„Myślałam, że wreszcie trafiłam na normalnego faceta, ale wyciągnął kalkulator, żeby przeliczyć rachunek”
„Kiedy kelner położył rachunek na stole, Marek już wchodził w aplikację kalkulatora. Przez chwilę myślałam, że to żart. Ale on całkiem serio wziął paragon do ręki i zaczął go analizować. – Ty miałaś makaron za 43 złote, ja ravioli za 48... – mamrotał, stukając coś w ekran. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czekałam, aż powie, że żartuje. Ale nie powiedział”.

- Redakcja
Po pięciu latach związku, który rozpadł się tak cicho, że nawet nie było z czego zrobić dramatu na Insta, wróciłam do punktu wyjścia – singielka po trzydziestce. Samotna, trochę zagubiona i wciąż zdziwiona, że nie wyszło. Myślałam, że jak się zna kogoś na wylot, jak się razem płaci rachunki i planuje wakacje, to to już jest „na zawsze”. A potem któregoś dnia wróciłam do domu i zastałam tylko kartkę na stole: „Nie chcę już tak żyć. Przepraszam. Do widzenia”.
Nie było zdrady, ani awantury. Tylko brak decyzji, że chcemy dalej iść razem. On odszedł – po angielsku. A ja przez miesiące siedziałam na kanapie, oglądałam „The Office” w pętli i wmawiałam sobie, że jestem silna i niezależna.
Długo nie miałam odwagi wrócić na randkowy rynek. Bałam się porażek. Tych niezręcznych milczeń, pustych spojrzeń i rozmów o niczym. Ale coś się we mnie zmieniło, kiedy przyjaciółka Asia zainstalowała mi aplikację randkową i powiedziała:
– Ola, zrób to chociaż dla historii, które potem opowiesz.
I tak poznałam Marka. Od razu mnie kupił: ironiczne poczucie humoru, błyskotliwe wiadomości, zdjęcie z psem. Po tygodniu pisania zaprosił mnie na kolację. I pomyślałam sobie: „A co mi tam. Gorzej niż na kanapie z paczką nachosów nie będzie”.
Ubierając się tamtego wieczoru, czułam się znów jak dziewczyna z liceum. Z nadzieją, że może to właśnie teraz coś się zmieni. Może ten Marek to będzie ktoś, kto sprawi, że przestanę się bać ludzi i znowu poczuję, że jestem ważna.
Może to właśnie ten wieczór, od którego wszystko się zacznie
– Ola? – zapytał, podchodząc z uśmiechem i lekko podniesioną brwią.
– Marek? – odpowiedziałam, choć wiedziałam, że to on. Poznałam go od razu. Był dokładnie taki, jak na zdjęciach – wysoki, w granatowym płaszczu, z tym specyficznym spojrzeniem, jakby cały czas analizował świat i właśnie znalazł coś zabawnego.
Restauracja była klimatyczna. Włoska, ale bez kiczu – ceglane ściany, świeczki w butelkach po winie, subtelna muzyka w tle. Marek wybrał stolik przy oknie. Pachniało bazylią i świeżym chlebem.
– Mam nadzieję, że lubisz włoskie jedzenie – zagadnął, podając mi kartę.
– Uwielbiam. Zwłaszcza wszystko, co ma w sobie czosnek – odpowiedziałam z uśmiechem.
Rozmawiało nam się lekko. Opowiadał o pracy w agencji kreatywnej, o tym, jak przypadkiem trafił do branży i jak z czasem zrozumiał, że nie potrafiłby robić niczego innego. Ja mówiłam o swojej niedawnej zmianie – po korpo rzuciłam wszystko i zaczęłam projektować wnętrza na własną rękę. Był pod wrażeniem. A ja byłam pod wrażeniem jego uważności. Słuchał. Dopytywał.
Kelner przyniósł zamówione dania – on wziął ravioli z grzybami, ja tagliatelle z krewetkami. Do tego karafka czerwonego wina, tiramisu „na pół” i mnóstwo śmiechu.
– Wiesz, że jesteś pierwszą osobą od dawna, z którą mogę tak normalnie pogadać? – powiedziałam w pewnym momencie.
– To dziwne – odpowiedział. – Mam dokładnie takie same odczucia przy Tobie.
I wtedy pomyślałam: może to właśnie ten wieczór, od którego wszystko się zacznie.
Ale nie wiedziałam, że za chwilę wszystko się skończy.
Nie chodziło o pieniądze, tylko o coś więcej
– No dobrze, to co? Tiramisu zjedzone, wino wypite, chyba czas... – Marek rozejrzał się i skinął kelnerowi.
– Czas? – powtórzyłam z uśmiechem, jeszcze w nastroju tego wieczoru.
– Czas rozliczeń – rzucił półżartem, wyciągając telefon.
Kiedy kelner położył rachunek na stole, Marek już wchodził w aplikację kalkulatora. Przez chwilę myślałam, że to żart. Ale on całkiem serio wziął paragon do ręki i zaczął go analizować.
– Ty miałaś makaron za 43 złote, ja ravioli za 48, do tego karafka – 58. Ale ty wypiłaś tylko jeden kieliszek, ja dwa, czyli proporcjonalnie to... hmmm, 1/3 dla ciebie, 2/3 dla mnie... – mamrotał, stukając coś w ekran.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Czekałam, aż powie „żartuję”. Ale nie powiedział. Zamiast tego przesunął telefon w moją stronę.
– Tu masz, 76,25 zł. To już z twoim tiramisu, pół na pół. I napiwek – dodaj 3,50. Tak będzie uczciwie, prawda?
– Yyy… jasne… chyba – wydukałam, sięgając po portfel. Ręce mi się trzęsły.
Nie chodziło o pieniądze. Chodziło o... atmosferę. O to, że w jednej sekundzie cały czar wieczoru prysł jak bańka mydlana. Wino przestało smakować, muzyka stała się nieznośna, a Marek – ten sam, który jeszcze przed chwilą rozbrajał mnie opowieściami z dzieciństwa – teraz siedział naprzeciwko mnie jak księgowy na audycie.
– Wiesz… ja wolę, żeby było uczciwie. Nie lubię wisieć komuś kasę – powiedział spokojnie, jakby tłumaczył mi coś oczywistego.
– Pewnie… rozumiem – skłamałam.
Ale w środku czułam się jak idiotka. Nie dlatego, że zapłaciłam. Tylko dlatego, że przez chwilę naprawdę wierzyłam, że coś z tego będzie.
Mimo to nie przestawaj szukać
Taksówkę złapałam niemal od razu. Usiadłam z tyłu i wbiłam wzrok w ekran telefonu. „76,25 zł” nadal świeciło się w historii przelewów. Płakać mi się chciało. Ze złości. Na siebie.
Wyjęłam telefon i wybrałam numer Asi. Odebrała niemal natychmiast.
– I jak było? – zapytała podekscytowana. – Cały wieczór siedzę i czekam na raport!
– Asia... on miał kalkulator – powiedziałam cicho, ledwo powstrzymując śmiech.
– Co?
– Normalnie. Po kolacji. Wyciągnął telefon i włączył kalkulator. Policzył, ile kto wypił wina, i że tiramisu było na pół. Pokazał mi, ile mam mu przelać. Co do grosza.
– COOOOO?! – krzyknęła. – Ale... dosłownie? Naprawdę kalkulator?
– Dosłownie. Nie metaforycznie. Nie, że „dzielmy po równo”. Nie. On to policzył. Podał mi sumę. I jeszcze doliczył napiwek. Trzy pięćdziesiąt.
– Ile kosztowało to tiramisu?
– Cztery siedemdziesiąt pięć. Na pół.
– Nie wiem, co powiedzieć – Asia zamilkła, a potem parsknęła. – Przepraszam, nie powinnam się śmiać, ale... Ola, co za typ. Ty masz do nich jakiegoś pecha.
– Nie wiem, czy bardziej chce mi się płakać, czy walić głową w ścianę – powiedziałam, patrząc przez okno. – Przecież było tak miło.
– Tacy faceci są najgorsi. Łapią cię na bajer, na uśmiech, na opowieści o mamie i wycieczce do Sycylii. A potem bach: kalkulator. I po romantyzmie.
– Serio się czuję, jakby ktoś mi dał w twarz. Nie przez te pieniądze. Tylko przez... brak gestu. Brak klasy.
– Wiesz co? Obiecaj mi jedno: mimo to nie przestawaj szukać. Bo tam gdzieś naprawdę są normalni faceci.
– Chyba w Skandynawii – mruknęłam.
– Albo w literaturze romantycznej – zaśmiała się.
Rozłączyłam się z lekkim uśmiechem. Ale w głowie miałam tylko jedno: czy naprawdę tak trudno dziś o odrobinę magii?
I wtedy pomyślałam o Arturze
Usiadłam na kanapie, wsparłam nogi o stolik i spojrzałam na zaschnięty ślad po lakierze do paznokci. Idealnie pasował do dzisiejszego wieczoru – obietnica czegoś ładnego, która źle się skończyła.
Marek. Taki był czarujący. Taki obecny. A wystarczyła jedna scena z kalkulatorem, żeby obnażył coś, co w nim siedziało pod skórą – jakaś drobiazgowość, jakiś zimny rozsądek, który zabił wszystko, co wydawało się ciepłe.
I wtedy pomyślałam o Arturze. Moim byłym. O tym, jak potrafił zostawić napiwek większy niż cały rachunek. Jak mówił:
– Nie chodzi o pieniądze, Ola. Chodzi o gest. Jak chcesz kogoś zdobyć, to pokazujesz, że go widzisz. Że chcesz dać coś od siebie.
A potem odszedł, zostawiając mi tylko te wspomnienia.
Westchnęłam. Nie chodziło o to, żeby facet mnie utrzymywał. Nie jestem dzieckiem. Ale chciałam poczuć, że ktoś chce mi zaimponować. Że chce, żebym się uśmiechnęła. Że nie liczy każdej sekundy i każdej złotówki.
– Może jestem staroświecka – powiedziałam do siebie półgłosem – Może nie pasuję do tego nowego świata. Ale chcę kogoś, kto mnie zauroczy, nie rozliczy co do grosza.
Spojrzałam na telefon. Zero wiadomości. Ani od Marka, ani od nikogo innego. Tylko powiadomienie z aplikacji randkowej: „Nowa osoba polubiła twój profil”.
Jeszcze chwila – pomyślałam. – Jeszcze jeden dzień w tej samotności. A potem może... znowu przesunę w prawo.
Sięgnęłam po telefon. Tego było już za wiele!
Obudziłam się z kacem moralnym i lekkim bólem głowy. Otworzyłam oczy i przez chwilę leżałam w bezruchu. Było cicho. Za cicho. Tylko tykanie zegarka i moje własne myśli – jak osy, które krążą nad głową i nie pozwalają zasnąć.
Sięgnęłam po telefon. Na ekranie powiadomienie z WhatsAppa. Marek.
„Hej, dzięki za wczoraj. Miło było. Wysłałem Ci screena z podziałem napiwku, dodaj sobie 3.50 do wczorajszej sumy”
Na moment mnie zamurowało.
Patrzyłam na ten ekran, jakbym widziała wiadomość z innej planety. Naprawdę? Po tej niezręczności jeszcze to? „Dodaj sobie 3.50”? Jeszcze ta emotka – jakby to było coś słodkiego, zabawnego, uroczo-punktualnego.
Przewróciłam oczami. Otworzyłam aplikację bankową. Chciałam przelać mu te przeklęte 3.50, żeby już zamknąć temat. Ale zawahałam się. Zamiast tego otworzyłam okno czatu i zaczęłam pisać:
„Wiesz co, chyba nie szukamy tego samego. Powodzenia”.
Napisałam. Przeczytałam. I... nie wysłałam.
Zamiast tego – skasowałam wiadomość, zablokowałam numer i westchnęłam tak, jakby spadł mi z barków nie tylko Marek, ale wszyscy jemu podobni tego świata. Ci, którzy potrafią rozbić piękny wieczór o fakturę i kalkulację.
Włączyłam aplikację randkową. Długo patrzyłam na ekran. Chciałam go zamknąć. Znowu.
Ale wtedy pojawiło się nowe powiadomienie. Nowy profil. Mężczyzna z gitarą, z uśmiechem – takim, który nie wyglądał na wyliczony.
Z wahaniem, ale przesunęłam w prawo.
Aleksandra, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Szukałem grzybów w lesie, a znalazłem coś lepszego. Tajemnicza grzybiareczka zrobiła mi wykład nie tylko o lejkowcach”
- „Po śmierci męża sama chciałam położyć się do grobu. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś poczuję się kochana”
- „Mąż był głodny, dziecko wrzeszczało, a ja płakałam na podłodze w kuchni. Do tego doprowadziła presja bycia panią domu”