Reklama

Po śmierci męża długo nie mogłam odnaleźć się w świecie. Puste mieszkanie, zbyt ciche wieczory, wspomnienia w każdym kącie. Gdy trafiło się mieszkanie w starym bloku z mojego dzieciństwa, uznałam to za znak. Tu dorastałam, tu pachniał chleb z piekarni na rogu, tu znałam każdy schodek. Wracając, miałam nadzieję poczuć się znów częścią czegoś większego. Pierwsze dni mijały cicho, aż któregoś ranka spotkałam sąsiada z góry, Wojciecha. Uprzejmy uśmiech, ciepłe spojrzenie. A potem była winda. I rozmowa. Tak to się zaczęło.

Reklama

Spacer, który wszystko zmienił

Nigdy nie planowałam tego spaceru. Po prostu wyszłam, trochę z nudów, trochę z potrzeby wyrwania się z mieszkania, gdzie wszystko przypominało mi o Jerzym. Chodziłam powoli, jakbym badała teren po latach nieobecności, zatrzymując się przy znajomych ławkach, spoglądając na stare drzewa, które urosły bardziej niż pamiętałam. W pewnym momencie zobaczyłam Wojciecha. Stał na skraju osiedla z psem, którego wcześniej nie zauważyłam.

– Dzień dobry, pani Barbaro – powiedział, a ja się lekko speszyłam. Uśmiechnęłam się niepewnie.

– Dzień dobry. Ładny pies.

– Wabi się Baster. Adoptowany. Trochę uparciuch, ale wierny jak... no, jak pies – zaśmiał się cicho.

Nie wiem, jak to się stało, ale chwilę później szliśmy już razem. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – o pogodzie, drzewach, o tym, jak bardzo zmieniła się okolica. A potem, nie wiem kiedy, zrobiło się bardziej intymnie. Mówił o tym, że jest samotny. O tym, że jego dzieci wyjechały i nie wracają zbyt często. A ja… ja się otworzyłam. Powiedziałam o Jerzym. O pustce. O tym, że nie umiem sobie z tym poradzić. W pewnym momencie zatrzymał się, spojrzał na mnie poważnie i powiedział:

– Dobrze, że się pani wprowadziła tu z powrotem.

Poczułam coś. Ciepło. Niepokój. Wzruszenie. I trochę strach.

Świat się na chwilę zatrzymał

Zaprosił mnie na kolację trzy dni później.

– Prosto, domowo – powiedział, kiedy wręczał mi mały bilecik, wsunięty w reklamówkę z bułkami. – Bez ceregieli. U mnie, jutro, osiemnasta.

Wahałam się. Pamiętam, jak patrzyłam na sukienkę w szafie – granatową, jeszcze z czasów Jerzego – i myślałam: „A może jednak?”. Poszłam. Stół był nakryty skromnie, ale z sercem. Makaron z sosem i kieliszek czerwonego wina. Pachniało czystością, czuło się ciepło. Baster spał przy kaloryferze, a Wojciech – w rozpiętej koszuli i... zapiętym uśmiechu – mówił, mówił, mówił. O teatrze. O książkach. O tym, jak kiedyś grał w szkole rolę Makbeta.

– I wie pani co? Zawsze ciągnęło mnie do mocnych kobiet. Do takich, które nie boją się żyć – powiedział, patrząc mi w oczy.

Poczułam, jak moje policzki robią się czerwone. Później, kiedy podawał deser, przypadkiem musnął moją dłoń. Nie odsunęłam jej. Patrzyliśmy na siebie długo, aż w końcu nachylił się i mnie pocałował. Cicho, powoli. Poczułam, jakby świat się na chwilę zatrzymał. Byłam znowu młoda. Byłam potrzebna. Byłam kobietą. Dwa dni później na klatce spotkałam Jolę i Irenę. Stały przy skrzynkach, szeptały. Kiedy podeszłam, Jola spojrzała na mnie z mieszanką współczucia i kpiny.

– Wojtek? No, no. Uważaj, Barbaro. On ma swój harmonogram. Środa – ty, piątek – kolejna.

Zamarłam.

– Żartujesz? – wyszeptałam.

– Obawiam się, że nie – odpowiedziała Jola, zerkając wymownie na Irenę.

Czułam się głupia i oszukana

Najpierw próbowałam to zignorować. Wróciłam do mieszkania i wmówiłam sobie, że Jola przesadza, że może zazdrości, może ma jakieś żale sprzed lat. Przecież Wojciech był czuły, delikatny, nie wyglądał na mężczyznę, który tak po prostu... rozdziela dni tygodnia między kobiety. Ale coś we mnie pękło. Zaczęłam obserwować. Gdy tylko usłyszałam kroki na klatce, stawałam przy wizjerze. I widziałam. Jak z wdziękiem rozmawia z Krystyną z drugiego piętra. Jak niesie zakupy pani Danucie, uśmiechając się tym samym, znajomym uśmiechem. Pewnego wieczoru usłyszałam śmiech. Kobiecy. Zatrzymałam się przed drzwiami Wojciecha. Były uchylone. Usłyszałam:

– Ty to zawsze umiesz powiedzieć coś miłego, Wojtku.

– Bo mam słabość do pięknych kobiet. A ty, Haniu, jesteś piękna, wiesz?

Zamarłam. Hania? Przecież to ta z piątego. Wprowadziła się tam dopiero z miesiąc temu.

Wróciłam do siebie i nie mogłam oddychać. Czułam się oszukana, głupia. Jak młoda dziewczyna, która uwierzyła w piękną bajeczkę. Następnego dnia zadzwoniłam do jego drzwi. Otworzył szybko, jakby się mnie spodziewał.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam zimno.

