„Zwęszyłam okazję, gdy przystojny student medycyny podjechał pod moje drzwi. Potrzebował miłości, więc mu ją dałam”
„Czy pan kogoś kocha? – spojrzałam mu w oczy, on nie odwrócił wzroku. – Tak. Kocham mocno i żarliwie – mój gość był bardzo poważny. Poczułam, że jestem bliska odkrycia prawdy. Kluczem była miłość”.
- Luna, 60 lat
Sadziłam werbenę. Nowiutki sportowy samochód podjechał niemal pod balkon. Zatrzymał się z piskiem, a potem sprawnie zaparkował między pachołkami.
Energiczne trzaśnięcie drzwi. Odgłos włączanego alarmu. Po minucie dzwonek.
– Jest pan niezwykle szybki – przywitałam go w progu, dyskretnie zdejmując gumowe rękawice.
– Fakt – uśmiechnął się, błyskając dwoma rzędami nieskazitelnie białych zębów. – Niektórzy mówią, że zbyt szybki.
– Zapraszam więc do pokoju. Proszę się rozgościć i, nie tracąc czasu, powiedzieć, co sprowadza pana do wróżki. Przyznam bowiem, że mężczyźni w pana wieku nieczęsto zasięgają u mnie porad.
Zobacz także
– Domyślam się. I w życiu nie powiem kumplom, że tu byłem. Jakby co, wszystkiego się wyprę – jego śmiech był zaraźliwy. – Ale bez pani pomocy chyba nie dam rady… Chcę rzucić studia. Myślę, że minąłem się z powołaniem. A ponieważ studiuję medycynę, los moich ewentualnych przyszłych pacjentów leży teraz w pani rękach – znów się zaśmiał. – Siostro, ratuj!
Wprowadzona w doskonały humor zaproponowałam mu herbatę. Po chwili, z dwoma aromatycznie parującymi filiżankami w rękach, weszłam do pokoju i…
Poczułam się nieswojo
Młody mężczyzna siedział spokojnie na kanapie. Wzrok utkwił gdzieś w okolicach donic z werbeną. Na wpół otwarte drzwi balkonowe wpuszczały do pomieszczenia zapach lata i kwitnących wokół krzewów. Mimo to atmosfera daleka była od sielanki.
Postawiłam naczynia z ciepłym napojem i przysiadłam na brzegu fotela.
Postanowiłam zagrać w otwarte karty.
– Pan nie wierzy we wróżby?
– Nie – odwrócił w moją stronę delikatną chłopięcą twarz.
Patrzył uważnie, a mnie zdawało się, że jego szare źrenice zmieniły kolor. Przybrały barwę bladoniebieską, by już po chwili błyskać kobaltowym granatem.
– Nie wierzę i nie chcę wierzyć.
– Jak mogę panu pomóc? Wiara jest przecież podstawą.
– Tak, jest niezbędna. Na wielu płaszczyznach. Ja jednak przede wszystkim chcę wierzyć, że moim przeznaczeniem jest ratowanie ludzi. Chcę mieć pewność, że to właściwy wybór. Chodzi w końcu o życie i śmierć. Ta praca powinna być powołaniem, a nie sposobem zarobkowania. Zresztą, do pieniędzy mam stosunek dość obojętny. Te ciuchy, samochód, wszystko dostałem od rodziców. Nie potrzebuję jednak bogactwa, by odczuwać szczęście.
– Chce pan wiedzieć, czy zawód lekarza to prawdziwe powołanie?
– Tak.
– Ale nie wierzy pan we wróżby – powtórzyłam powoli.
– Nie.
– W takim razie, jak pana przekonam?
– Myślę, że znajdzie pani sposób. Bez kart, horoskopów i szklanej kuli.
Miał rację. To coś, co wyczuwałam w pokoju, nie potrzebowało dodatkowych narzędzi poznawczych. Wystarczyły moje zmysły. Pewne nadprzyrodzone zdolności. Gdy jednak o nich pomyślałam, powietrze w pomieszczeniu zaczęło falować. Spojrzałam uważnie na mojego gościa i zrozumiałam.
Roztaczał wokół siebie bardzo silną aurę
Skupiłam wzrok i wyłączyłam inne źródła percepcji. Udało się. Dostrzegłam wszechobecną zieleń.
– Słyszał pan kiedyś o czymś takim jak aura? – zapytałam go.
– Tak. Podobno są ludzie zdolni, by ją dostrzec. Myślę, że pani do nich należy.
– Rozumiem już, po co pan przyszedł. Zapewne wie pan także, że aura ma różne kolory. Te zaś są w stanie oddawać ludzkie emocje, nastroje…
– I predyspozycje – przerwał mi. – Proszę powiedzieć, jaki kolor ma moja. Błagam panią.
– Jest zielona – odparłam zgodnie z jego życzeniem.
Mężczyzna posmutniał.
– Czyli jednak! Zielona jak strój anestezjologa. Jak sala operacyjna. Jak zimne światło lamp na szpitalnym korytarzu.
– Ja to widzę odrobinę inaczej – uśmiechnęłam się, licząc, że on odwzajemni mój uśmiech. – Zielonkawe zabarwienie aury ma, rzecz jasna, uzdrawiające i kojące działanie. Ale mówi też o tym, że jest pan człowiekiem odpornym fizycznie i psychicznie. Dlatego inni mogą na panu polegać.
– Budzę zaufanie?
– Tak. Ale potrafi pan również wpływać na zachowanie innych. I na ich decyzje. Myślę, że bywa pan przekonujący. Przy tym spokojny i niezwykle delikatny. Dlatego sądzę, że doskonale sprawdzi się pan w zawodzie dyplomaty, mediatora i…
– Lekarza – dokończył za mnie.
– Tak, lekarza też.
Mężczyzna westchnął. Czułam, że nie jest przekonany. A już na pewno nie sprawiłam mu tą analizą przyjemności.
– Nie cieszy się pan? Przecież medycyna nie pojawiła się przypadkiem. Sam pan wybrał ten kierunek. Ja jedynie mówię, że kolor pańskiej aury pokrywa się z cechami niezbędnymi do wykonywania tego zawodu. Myślę, że byłby pan dobrym lekarzem. Mogę jednak sprawdzić, czy faktycznie tak wygląda przyszłość. Jeśli tylko pan mi pozwoli…
– Nie – stanowczość w jego tonie zaskoczyła mnie. – Żadnych wróżb.
Gdy to powiedział, aura wokół zaczęła się zmieniać. Zieleń pociemniała. Przybrała barwę oczu mężczyzny. Intensywne indygo oblało młodzieńczą sylwetkę. Wypełniło dzielącą nas przestrzeń. Powietrze w pokoju iskrzyło od napięcia i niewypowiedzianych słów.
– Proszę poczekać – spojrzałam uspokajająco. – Bywa, że aura się przekształca. Jak już mówiłam, zależy ona od naszych emocji. Zieleń była stanem naturalnym. Zniknęła jednak. Bo pan jej nie chciał. Została wyparta przez inne uczucia i pragnienia.
– Jaki kolor widzi pani teraz?
– Indygo. Odcień niebieskiego. Ten kolor wciąż bliski jest szpitalnym mundurkom, ale oznacza dużo więcej.
– Proszę mówić – w jego oczach pojawiła się ciekawość i coś jeszcze – nadzieja.
– Indygo nie jest proste do opisania. To kolor, który łączy w sobie błękit i fiolet. Charakteryzuje osoby empatyczne. Element współczucia i odpowiedzialności za innych, który jest w panu bardzo widoczny, może mieć jednak wymiar emocjonalny. Nadal sądzę, że pana powołaniem jest niesienie pomocy innym. Nie wiem tylko, czy koniecznie musi to być sala operacyjna. Indygo oznacza bowiem pewien cenny dar – umiejętność dodawania otuchy i pocieszania w trudnych sytuacjach. Jest też wskaźnikiem miłości… Czy pan kogoś kocha? – spojrzałam mu w oczy, on nie odwrócił wzroku.
– Tak. Kocham mocno i żarliwie – mój gość był bardzo poważny.
Indygo przeszło w intensywny fiolet. Poczułam, że jestem bliska odkrycia prawdy. Kluczem była miłość. „Jak zwykle – przeszło mi przez myśl”. Na głos zaś zapytałam:
– Od dawna jest w panu to uczucie?
– Tak. Sądzę, że od dziecka. Ostatnio jednak przybrało na sile. Może też dopiero teraz w pełni je sobie uświadomiłem.
– I dlatego myśli pan o zmianie zawodu?
– Widzę, że zaczyna pani rozumieć.
– Nie. Czytam aurę. Ta zaś zmienia się. Wciąż widzę zielonkawą poświatę, ale teraz przeważa fiolet. To troszkę tak jak siniak. Przebarwia się z upływem czasu. A zmiana koloru prowadzi do uzdrowienia.
– Czy fiolet nie świadczy jednak o podskórnym krwiaku? To jak ciemniejąca bolesna wybroczyna…
– W wymiarze duchowym oznacza dużą mądrość. Mówi się, że taką aurę mają osoby silnie wierzące, religijne i wierne w miłości. Oddane do końca wybrance serca – zawiesiłam głos z nadzieją, że siedzący naprzeciw mnie przystojniak wreszcie wyjawi prawdziwy powód swego niepokoju.
Wspomni o ukochanej. Pomoże mi wszystko poskładać.
On jednak milczał
Zaryzykowałam więc:
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego miłość do kobiety nie pozwala panu na bycie dobrym lekarzem?
Wyjął z portfela banknot i bez słowa położył na stoliku. Był już w przedpokoju, gdy odwrócił się i rzucił półgłosem:
– Nigdy nie powiedziałem, że to kobieta.
Próbowałam łowić wzrokiem ostatnie przebłyski aury. Niestety, zniknęła. Nie było już fioletu, indygo ani zieleni. Siniak rozmył się. Wyblakł. Zrobił się biały.
– Chwileczkę – krzyknęłam, zanim zamknął za sobą drzwi.
Mężczyzna wrócił do przedpokoju.
– Proszę mi wybaczyć. Zbyt późno to dostrzegłam. Pana prawdziwa aura jest biała. To emocje dodawały jej odcieni.
– Biała jak fartuch lekarza? – na jego ustach pojawił się ironiczny grymas.
– Nie. Biel symbolizuje czystość i oświecenie. Proszę przerwać studia. Wiem, że z poświęceniem ratowałby pan ludzkie życie. Umiejętność pomagania cierpiącym to cenny dar. Ale prócz ciała jest i dusza. Ją też można leczyć. Prawda? – spojrzałam w oczy, które znów były jasnoszare. – Obydwoje wiemy, że prawdziwe powołanie odnajdzie pan w seminarium.
Podziękował radosnym „Bóg zapłać”.