„Pustkę w sercu po śmierci żony wypełnił mi podarowany pies. Wzajemnie uratowaliśmy sobie życia”
„– Miał pan dużo szczęścia. To ten pies pana uratował. Jego szczekanie usłyszeli sąsiedzi i wezwali pogotowie”.

- Marian, 70 lat
Odkąd zmarła moja żona, czuję się sam jak palec na tym świecie. Dzieci co prawda utrzymują ze mną kontakt, ale chyba bardziej z poczucia obowiązku niż ze szczerych chęci. Ot, przyjadą do mnie od czasu do czasu, a niekiedy zaproszą do siebie, lecz to rzadziej. Zresztą ja nawet nie bardzo lubię do nich jeździć. Gdy ostatnio byłem u jednej z córek, już po dwóch dniach miałem serdecznie dość spania na rozkładanej polówce w salonie i wymuszonej uprzejmości przy stole moich nastoletnich wnuków. Czułem się tam jak zupełnie niepotrzebny i zawadzający wszystkim mebel. Toteż z ulgą wróciłem do swojego domu, jak to się mówi „na stare śmieci”.
Niespodzianka na czterech łapach
Ledwo zdążyłem rozpakować walizkę, zajechała do mnie druga córka, Julka. Pomyślałem sobie nawet: „Nie widzieliśmy się od dawna, to pewnie stęskniła się, przyjechała odwiedzić starego ojca, zapytać, jak się czuję, może w czymś pomóc...”. Może i miała takie intencje, ale trzymała też pod pachą pudełko po butach. Postawiła je na podłodze, a po chwili wygramoliła się z niego puchata kulka, ledwie kilkutygodniowy szczeniak.
– Znajomi przynieśli nam psa dla dzieci – powiedziała moja córka. – Tata wie, u nas psa nie ma gdzie trzymać. Mieszkanie ciasne. U taty będzie mu lepiej. W ogrodzie się wybiega, a i tata przy okazji będzie miał towarzystwo...
– Ale ja nie chcę psa! – zaprotestowałem.
– Jak będzie ciut starszy, to zrobi mu tata budę i będzie mieszkał na podwórku. Tata popatrzy, jaki to ładny piesek. – wzięła psa z podłogi i posadziła mi go na kolanach.
– Zabierz tego kundla, bo jeszcze mi tu nasika na spodnie! – wzdrygnąłem się.
– Oj tam, zaraz nasika... – pogłaskała psiaka po głowie. – Zresztą, jak tata go nie chce, to niech go tata komuś odda. Może ktoś na wsi potrzebuje psa? Ale na mnie już czas! Muszę jechać. Do widzenia, tato! – córka pożegnała się i szybko odjechała.
„Cholera jasna, i co ja teraz zrobię z tym psem. Nawet nie wiem, jak tego czorta karmić” – zakląłem w duchu.
Szczeniak wlazł pod stół i zaczął skamleć. Zajrzałem do niego. No tak, narobił mi czort jeden pod stołem! Wyciągnąłem go stamtąd za łeb.
– Jazda stąd, ty wstrętny kundlu! - krzyknąłem na niego.
Kulka schowała się pod łóżkiem i tam zaczęła skamleć. Nalałem mu trochę wody do spodka i wsunąłem pod łóżko. Skamlenie ustało, za to rozległo się głośne mlaskanie.
Chciałem go oddać, a on mi pomógł
Nie chciałem tego psa i postanowiłem, że go komuś oddam. Sęk w tym, że nikt go nie chciał wziąć, nawet za darmo. Zapakowałem go więc do koszyka i zawiozłem w sobotę na targ.
– Ładny szczeniak, ale psa już mamy – mówili ludzie i odchodzili.
No i w ten sposób, chcąc nie chcąc, stałem się właścicielem kundla. Karmiłem go resztkami z obiadu. Wyrósł na całkiem sporego psiaka. Nie darzyłem go jednak wielką sympatią. Wołałem na niego: Kundel. Ot, przybłęda jedna...
Kiedy się ma 72 lata, wszystkiego można się spodziewać... Choroba przyszła do mnie znienacka. Źle się poczułem, coś jakby żołądek mnie rozbolał. Chciałem zrobić sobie herbaty i nagle mroczki przed oczami zaczęły mi latać. Pamiętam, że upadłem na podłogę. Ocknąłem się dopiero w karetce, która wiozła mnie do szpitala.
– Miał pan zawał – mówiła do mnie spokojnym tonem lekarka. – Na szczęście pies pana uratował. Jego szczekanie usłyszeli sąsiedzi i wezwali pogotowie. Wieziemy pana do szpitala. Wszystko będzie dobrze!
Zawał nie był rozległy, ale trzymali mnie w szpitalu ze dwa tygodnie. Kundlem w tym czasie opiekowali się sąsiedzi. Podobno był wtedy osowiały i zupełnie stracił apetyt. Ale kiedy wróciłem do domu, pies przywitał mnie wybuchem radości. Skakał tak, że bałem się, że mnie przewróci.
– Kundlu, Kundelku, spokój już! – głaskałem jego biały łeb, a on merdał ogonem jak oszalały.
Zmartwiłem się
Córki przyjechały mnie odwiedzić i szybko odjechały. Przywiozły jedzenie i jakąś karmę dla psa, ale Kundel nawet nie chciał na nią spojrzeć. Chciał jeść to co ja. No, to dzieliłem się z nim, a nawet podtykałem co lepsze kąski. Boki mu się zaokrągliły, a sierść zaczęła pięknie lśnić. Jednak pewnego dnia zauważyłem, że pies jest jakiś inny niż zwykle. Brakowało mu energii, stał się osowiały i większość czasu spędzał, leżąc na swoim posłaniu. O jedzeniu nawet nie było mowy. Kundel nawet na szynkę nie chciał patrzeć. Taka sytuacja trwała kilka dni. W końcu nieszczęsna psina nie była już w stanie ustać na nogach. Poprosiłem sąsiada, żebyśmy zawieźli Kundla do weterynarza.
– Pies ma bardzo zaawansowaną babeszjozę – zawyrokował doktor.
– A co to jest? – zapytałem.
– To choroba przenoszona przez kleszcze – wyjaśnił.
– Co można zrobić? – zapytałem.
– Chyba niewiele. Późno pan przyjechał. Pies już jest w takim stanie, że wydaje mi się, że najlepiej będzie zwierzę uśpić, żeby nie cierpiało – odpowiedział.
Przytuliłem do siebie Kundla.
– Możemy jeszcze spróbować podać mu antybiotyki, ale proszę sobie nie robić nadziei... Szansa, że wyzdrowieje, to najwyżej 10 procent. To co, dajemy? – zapytał.
– Niech pan mu poda antybiotyki... – poprosiłem cicho.
Kundel dostał pierwszy antybiotyk w gabinecie weterynarza. Resztę zastrzyków robiłem mu sam w domu. Po mniej więcej trzecim zauważyłem, że pies czuje się lepiej. Wstał z posłania i napił się mleka z miski. Jak ja się wtedy ucieszyłem! Mój kochany Kundel pomimo złych rokowań pokonał w końcu groźną chorobę, ale ciągle jeszcze jest bardzo słaby. Jednak najgorsze już za nami! Mam nadzieję, że jako młodemu psu, Kundlowi uda się w końcu wrócić do dawnej formy. Gotuję mu teraz pożywne zupy z kaszą na wołowinie, by szybko nabrał sił.
– Chodź, Kundelku, miska gotowa! – wołam go do kuchni.
„Nawet nie wiesz, Kundlu jeden, jakby mi ciebie brakowało...” – myślę sobie.