Reklama

Tego dnia przyszłam do pracy wcześniej. Na zapleczu przygotowałam wszystko – ciasta, które piekłam całą noc, cukierki, świeże owoce, i, na wszelki wypadek, dwie butelki wina.

Reklama

Tak wiem, w pracy pić nie wolno, ale miałam nadzieję, że tego dnia dyrektor przymknie na to oko. W końcu tylko raz w życiu człowiek idzie na emeryturę. A takich jak ja, co to przepracowali w jednym miejscu ponad 40 lat, jest coraz mniej. Dinozaury etatów na wymarciu.

Ułożyłam ostatnie serwetki, wyprostowałam stosik plastikowych talerzyków i odetchnęłam głęboko. Ostatni dzień w pracy. Co dalej? Nie wiem. Wiedziałam jednak, że ten dzień da mi energię, bym lekko przeszła na drugą stronę życia. Tak właśnie powiedziała pani Basia, moja mentorka, która przyjęła mnie do pracy 40 lat temu i już odeszła na emeryturę.

– Janeczko – powiedziała w ostatnim dniu pracy, przy pysznej szarlotce. – Praca tutaj stanie się częścią twojego życia, i to być może najważniejszą. Ona cię nie zdradzi, a zawarte tu znajomości przetrwają wszystkie zawieruchy życia. I mówię także o ludziach – wskazała na kilkanaście osób, pracowników domu kultury, które wyjadały upieczone przez panią Basię ciastka. Z boku, na stoliku, stały kwiaty i stosik miłych drobiazgów „na nowe życie. – Dzięki wam przechodzę na drugą stronę z nową energią.

To było 40 lat temu. Teraz przyszedł czas na mnie. Byłam przestraszona końcem pracy, końcem pewnej epoki. Nie miałam męża, dzieci… Naprawdę potrzebowałam tej nowej energii, by znaleźć nowy cel życia.

Zobacz także

Doskonale pamiętam, jak ta przygoda się zaczęła

O pracy w bibliotece marzyłam od dziecka, od kiedy mama zabrała mnie do niewielkiej biblioteki w moim mieście po książkę dla dzieci: baśnie Andersena. To było olśnienie.

W domu mieliśmy niewiele książek. Wśród nich największe emocje wzbudził we mnie „Hrabia Monte Christo”, Aleksandra Dumasa. Ta książka przeszła wraz ze mną wszystkie koleje losu: wyjazd z małego miasteczka do bursy, gdzie mieszkałam, gdy chodziłam do szkoły średniej. Potem pobyt w Warszawie, gdzie zdałam egzaminy na bibliotekoznawstwo.

To były czasy, które obecnym studentom mogą wydawać się jak z powieści o narodzie schizofreników. Otóż nauka w latach 50. była całkowicie podporządkowana ideologii partii. Na przykład wmawiano nam, że Ażajew, ówcześnie piszący w ZSRR autor książek, jest bardziej postępowy od Balzaka, gdyż w swoich powieściach wyraża ideologię kołchozowego chłopstwa. Powtarzałam owe idiotyzmy na egzaminach, choć jednocześnie nasi profesorowie podsuwali nam do czytania prawdziwe perły literatury światowej. My sami mieliśmy wybrać, czy wolimy ideologię czy też prawdziwą sztukę. Większość wybrała to drugie. Wtedy trafialiśmy pod opiekuńcze skrzydła promotorów, którzy między jednym a drugim ideologicznym hasłem przekazywali, a raczej przemycali prawdziwą wiedzę o sztuce i kształtowali przyszłych przewodników miejsc tajemnych.

Ową dziwną nazwę usłyszałam od swojej promotorki. Może dziś zabrzmi to nieco naiwnie, ale dowiedziałam się od niej, że kiedy zdobędę już dyplom magistra, stanę się członkiem tajemnego bractwa.

Pamiętam, że wtedy poczułam, jak rosnę i niemal puchnę z dumy. Wokół komunizm, wszystko ma być wspólne, żadnej oryginalności, cały naród ramię w ramię powinien walczyć o szczęśliwy świat, a tu jakieś tajemne bractwo, którego mam być członkiem? Cudnie!

– Widzisz, Janeczko – powiedziała pani profesor. – Kiedy zaczniesz pracę w bibliotece, nie będziesz tylko bibliotekarką w ciężkich okularach, ale staniesz się przewodnikiem ludzi po tajemniczym świecie powieści grozy, dramatu czy zwiewnych krainach poezji. Co to oznacza? Patrząc na stojącego przed tobą czytelnika powinnaś umieć go rozszyfrować. Na studiach nauczyłaś się, jak inwentaryzować książki. Dla każdego czytelnika też powinnaś w swoim sercu założyć osobistą kartę, by wiedzieć, czego on potrzebuje. Świat książek jest gęstym i niekiedy zdradliwym lasem. Dasz mu nie tę co trzeba książkę i zniechęcisz do czytania do końca życia. Twoim obowiązkiem jest przeprowadzić czytelników przez ów las bezpiecznymi ścieżkami, zauroczyć tajemnicami i zniewolić podsuwanymi lekturami. A wtedy pomożesz swoim podopiecznym doskonalić samego siebie dzięki sztuce zapisanej w książkach. I to jest cel naszego bractwa.