Weszłam do środka i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Podsłuchałam cię wczoraj. Z Hanią. Zresztą, wcześniej Jola też coś mówiła.

Wzruszył ramionami.

– Nikomu niczego nie obiecywałem, Barbaro. Po prostu żyję. A że ludzie czegoś sobie dopowiadają…

– A ja to co? Jedna z wielu?

Nie odpowiedział. Ta cisza bolała bardziej niż cokolwiek innego.

Wdzięczność i cień ulgi

Zamknęłam się w mieszkaniu. Nie miałam ochoty ani wychodzić, ani nikogo widzieć. Radio milczało, telefon leżał nietknięty. Nawet nie podlewałam kwiatów. Przez kilka dni żyłam o herbacie i tostach. Udawałam, że mnie to nie ruszało. Że to tylko epizod, rozczarowanie jakich wiele. Ale nie potrafiłam przestać myśleć. O sobie. O tym, jak łatwo dałam się wciągnąć w coś, co było... czym? Jakimś cholernym przypadkiem? Zabawą? Trzeciego dnia zapukała do mnie Jola.

– Otwórz, wiem, że tam jesteś – powiedziała cicho.

Nie miałam siły protestować. Uchyliłam drzwi. Stała z blachą ciasta i kawą w termosie pod pachą.

– Wpuść mnie. Zjemy i pogadamy.

Usiadłyśmy w kuchni. Jola w milczeniu pokroiła jabłecznik. Pachniał cynamonem i wspomnieniami dzieciństwa.

– Też kiedyś dałam się nabrać – zaczęła. – Innemu, ale podobnemu. Mówił, że jestem wyjątkowa. A potem się okazało, że byłam wyjątkowa w środy.

Spojrzałam na nią, a ona uśmiechnęła się smutno.

– Czemu mi to mówisz?

– Bo nie chcę, żebyś myślała, że jesteś głupia. Bo nie jesteś. Jesteś tylko kobietą, która znowu poczuła coś żywego. I dobrze. Tyle że nie dla niego.

Zacisnęłam dłonie na kubku. Poczułam coś dziwnego – wdzięczność. I może cień ulgi, że nie jestem w tym całkiem sama.

– Dziękuję, Jolu – powiedziałam cicho.

– Od tego są sąsiadki – i znowu się uśmiechnęła.

Nie planował nic poważnego

Znowu go spotkałam. Nie w windzie, nie na spacerze. Po prostu wyszłam wyrzucić śmieci i stał tam, jakby na mnie czekał. Pies przy nodze, uśmiech przyklejony do twarzy.

– Możemy porozmawiać? – zapytał spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło.

Zawahałam się. Serce zabiło mi szybciej, choć już przecież wiedziałam, kim jest. A może właśnie dlatego.

– Jeśli musisz.

Ruszyliśmy razem w stronę placu zabaw. Dzieci biegały, słońce chyliło się ku zachodowi. Sielski obrazek. Tylko między nami wszystko było inne.

– Przykro mi, że tak wyszło – zaczął.

– Że co? Że podsłuchałam? Że nie jestem jedyna?

– Nie chciałem nikogo ranić. Po prostu… nie planowałem niczego poważnego.

– Tylko mi o tym zapomniałeś powiedzieć – rzuciłam sucho.

Nie odparł nic przez chwilę. W końcu wzruszył ramionami.

– Nie wiedziałem, że aż tak ci zależy.

Zachciało mi się śmiać. Głośno, histerycznie, ale nie dałam mu tej satysfakcji.

– A ja nie wiedziałam, że można być tak obojętnym.

Zatrzymaliśmy się przy ławce. Spojrzał na mnie jeszcze raz – tym swoim spojrzeniem, które kiedyś wydawało się ciepłe. Teraz było puste.

– To tyle, Barbaro?

– Tak. Tyle.

Odwróciłam się i odeszłam. Powoli, bez dramatów. Za mną szczekał tylko pies, ale ja już nie patrzyłam za siebie.

Coś się jednak zmieniło

Siedziałam na ławce przed blokiem. Obok bawiły się dzieci, starszy pan rozwiązywał krzyżówki, a Jola machnęła mi ręką z okna kuchennego. Świat się nie zatrzymał. I może właśnie to było najtrudniejsze – że wszystko toczyło się dalej, jakby nic się nie stało. Ale coś się jednak zmieniło. W mojej głowie było ciszej. Już nie analizowałam każdego spojrzenia Wojciecha, jego słów, które brzmiały jak obietnice. Już nie powtarzałam sobie, że może to ja coś źle zrozumiałam. Bo nie zrozumiałam źle. To on nie był gotowy być z nikim naprawdę. A ja, po prostu, dałam się nabrać.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy w moim wieku można jeszcze się czegoś nauczyć. I doszłam do wniosku, że właśnie się nauczyłam. Że serce nie ma metryki. Ale że nie można go rozdawać, jakby było niezniszczalne. Wróciłam do mieszkania. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole. Spojrzałam na kartkę z numerem do domu kultury. Miałam ją od tygodni, a teraz wzięłam telefon do ręki i zadzwoniłam.

– Dzień dobry. Chciałabym zapisać się na zajęcia. Może coś z pisania? Albo fotografia?

– Mamy warsztaty z pisania wspomnień. Czwartek o siedemnastej. Zapisać?

– Tak, poproszę.

Odłożyłam telefon. Uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że wszystko się ułożyło. Ale dlatego, że zaczęłam układać się sama ze sobą. Nie dla kogoś. Dla siebie. I to był pierwszy raz od dawna, kiedy naprawdę poczułam się spokojna.

Barbara, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama