Reklama

Nie szukałam miłości. Miałam dość niespełnionych nadziei, nieudanych randek i rozczarowań. Aplikację randkową zainstalowałam po namowie koleżanki, bardziej z nudów niż z potrzeby. Po kilku dniach bez entuzjazmu przewijałam profile, aż przypadkowo kliknęłam „match” przy facecie, którego zdjęcie wydało mi się… zwyczajne. Bez efektów specjalnych, bez sztucznego uśmiechu. Właściwie nie miałam zamiaru się z nim spotykać, ale odpisał tak naturalnie, że zanim się zorientowałam, umówiłam się na kawę. Nie wiedziałam wtedy, że ten przypadkowy klik stanie się początkiem najważniejszej decyzji w moim życiu.

Reklama

Match, który miał nie znaczyć nic

– No dobra, kliknęłam. I co z tego? – mruknęłam pod nosem, kiedy ekran pokazał znajome już „It’s a match!”. Byłam po dniu pełnym pracy i frustracji, leżąc rozwalona na kanapie z herbatą w ręce. W tle leciał jakiś serial, którego nawet nie oglądałam. Odpisał dosłownie po minucie.

– Cześć, jestem Michał. Serio tu jesteś, bo chcesz poznać kogoś fajnego, czy po prostu przewijasz, bo ci się nudzi?

Zaśmiałam się, aż rozlałam herbatę na koc. To było… bezpretensjonalne. Zwyczajne. Niezwyczajne w tej apce.

– A może jedno i drugie? – odpisałam, zanim mój zdrowy rozsądek zdołał mnie powstrzymać.

Pogadaliśmy. Potem znowu. I znowu. Nic spektakularnego, ale było w nim coś, co przyciągało. Zero bajeru. Po prostu człowiek. Opowiadał o swojej pracy w stoczni, o tym, że ma kota z problemami emocjonalnymi i że nie umie gotować, ale się stara. Ja pisałam, że nie znoszę kotów, ale kocham makaron. Nie musieliśmy się podrywać – po prostu gadaliśmy.

Po tygodniu napisał:

– To co? Kawa na mieście? Wybierz miejsce, ja stawiam.

Zawahałam się. Naprawdę miałam iść na spotkanie z typem z internetu? Przecież to miała być tylko apka do przelotnego czatu. Ale już po chwili odpisałam:

– Nie lubię kawy. Ale mogą być lody. Sobota?

Nie znałam jeszcze jego głosu. Nie wiedziałam, jak pachnie. Ale czułam, że chcę go poznać.

Kawa, która się nie kończyła

Spotkaliśmy się pod lodziarnią przy plaży miejskiej w Gdyni. Wiał lekki wiatr, a ja jak idiotka przyszłam w sukience do kolan, której nie nosiłam od lat. Michał już czekał. Bez telefonu w dłoni. Po prostu stał i patrzył na morze.

– Cześć – podeszłam, czując jak serce mi wali.

– Cześć – uśmiechnął się. – Wyglądasz inaczej niż na zdjęciach. Lepiej.

Nie lubię komplementów. Zazwyczaj brzmią jak fragment kiepskiego scenariusza. Ale jego ton był taki… spokojny. Naturalny. Jakby po prostu stwierdzał fakt, nie próbując mnie oczarować.

Kupiliśmy lody – on wziął truskawkowe, ja orzechowe – i usiedliśmy na ławce z widokiem na zatokę. Rozmawialiśmy. O wszystkim. O jego starym aucie, które ciągle się psuje, o mojej szefowej, która ma obsesję na punkcie deadline’ów. O tym, że oboje nie umiemy gotować ryżu. Śmialiśmy się. Czasem milczeliśmy. Ale to nie było krępujące milczenie – raczej takie, w którym człowiek czuje, że jest w dobrym miejscu. Zaczęło się ściemniać.