Przyznam, że po wyjściu od promotorki byłam w równym stopniu dumna, jak i przestraszona. Nagle zawód bibliotekarki przestał być taki… łatwy i beztroski. Faktem jest, że moje młode serce i romantyczna dusza tak bardzo przejęły się obrazem przedstawionym mi przez starą profesorkę, że przez kolejne 40 lat starałam się żyć z nim w zgodzie.

Po otrzymaniu dyplomu wróciłam do swojego miasta i znalazłam wymarzoną pracę w bibliotece domu kultury, którego bibliotekarka, pani Basia, szła właśnie na emeryturę.

Ponad 40 lat przesiedziałam między woluminami. Dyskretnie podsuwałam książki, łagodziłam zniechęcenie, dopingowałam do dalszych lektur i cieszyłam się, gdy widziałam w oczach wypożyczających ten błysk narkotykowego nałogu czytania, bez którego życie nie ma już sensu i kolorów.

Zawsze wierzyłam, że książki mogą zdziałać cuda

Czas upływał mi niczym wspaniała powieść, której ja sama byłam autorką. I chociaż czasami tęskniłam za życiem rodzinnym, mężem czy dziećmi, to ponieważ nikogo interesującego nie spotkałam, nie rozpaczałam, bo miałam tylu przyjaciół. Nie tylko w postaci bohaterów książek, ale i ludzi. Przecież tylu pomogłam, tylu wskazałam lepszą ścieżkę życia.

Na przykład Artur. Kilkanaście lat temu przyszedł do pracy jako nauczyciel angielskiego w domu kultury. Wkrótce okazało się, że ma problem alkoholowy. Było mi go żal, bo polubiłam go, był wartościowym, młodym człowiekiem, z żoną i dzieckiem w drodze. Przyjechał do naszego miasta, by odmienić życie i zerwać z przeszłością. A tu nagle znów zaczął pić.

Kierownik pewnego dnia przyszedł do mnie do biblioteki i powiedział:

– Pani Janko. Po co nam taki pracownik? On uczy dzieci na kacu, i sam zaczyna wódą cuchnąć. Muszę z tym skończyć, zanim nie dowie się ktoś z dyrekcji okręgowej.

Wiedziałam, że kierownik chce, bym wsparła go w tej decyzji. Poprosiłam jednak, żeby wstrzymał się jeszcze dwa miesiące.

– To dobry chłopak. Nieco pogubił się w życiu, ale zapewniam, że niedługo się odnajdzie. Książki na pewno mu w tym pomogą.

Kierownik tylko pokiwał głową. Wiedział, co potrafię zdziałać. Następnego dnia zawołałam Artura do biblioteki, posadziłam go przy stoliku w czytelni i kazałam nie ruszać się z miejsca i przeczytać „Rehab” Wiktora Osiatyńskiego.

To historia człowieka, który odkrywa u siebie alkoholizm. Wiedziałam, że Artur jest wrażliwym człowiekiem, że zrozumie, a dynamit zawarty w tej książce eksploduje w jego mózgu i otworzy mu szerzej oczy na to, co wokół siebie niszczy.

Magia zaklęta w książce zadziałała. Może to trochę naiwne z mojej strony, ale tak właśnie myślałam. Wziął się w garść i teraz Artur był dyrektorem domu kultury. Moim szefem. A zatem warto było dać mu szansę.

Podobnie było z Izą i Robertem. Pomogłam im w tarapatach życiowych. Kochali się, nie mieli gdzie mieszkać. Znalazłam im kawalerkę, której właścicielką była moja kuzynka. Poprosiłam ją, żeby nie zdzierała z młodych czynszu. Jakoś oboje się odkuli i dziś są szczęśliwym małżeństwem.

Biblioteka i jej ludzie to było całe moje życie

Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie mam własnego życia, bo przejmuję się życiem innych. Układam, radzę, pomagam… Cóż, członek tajnego bractwa ma swoje obowiązki!

Tego dnia – ostatniego dnia mojej pracy – przyszłam wcześniej i na zapleczu rozłożyłam ciasta i kieliszki do wina. Był piątek. Chłopak – prosto po bibliotekoznawstwie – który miał mnie zastąpić i którego wprowadzałam w tajniki pracy już od miesiąca, wyjechał po ostatnie rzeczy do domu. Wypożyczających było niewielu, zbliżała się majówka. Ale większość pracowników domu kultury była na miejscu. Kiedy zbliżał się koniec dnia pracy, zmieliłam kawę, żeby ładnie pachniało. I czekałam.

