa na kolejny dzień zwiedzania? – Marek pocałował mnie na dzień dobry i czym prędzej wyskoczył z hotelowego łóżka.
Od kilku dni byliśmy w Bieszczadach
Tu zdecydowaliśmy się spędzić nasze pierwsze małżeńskie wakacje. Jesienią – dlatego, że wtedy jest mniej ludzi, a w pracy łatwiej dostać urlop. Na opalaniu nam nie zależało, a deszcz nie był nam straszny – uważaliśmy, że taka aura ma swoje uroki, nie gorsze niż letnia. Oboje lubiliśmy chodzić i zwiedzać, dlatego codziennie wybieraliśmy inną trasę wycieczkową. Tego dnia chcieliśmy bliżej poznać pobliską miejscowość, a w niej zabytkowy kościółek i skansen.
Kiedy obejrzeliśmy już wszystkie zaplanowane atrakcje, zatrzymaliśmy się na lody w lokalnym sklepiku. Było stosunkowo wcześnie i nie chcieliśmy jeszcze wracać do hotelu. Podpytałam ekspedientkę, co warto zobaczyć w najbliższej okolicy, a kobieta skierowała nas na zielony szlak.
Sprawdziliśmy proponowaną trasę na mapie i ruszyliśmy w drogę. Zielone znaki wyprowadziły nas poza wieś. Minęliśmy gospodarstwa otoczone polami i wkroczyliśmy między wysokie drzewa. Zdziwiłam się, że ciągle idziemy brukowaną drogą – chociaż już solidnie zarosła trawą, to wciąż dawało się wyczuć pod stopami kocie łby.
Po półgodzinie dojrzałam stare, metalowe ogrodzenie, zza którego wystawały na zewnątrz gałęzie dawno niestrzyżonych krzewów. Dukt prowadził wprost do furty. Tylko tam, przy bramie, roślinność się przerzedzała i można było zajrzeć w głąb podwórza. Kiedy przybliżyłam twarz do furtki, zamarłam, mimowolnie zaciskając palce na metalowych prętach.
Wyraźnie widziałam zarośniętą ścieżkę z moich snów i ciemną plamę budynku na końcu dróżki. Nie wiem, jak długo stałam niczym sparaliżowana, nadal trzymając się zardzewiałych prętów, gdy w końcu Marek mną potrząsnął.
– To ten… – wydusiłam z siebie.
– Jaki ten? – nie zrozumiał.
– Ogród… Z moich snów, przed moim dworkiem…
Poczułam dreszcze na całym ciele
– To na co czekamy? – zawołał podniecony. – Wchodź do środka.
Pchnął furtkę, która niemiłosiernie zaskrzypiała, aż się skrzywiłam.
Marek przeszedł obok mnie; ja nie byłam w stanie się poruszyć. Po kilku krokach, gdy zorientował się, że wciąż stoję w miejscu, zawrócił.
– Nie chcesz sprawdzić, co tam jest? – zapytał zdziwiony.
Wciąż stałam zszokowana, więc Marek wziął mnie na ręce. Otulona jego ramionami, stopniowo się uspokajałam, aż w końcu poczułam, że… jestem u siebie, że wróciłam do domu, który od lat na mnie czekał. Krzewy i drzewa przerzedziły się, stanęliśmy przed zapuszczonym domostwem.
Mąż postawił mnie na ziemi, a ja oniemiała patrzyłam na poczerniałe ze starości ściany mocno porośnięte pnączami dzikiego wina i brudne okna. Przede mną było pięć schodków prowadzących na ganek z frontowym wejściem. Dworek wyglądał jak w moich snach: te same zdobienia nad drzwiami i oknami, ganek z dwoma filarami wspierającymi zadaszenie – wydawał się tylko bardziej zniszczony. No i ciężkie drzwi z metalową, kutą klamką były teraz zamknięte.
Marek złapał mnie za rękę i poprowadził na ganek. Zastukał w drzwi kilka razy. Kiedy nie doczekał się odzewu, nacisnął klamkę. Drzwi skrzypnęły tak samo jak w snach, i moim oczom ukazał się ponury, ciemny korytarz. Zaczęłam się bać, chociaż w snach nie czułam strachu. Marek objął mnie ramieniem i przekroczyliśmy próg.
Wszystko wyglądało tak jak w snach, w najdrobniejszych detalach, łącznie z kożuchem kurzu na komodach. W salonie od razu przykuł moją uwagę wielki kominek. Jednak nad nim zamiast obrazu widniała ciemna prostokątna plama na wyblakłej tapecie w duże wzory. Zaskoczona rozejrzałam się po pokoju. Mroczne wnętrze znów napełniło mnie strachem.
Gdzie się podział portret?
Dopiero po chwili, pod ścianą, dostrzegłam coś dużego i płaskiego przykrytego białym prześcieradłem. Ten element tak bardzo nie pasował do reszty ciemnego wnętrza, że odruchowo ruszyłam w jego kierunku. Nagle przystanęłam, bo usłyszałam skrzypiącą podłogę na korytarzu i zachrypnięty męski głos:
– Trafili panowie bez problemu? Obraz do renowacji stoi w salonie.
W progu pokoju zobaczyłam chudego, wysokiego, starszego pana o siwych, przydługich włosach. Bystre oczy w surowej, pomarszczonej twarzy patrzyły przenikliwie.
Otworzyłam usta i zamarłam. Ledwo pamiętałam o oddychaniu. Patrzyliśmy na siebie – ja i starzec z moich snów – a Marek zdjął prześcieradło i obrócił mnie w stronę kryjącego się pod nim portretu. Kobieta na płótnie patrzyła życzliwie i delikatnie się uśmiechała, jakby cieszyła się z mojej wizyty.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! Babcia Aniela? – usłyszałam za sobą zachrypnięty głos staruszka i znowu zimne ciarki przeszły mi po plecach.
Resztę popołudnia spędziliśmy, pijąc herbatę z porcelanowych filiżanek. Nie udało nam się z panem Stanisławem znaleźć wspólnych przodków, ale obiecałam, że wrócę tu podczas następnego urlopu. I znowu poszukamy, bo musi być przecież jakieś logiczne wyjaśnienie.