– Mam dziwne wrażenie, że siedzimy tu od godziny. A to chyba więcej, co?

Spojrzałam na zegarek. Siedzieliśmy tam trzy i pół godziny.

– Ja też – przyznałam. – Ale nie chce mi się jeszcze iść.

– To może kawa? Wiesz, żeby jakoś dopełnić ten dzień?

Poszliśmy. Piliśmy kawę w małej kawiarni w bocznej uliczce. On swoją z mlekiem, ja czarną, choć wcześniej mówiłam, że nie lubię. I tak spędziliśmy kolejne dwie godziny. A ja wracając do domu, czułam się, jakby coś się właśnie zaczęło.

Wspólna podróż bez mapy

Nie umówiliśmy się oficjalnie na kolejną randkę. Po prostu… zaczęliśmy spędzać razem czas. Michał czasem wpadał do mnie wieczorem z pizzą i filmem na pendrivie, innym razem szliśmy razem do Biedronki, bo „ktoś musi doradzić, który jogurt jest mniej obrzydliwy”. Nie było deklaracji. Ani pytań typu „kim dla siebie jesteśmy?”. A jednak byłam pewna, że coś między nami rośnie. Pewnego dnia napisał:

– Mam tydzień urlopu. Chcesz gdzieś pojechać?

– Tak. Ale nie mów mi dokąd.

– Serio?

– Serio.

W piątek zapakował mnie do starego passata i powiedział tylko:

– Weź bluzę. Może wiać.

Pojechaliśmy na Hel. Spaliśmy w namiocie, który ledwo się trzymał. Michał próbował zrobić kolację na kuchence turystycznej i przypalił parówki. Piliśmy wino z plastikowych kubków i śmialiśmy się, jakbyśmy byli znowu nastolatkami. W nocy wiatr targał namiotem, a ja leżałam przy nim skulona, z głową na jego ramieniu, czując, że niczego więcej nie potrzebuję.

W niedzielę, wracając do domu, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Michał poszedł po kawę, a ja wpatrywałam się przez szybę auta, czując, że to wszystko jest zbyt dobre, by było prawdziwe. Że za chwilę coś się posypie. Że może on ma kogoś. Albo że po prostu zniknie. Ale wtedy wrócił, podał mi kawę, pochylił się i pocałował mnie w czoło.

– Dobrze, że przypadkiem kliknęłaś ten match.

Tylko skinęłam głową. Bo też tak myślałam.

Zatrzymani w czasie

Po wyjeździe nad morze coś się zmieniło. Michał częściej mówił „my” zamiast „ja”. Zaczął zostawiać u mnie swoją szczoteczkę do zębów, a ja łapałam się na tym, że dokupuję jego ulubione płatki. Nie rozmawialiśmy o tym, co między nami się dzieje – po prostu to się działo. I było cudownie. Aż do dnia, gdy spotkałam moją byłą koleżankę z pracy.

– To ten nowy? – wskazała na Michała, który właśnie podjechał po mnie pod biuro. – Słyszałam, że mieszkał kiedyś z narzeczoną. Mieli się pobrać.

Zamarłam. Nigdy mi o tym nie mówił. Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Gapiłam się w sufit i myślałam: a jeśli jestem tylko jego odbiciem po kimś innym? Jeśli on tylko próbuje zagłuszyć swoją przeszłość?

– Michał – powiedziałam w końcu, gdy leżeliśmy razem na kanapie. – Czemu nigdy nie wspomniałeś, że byłeś zaręczony?

Milczał chwilę. Potem tylko westchnął.

– Bo to nic nie znaczy. Odeszła, zanim zdążyliśmy powiedzieć „tak”. I dobrze. Teraz wiem, że to, co mam z tobą, to coś innego. Prawdziwego.

Spojrzałam mu w oczy. Nie było w nich ściemy. Nie musiał mi udowadniać niczego więcej. Tamtej nocy zasnęłam z głową na jego piersi i pierwszy raz pomyślałam, że może ta historia naprawdę ma szansę potrwać.