Przypomniałam sobie, jak to było przez te ostatnie 40 lat, kiedy w domu kultury żegnano odchodzących na emeryturę. Przychodzili wszyscy pracownicy, choćby na chwilę. Tradycją było, że kierownik wręczał emerytowi jakąś skromną pamiątkę, na którą składali się pozostali. Miała mu ona przypominać lata pracy i wdzięczną pamięć współpracowników. Pamiętam wzruszające chwile, kiedy po 45 latach pracy odchodziła pani Wanda, sprzątaczka. Dostała na pamiątkę dzieła Balzaka. Popłakała się ze wzruszenia i rzuciła mi się na szyję.

Wanda przyszła jako młoda dziewczyna na początku lat 50. Cierpiała na liczne dolegliwości, gdyż była jedną z więźniarek Oświęcimia.

Pewnego dnia zastałam ją między bibliotecznymi półkami. Stała i kartkowała jakąś książkę.

– Co czytasz? – spytałam.

Wandzia zmieszała się strasznie.

– Ja tylko tak. Tu są ładne obrazki.. A jeśli chodzi o książkę… No… Ja nie umiem czytać.

Wanda wstydziła się tego. Pomogłam jej po cichu w nauce. Pięć lat później skończyła wieczorową szkołę podstawową. Umarła kilka lat temu na raka płuc. W jednym ze swoich listów, które do mnie napisała wyznała mi, że w naszej bibliotece spędziła najszczęśliwsze lata swojego życia. W magicznym lesie poznała światy, o których istnieniu nigdy by się nie dowiedziała, gdyby nie książki.

Pani Basia, Wanda, pan Jurek, elektryk, Irena z księgowości, nauczyciel tańca… jak mu było… Tomasz. Za moich czasów na emeryturę poszło z piętnaście, a może i dwadzieścia osób. Pamiętam wszystkie. Ostatnia osoba odeszła jakieś osiem lat temu. Lusia, sekretarka dyrektora. A właściwie czterech kolejnych dyrektorów. Przez dwa miesiące była sekretarką Artura. Pamiętam, jak powiedziała mi pewnego dnia:

– Wiesz, Janka… Przeżyłam czterech dyrektorów, ale nie tego.

– Cóż … – mruknęłam niezobowiązująco. Nie mogłam jej powiedzieć, że przecież ma już 64 lata i czas odejść. I z komputerami coś nie bardzo jej szło, a to nowe czasy.

– Tak, tak, stara jestem – jakby usłyszała moje myśli. – Ale to nie tylko to. Ta młoda… asystentka, to już inny rodzaj człowieka. I ten młody dyrektor także. Wyleczyłaś go z picia, ale już nie przywróciłaś mu duszy. Zobacz, co się zaczyna tu dziać. Dom zacznie przynosić zyski, ale już niewiele będzie tu kultury.

Przypomniałam sobie te słowa Lusi, kiedy siedziałam przy stole z ciastami i czekałam na moich kolegów z pracy. Minęła piętnasta. Powinni już tu zajrzeć… Przecież wiedzieli, że to mój ostatni dzień. Sekretarka dyrektora – kiedyś była to Lusia – zawsze pilnowała, żeby każdy wiedział. I żeby dyrektor nie zapomniał. A Artur wiedział – sam poinformował mnie o terminie przejścia na emeryturę.

Minęła godzina 16. Nikt nie przyszedł. Prawdę mówiąc, już od południa czułam, że wszyscy o mnie zapomnieli. Każdy miał w nosie dawne tradycje. Ludzie przychodzili do pracy na kilka miesięcy, parę lat i odchodzili. Niewielu zagrzewało miejsca. I każdy żył już we własnym świecie. Nikt mnie nie potrzebował, nikt nie uścisnął ręki za tyle lat pracy i poświęcenia. Nagle poczułam się strasznie smutna i opuszczona. Zwijałam ciasta, chowałam je do toreb i ocierałam kapiące z oczu łzy.

Reklama

A jednak nie jestem sama, mam wielu przyjaciół!

Wróciłam przygnębiona do domu. Usiadłam w ciemnym pokoju. Co dalej? Co teraz się ze mną stanie? Nie mam przyjaciół, a myślałam, że…
Nieoczekiwanie zapaliła się na ulicy latarnia. Jej blask padł w moje okna. Oświetlił stojącą na wprost mnie bibliotekę. Pomyślałam wtedy, że nie zostałam sama, że mam jeszcze wielu, wielu przyjaciół, którzy mnie nigdy nie zawiodą. Oto nazwiska tylko niektórych z nich: Balzac, Dickens, Kraszewski, Tuwim, Mniszkówna, Dumas, Faulkner, Gałczyński…

Reklama
Reklama
Reklama