„Randka z przystojnym lekarzem zamiast na wzajemnym badaniu witalności, skończyła się awanturą. Mam 60 lat i własny rozum”
„Próbowałam już wcześniej randek. Jedna katastrofa goniła drugą. Jeden pytał, czy mam oszczędności, drugi chciał się wprowadzać po trzecim spotkaniu. Ale gdy pojawił się Marek, coś drgnęło. Wdowiec, były lekarz, wysportowany, elokwentny. Poznaliśmy się przez aplikację. Pisał poprawnie, ma plusik”.

- Redakcja
Samotność ma swoje plusy – nie muszę się nikomu tłumaczyć, dlaczego piję kawę w szlafroku o dziesiątej. Nikt nie wzdycha, że znowu jem kolację z winem i książką. Ale ma też wieczory. Wieczory są ciche. Za ciche. Czasem aż się boję odgłosu własnych kroków. Wtedy zaczynam się zastanawiać, czy to już wszystko? Czy to już ta część życia, w której czeka się tylko na święta i telefony od córki?
Od siedmiu lat jestem rozwódką i przez większość z nich wmawiałam sobie, że mi z tym dobrze. Że nie potrzebuję już mężczyzny, że jestem niezależna, silna i samowystarczalna. Ale prawda jest taka, że wieczorami tęsknię. Za bliskością. Za tym, że ktoś zapyta: „A jak ci minął dzień?”. Nawet jeśli dzień był nudny. Próbowałam już wcześniej randek.
Jedna katastrofa goniła drugą. Jeden pytał, czy mam oszczędności, drugi chciał się wprowadzać po trzecim spotkaniu. Ale gdy pojawił się Marek, coś drgnęło. Wdowiec, były lekarz, wysportowany, elokwentny. Poznaliśmy się przez aplikację. Pisał poprawnie, nawet używał przecinków tam, gdzie trzeba – już za to miał u mnie plusa.
Po kilku dniach rozmów zaprosił mnie na kolację. I choć chciałam zachować rozsądek, coś we mnie – może ta część, która jeszcze wierzy w miłość – zaczęło się cieszyć. Może to właśnie ten wieczór, który coś zmieni. Może...
Z początku było miło
Restauracja była elegancka, ale nie przesadzona – świece na stolikach, ściany w głębokim zielonym kolorze, kelnerzy w bieli. Marek już tam był. Siedział przy oknie, przeglądał kartę win. Gdy mnie zobaczył, wstał i lekko się uśmiechnął.
– Anno, pięknie wyglądasz – powiedział i pocałował mnie w dłoń, trochę teatralnie, ale... uroczo.
– Dzień dobry. Miło cię wreszcie zobaczyć na żywo.
Usiedliśmy. Z początku było miło. Opowiadałam o jodze w parku i o tym, że czasem chodzę potańczyć. On kiwał głową z aprobatą, aż do momentu, kiedy wspomniałam o moich wieczorach z kieliszkiem wina.
– W tym wieku trzeba być rozsądnym – Marek spojrzał na mnie z czymś w rodzaju nagany. – Alkohol, nawet w małych ilościach, to trucizna.
– Oj, Marek... To raczej mała przyjemność po całym dniu. Nie upijam się przecież – odpowiedziałam lekko, chcąc obrócić to w żart.
– Ale po co ci to? Moje przyjaciółki piją zioła na serce. Wino tylko osłabia ciało i ducha.
Zaczęłam czuć się, jak uczennica przed surowym nauczycielem. A miałam być na randce.
– I te tańce... To nie lepiej książkę wziąć i się dokształcać? – ciągnął dalej.
– Marek, nie jestem twoim projektem zdrowotnym. Mam swoje nawyki, które mnie cieszą – powiedziałam, zachowując jeszcze uprzejmość.
Ale w środku aż się gotowałam. Jeszcze próbowałam zachować fason. Patrzyłam, jak zamawia gotowaną rybę „bez soli i tłuszczu” i pomyślałam, że chyba nie znajdziemy wspólnego języka. Chciałam wieczoru z ciepłym człowiekiem, a nie kontroli sanepidu.
Chcę być wolna
Deser przyniósł kelner – panna cotta z malinami. Chciałam odrobinę słodyczy na zakończenie wieczoru, coś lekkiego, co złagodzi atmosferę. Ale Marek tylko spojrzał na moje danie z niesmakiem.
– Naprawdę chcesz to jeść? Cukier to biała śmierć – westchnął i odsunął swoją wodę z cytryną.
– Wiesz co? – odłożyłam łyżeczkę. – Nie jestem twoją pacjentką, która wymaga kontroli.
Spojrzał na mnie zaskoczony, jakby nie rozumiał, skąd ten ton.
– Nie rozumiesz, że chodzi o troskę? – odparł. – Chcesz być sama do końca życia, z kieliszkiem Merlota i słodkim deserem? Przecież możesz zadbać o siebie.
– Zadbać? W twoim słowniku „zadbać” znaczy „wyrzec się wszystkiego, co sprawia przyjemność”. Moje życie to nie twoje sanatorium!
W lokalu zapadła cisza. Czułam, jak serce bije mi szybciej, jak cała się trzęsę. W jednej sekundzie wróciły do mnie wspomnienia sprzed lat – te same zdania, ten sam ton, co u mojego byłego męża. Tego, który zawsze wiedział lepiej, co powinnam robić, jeść, mówić, jak się ubierać i z kim spotykać.
– Wiesz, miałam kiedyś takiego człowieka. Kontrolującego, chłodnego. Byłam wtedy żoną. Teraz jestem wolna – powiedziałam drżącym głosem.
– Powodzenia w tej twojej wolności – rzucił lodowato i wstał. – Skoro wolisz słuchać Edith Piaf i pić wino niż mieć prawdziwego partnera, to rzeczywiście nie mamy o czym rozmawiać.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak odchodzi, prosty, spięty, z godnością. Gdy kelner podszedł z rachunkiem, pokręciłam głową.
– Proszę podzielić. Ja zapłacę tylko za swoje.
Spojrzałam na resztki deseru i pomyślałam: „Może i będę sama, ale przynajmniej bez człowieka, który mnie mierzy jak kontrolujący maniak”.
Nie chcę, żeby ktoś mnie zmieniał
Szłam przed siebie bez celu. Obcasy stukały po brukowanych ulicach, a miasto wokół mnie zdawało się żyć własnym, obojętnym rytmem. Ludzie śmiali się przy stolikach, kelnerzy roznosili drinki, świat nie miał pojęcia, że właśnie skończyłam kolejną randkę, która zamieniła się w coś między kabaretem a terapią grupową.
– Może ja naprawdę nie potrafię? – mruknęłam do siebie.
Poprzednia randka? Facet z pretensją, że nie mam konta na Instagramie. Jeszcze wcześniejszy – pytał, czy mogę prowadzić, bo on stracił prawo jazdy za jazdę po pijaku. A teraz Marek. Ułożony, zadbany, wykształcony – i z takim bagażem kontroli, że ledwo mogłam oddychać przy deserze.
W myślach usłyszałam głos mojej córki:
– Mamo, ty jesteś silna, ale czasem za bardzo wszystko analizujesz. Może wystarczy po prostu dobrze się bawić?
Tylko że ja nie potrafię „po prostu dobrze się bawić”, kiedy ktoś robi ze mnie projekt do naprawy. Nie chcę, żeby ktoś mnie zmieniał. Nie teraz. Nie po sześćdziesiątce. Zatrzymałam się przy fontannie. Spojrzałam na swoje odbicie w wodzie. Zmarszczki? Są. Siwe pasma we włosach? Też. Ale w oczach coś się tliło – niepokój, zmęczenie… i bunt. Przecież ja jeszcze chcę czegoś więcej. Nie tylko herbatki z melisą i wspólnego oglądania „Pogody dla bogaczy”.
– Może lepiej z kotem i książką? – zaśmiałam się cicho. – A może... jeszcze raz spróbować?
Zaskoczyłam samą siebie tym pytaniem. Nie wiedziałam, jaka odpowiedź mi się bardziej podoba.
Zamierzam być sobą
Minął tydzień, zanim znów otworzyłam aplikację. Nie usuwałam konta – chyba z przekory. Przypominało mi to stare zdjęcia w albumie: nie patrzysz codziennie, ale nie masz serca wyrzucić. I wtedy napisał do mnie Jurek. Zdjęcie z rowerem, profil bez patosu. „Może kawa i spacer?” – zapytał. Prosto, bez nadęcia.
Spotkaliśmy się w niedzielę. Park Skaryszewski, kawiarnia na rogu. Jurek miał 65 lat, był emerytowanym nauczycielem fizyki. Miły, trochę nieśmiały. Rozmawialiśmy o książkach, o tym, jak to było dorastać bez internetu i jak człowiek uczył się cierpliwości, czekając na listy. Przez chwilę uwierzyłam, że może być inaczej.
Spacer był przyjemny. Ale gdy usiedliśmy na ławce z kawą, temat zszedł na dzieci.
– Mój syn mówi, że jestem zbyt niezależna – powiedziałam, trochę testując teren.
– A jesteś? – zapytał Jurek, marszcząc brwi.
– Nie wiem. Może. Nie chcę już nikomu się podporządkowywać. Chcę być sobą.
– No tak, ale związek to kompromis, Anno. Ktoś musi odpuścić. Kobieta... kobieta powinna czasem po prostu dać się prowadzić.
Zamilkłam. Poczułam znajome ukłucie w żołądku. Jeszcze raz. Jeszcze jeden, który „wie lepiej”.
– A mężczyzna? – zapytałam spokojnie. – On nie powinien odpuszczać?
– To inna sprawa. Mężczyzna ma swoją odpowiedzialność. Rolę.
– Jaką rolę? Dyrektora mojej wolności?
– Oj, nie bądź taka złośliwa – Jurek pokręcił głową. – W twoim wieku już nie wypada się buntować, Anno. Nie jesteśmy nastolatkami.
– Masz rację – wstałam. – Nie jestem nastolatką. I dlatego nie zamierzam nikomu pozwolić, żeby mi mówił, kim mam być.
Odeszłam, zostawiając kawę na ławce. Nie obejrzałam się za siebie.
Może jeszcze kiedyś?
Wróciłam do domu i pierwsze, co zrobiłam, to zdjęłam buty. Cisza w mieszkaniu była znajoma, jak stary sweter – nie zawsze wygodna, ale moja. Usiadłam przy stole, nalałam sobie kieliszek wina i westchnęłam głośno.
– Jurek – minus – powiedziałam do siebie na głos, jakbym robiła notatki. – Marek – minus.
Ale ja? Ja dziś znów powiedziałam „nie”. Nie dla świętego spokoju. Nie dla świętego stereotypu. Zajrzałam do aplikacji. Miałam dwie nowe wiadomości. Jedna z nich zaczynała się od: „Nie lubię kobiet z przeszłością, ale...” Przewinęłam. Nie odpisałam. Ale też nie usunęłam konta. Bo może... może jeszcze kiedyś? Usiadłam w fotelu, okryłam się kocem. W tle grała stara płyta z Édith Piaf. Zwykle przy tym dźwięku czułam melancholię, ale dziś – dziś czułam coś innego. Coś jak spokój.
Wzięłam łyk wina, sięgnęłam po długopis i w zeszycie z notatkami napisałam:
„Nie chcę miłości z filmu. Ale chcę miłości, która pachnie szacunkiem. Nawet jeśli to tylko moja własna”.
Zamknęłam zeszyt i spojrzałam przez okno. Miasto jeszcze nie spało. A ja… ja też nie. Bo życie po sześćdziesiątce może i jest inne – ale wciąż moje.
Anna, 63 lata
Czytaj także:
- „Żona najlepszego przyjaciela umilała mi samotne noce. Była nie tylko słodką kusicielką, ale też wytrawnym graczem”
- „Koperty ze ślubu zniknęły jeszcze przed oczepinami. Załamałem się, gdy wyszło na jaw, kto jest tajemniczym złodziejem”
- „Miał 29 lat, ja 41. Straciłam z nim swój rozsądek na zapleczu. Mój romans w dyskoncie miał jednak zaskakujący koniec”