– Zróbmy coś szalonego – powiedział nagle, gdy gasiliśmy światło. – Coś, co się pamięta.

– Jak co?

– Jeszcze nie wiem. Ale już mam plan.

Zaręczyny przy dźwiękach fal

Była końcówka maja. Michał zabrał mnie do Gdyni, „na spontaniczny wypad”, jak to ujął. Miałam podejrzenia, że coś planuje – był zbyt spokojny, zbyt zorganizowany jak na kogoś, kto zwykle gubił klucze i nie pamiętał, gdzie zaparkował. Ale nie chciałam psuć tej tajemnicy. Wieczorem zaprowadził mnie na plażę. Słońce już zaszło, niebo było jak rozlane mleko z różową poświatą, a morze cicho chlupotało. Michał zdjął buty, wszedł kilka kroków w piasek i odwrócił się do mnie.

– Chcesz wiedzieć, jaki miałem plan?

– No jasne – uśmiechnęłam się, chowając dłonie w kieszeniach bluzy.

Zamiast odpowiedzieć, uklęknął. Serio. Uklęknął na tej wilgotnej, chłodnej plaży, w swoich poplamionych dżinsach, z oczami pełnymi nerwów i… miłości.

Wiem, że nie jesteśmy idealni. I że to wszystko zaczęło się przypadkiem. Ale nic w moim życiu nie było tak bardzo „na miejscu” jak ty. Więc… może spróbujmy. Na serio. Na zawsze.

Wyciągnął pierścionek. Zwykły. Delikatny. Taki, jaki nosiłabym na co dzień.

– No weź, mów coś, bo mnie serce rozsadza – dodał, widząc moją ciszę.

– Michał… ty jesteś kompletnie szalony – wyszeptałam. – Ale… tak.

Rzuciłam mu się na szyję, a on prawie się przewrócił w ten piasek. Śmialiśmy się jak dzieci. A potem usiedliśmy razem i patrzyliśmy na wodę.

– To jak? Ślub w urzędzie?

– Nie. Ślub na plaży. W Gdyni. Tu, gdzie wszystko się zaczęło.

Plaża, przysięga i nowy początek

Ślub odbył się we wrześniu. Bez białej sukni z welonem, bez setki gości, bez wielkiej pompy. Była plaża w Gdyni, niewielki namiot, pod którym ustawiliśmy drewniany stolik i kilka rzędów krzeseł. Wiatr rozwiewał mi włosy, a moje stopy grzęzły w piasku. Michał miał lnianą koszulę i bose nogi. Ja sukienkę, którą kupiłam przez internet za dwieście złotych. Nie potrzebowaliśmy niczego więcej.

– Czy ty, Michale... – głos urzędniczki prawie ginął w szumie fal, ale ja wszystko słyszałam. Każde słowo. Każde spojrzenie. Każdy uśmiech, który był tylko dla mnie.

Gdy wypowiedział przysięgę, miałam wrażenie, że czas stanął. Patrzył mi prosto w oczy, trzymając moją dłoń jakby trzymał w niej cały świat.

– ...przypadkiem kliknęłam match – powiedziałam potem, w podziękowaniu gościom, śmiejąc się przez łzy. – A skończyło się na tym, że ktoś przypadkowy stał się moim domem.

Nie było wystawnego wesela. Było ognisko, muzyka z głośnika i wino w kubkach termicznych. Były rozmowy, śmiech i tańce na bosaka. I był ten jeden moment, kiedy Michał przytulił mnie, a ja pomyślałam: „Dobrze, że nie przesunęłam palcem w lewo”. Czasem życie pisze najlepsze scenariusze, kiedy przestajemy nad nimi panować. Nie szukałam miłości. A ona przyszła – zwyczajna, cicha, piękna.

Alicja, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama