„Przez 2 tygodnie codziennie randkowaliśmy, a potem on rozpłynął się jak mgła. Przypomniał sobie, że ma żonę i dzieci”
„Czułam się przy nim jak nastolatka. Każda rozmowa była ciepła, miękka jak kocyk. Po 2 dniach umówiliśmy się na kawę. A potem już codziennie przez 2 tygodnie. Jakbyśmy chcieli nadrobić wszystkie dni samotności. Jakbyśmy się bali, że to się zaraz skończy. Nie wiedziałam, jak bardzo się nie myliłam”.

- Redakcja
Jeszcze rok temu byłam mężatką. Przez dziesięć lat. Aż pewnego dnia obudziłam się i pomyślałam, że to koniec. Bez spektakularnych zdrad, bez rozbitych talerzy, bez krzyków. Po prostu pustka. Pustka, w której żyliśmy razem z Marcinem, patrząc na siebie jak współlokatorzy, którzy już dawno przestali się lubić, a nawet rozumieć. Po rozwodzie zostałam sama w naszym wspólnym mieszkaniu. On wziął psa. Ja – nasze wspólne łóżko. Przez pierwsze tygodnie zasypiałam z poduszką przytuloną do brzucha i ciszą, która ciążyła mi jak ołów. Nocami włączałam stare seriale, żeby nie zwariować.
Próbowałam się ogarnąć. Poszłam na terapię. Zaczęłam chodzić na jogę. Kupiłam sobie nawet czerwone szpilki, chociaż nie miałam pojęcia, gdzie miałabym w nich chodzić. Chciałam sobie udowodnić, że jeszcze jestem, że nie zniknęłam, że nie jestem przeźroczysta. Znajomi namawiali mnie na randki. „Monia, ty się tak marnujesz! Ściągnij tę apkę do randkowania!”, mówiła Justyna. Więc w końcu się przełamałam. Kilka rozmów. Kilka nieudanych spotkań. Kilku facetów, którzy pytali, czy nie mam ochoty „na coś niezobowiązującego”. Zaczęłam tracić nadzieję, że można jeszcze kogoś spotkać w tym całym chaosie. Aż któregoś wieczoru, gdy już miałam skasować aplikację, pojawił się On. Jarek.
Zdjęcie w górach, krótka broda, zmarszczki od uśmiechu wokół oczu. Napisał: „Nie wiem, co tu robię, ale może się okaże, że dobrze trafiłem?” Zaczęliśmy rozmawiać. Od razu jakbyśmy się znali od lat. Żadnych podtekstów. Po prostu: „Jak ci minął dzień?”, „Jaką kawę lubisz?”, „Czego słuchasz w samochodzie?”. Każda rozmowa była ciepła, miękka, jak kocyk. Po dwóch dniach umówiliśmy się na kawę. A potem już codziennie. Codziennie przez dwa tygodnie. Jakbyśmy chcieli nadrobić wszystkie dni samotności. Jakbyśmy się bali, że to się zaraz skończy. Nie miałam pojęcia, jak bardzo się nie myliłam.
Czułam się przy nim jak nastolatka
– I znowu cappuccino z cynamonem? – Jarek uśmiechnął się, kładąc filiżankę przede mną. – Można ustawić cię w katalogu jako „jesienna dziewczyna”.
– A ty zawsze czarna, bez cukru. Jakbyś karał się za grzechy – parsknęłam śmiechem.
Nasze poranki wyglądały tak przez dwa tygodnie. Spotykaliśmy się na kawie, czasem na lunchu, czasem wieczorem na spacerze. Nagle miałam wrażenie, że ktoś wyciągnął mnie z jakiegoś głębokiego snu. On mnie widział. Autentycznie. Kiedy się śmiałam, patrzył z takim ciepłem, że czułam się jak nastolatka.
– Już dawno się tak nie śmiałam – powiedziałam któregoś dnia, zerkając na niego znad kubka.
– Cieszę się, że znów mogę kogoś rozśmieszać – odpowiedział spokojnie.
– To brzmi, jakbyś był wcześniej w czymś bardzo… zamkniętym.
Jarek zamilkł. Po raz pierwszy. Na chwilę spojrzał przez okno.
– Może kiedyś ci opowiem – rzucił.
To było pierwsze ostrzeżenie. Ale ja zignorowałam ten moment. Zamiast się zastanowić, wciągnęłam go do mojego życia – ugotowałam mu kolację, położył mi głowę na kolanach, zasnął przy mnie na kanapie. Znał już mój kod do domofonu. Kupił mi miękką piżamę, bo mówił, że jego zdaniem nie mam nic wygodnego.
– Monia, co by było, gdybyśmy się poznali kilka lat temu? – zapytał kiedyś.
– Może byśmy teraz mieli już kota i wspólne konto – zażartowałam.
Nie wiedziałam, że on to pytanie zadał sobie zupełnie serio. I że zna już odpowiedź.
Zrobiło mi się niedobrze
Czternaste spotkanie było inne. Pożegnał mnie jak zwykle – pocałunek w czoło, uścisk, krótki śmiech, że „jutro cię znowu porwę”. Ale następnego dnia nie przyszedł. Nie napisał. Czekałam do południa. Potem do wieczora. W końcu tuż przed północą, gdy już zaczęłam pisać wiadomość, telefon zawibrował. Myślałam, że to coś miłego. Że tęskni. Że przeprasza za ciszę. Ale to była jedna linijka. Tylko tyle: „Muszę to zakończyć. Wracam do żony. Przepraszam”.
Zrobiło mi się zimno. Czytałam to zdanie w kółko, jakby miało się zmienić. Jakby za piętnastym razem miało się pojawić coś jeszcze. Objaśnienie. Przejęzyczenie. Cokolwiek. Jaka żona? Jaka cholera żona?! Nie mówił o żadnej kobiecie. Zawsze mówił „mieszkanie”, nigdy „dom”. Nigdy nie wspominał o dzieciach. Przeklęłam siebie w myślach. Jak mogłam być tak głupia? Jak mogłam nie zapytać? Wysłałam mu kilka wiadomości: „Co to znaczy, Jarek?”, „Oszukiwałeś mnie cały czas?”, „Odezwij się, błagam, powiedz coś”.
Cisza. Zniknął z aplikacji. Telefon milczał. Włączyłam komputer i zaczęłam go szukać. W mediach społecznościowych. Gdziekolwiek. Po chwili znalazłam. I nagle zobaczyłam jego zdjęcie sprzed tygodnia. Jarek w ogrodzie. Przytula chłopca, obok kobieta z długimi włosami. Podpis: „Rodzina to siła”. Zrobiło mi się niedobrze. Kliknęłam profil tej kobiety. Zdjęcia, wakacje, dzieci. A pod jednym – komentarz Jarka: „Wróciłem do domu”. Wrócił. Za mną się nawet nie obejrzał.
Konfrontacja przez ekran
Nie mogłam spać. Gapiłam się w sufit, potem w ekran, potem znowu w sufit. W głowie miałam tylko jedno, że muszę coś od niego usłyszeć. Muszę zrozumieć. Muszę dowiedzieć się, co było prawdziwe. Zalogowałam się w znanej społecznościówce. Jego profil był publiczny. Napisałam do niego wiadomość, choć ręce mi się trzęsły:
– Dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego mnie okłamałeś?
Nie minęło pięć minut. Odpisał.
– Nie planowałem tego. Po prostu poczułem się znów jak człowiek. Ale nie mogę tego kontynuować.
Zacisnęłam zęby. Znowu to „nie mogę”. Jakby był biednym, bezwolnym pionkiem.
– To nie był romans. To było codziennie przez dwa tygodnie. Myślałam, że jesteś szczery – napisałam.
– Byłem. Ale potem... przypomniałem sobie, że mam rodzinę.
Przypomniał sobie. Jakby dzieci i żona leżały zakurzone w szafie, a on właśnie je odkrył, porządkując stare pudła.
– Widzisz, nie jestem z gruntu złym człowiekiem – napisał jeszcze. – Po prostu zapomniałem na chwilę, kim jestem.
Nie odpisałam. Zablokowałam go. Wpatrywałam się w czarne okienko czatu. Myślałam, że popłaczę się z bezsilności. Ale łzy nie przyszły. Byłam pusta. Nie miałam siły się nawet złościć. Patrzyłam tylko w lustro i widziałam siebie. Kobietę, która znów uwierzyła. Która dała się nabrać na cudze słowa, ciepły dotyk i kubek cappuccino z cynamonem. I nagle – już nie było nic.
Chciałam w coś wierzyć
– Przecież mówiłam ci, że coś tu śmierdzi – Justyna postawiła przede mną kieliszek wina. – Facet zbyt idealny, zbyt dostępny, zbyt gotowy na wszystko.
– Nie chcę słyszeć „a nie mówiłam” – westchnęłam. – Ja po prostu... chciałam w coś wierzyć.
Siedziałyśmy w jej kuchni. Późny wieczór, świece, miękka muzyka w tle. Mój azyl po katastrofie. W dłoniach trzymałam kieliszek, którego nawet nie miałam siły unieść do ust. Czułam się, jakby ktoś wyjął mi duszę i zostawił tylko skorupę.
– Wierzysz w ludzi. To nie jest zbrodnia – powiedziała cicho Justyna. – Zbrodnia to to, co on zrobił.
– Ale może ja... Może ja naprawdę jestem aż tak łatwa do oszukania?
– Nie. Jesteś po prostu dobra. Wciąż potrafisz ufać. A takich ludzi się dziś rozdeptuje.
– A może po prostu za bardzo chcę kochać – szepnęłam. – Za bardzo potrzebuję, żeby ktoś na mnie patrzył tak, jak on. Przez te dwa tygodnie czułam się jak główna bohaterka. Jakby życie znów miało smak.
– I miało. Ale to nie jego zasługa, tylko twoja – Justyna złapała mnie za rękę. – Bo ty naprawdę potrafisz kochać.
Zamilkłyśmy na chwilę.
– Wiesz, co jest najgorsze? – odezwałam się po chwili. – Że ja się nie wstydzę tego, co czułam. Ja się wstydzę, że byłam dla niego tylko „chwilą zapomnienia”.
Justyna przytuliła mnie mocno.
– Już nigdy nie będziesz dla nikogo, tylko chwilą. Bo teraz nauczysz się mówić „nie”. Nawet sercem.
Nie wiem, czy kiedyś zaufam
Zasnęłam w ubraniu. Obudził mnie hałas z ulicy – ktoś klaksonem wyklinał cały świat. Spojrzałam w sufit i zrozumiałam, że dziś nie chce mi się płakać. I że to wcale nie dlatego, że mi przeszło. Ale dlatego, że już nie chcę oddawać mu więcej moich łez. Wstałam, ogarnęłam włosy, związałam w niedbały kucyk. Ubrałam się w dres i zeszłam do piekarni. Kupiłam sobie ulubioną chałkę. Bez powodu. Bez towarzystwa.
– Dzień dobry pani Moniko – uśmiechnęła się ekspedientka.
Zamrugałam. Nie sądziłam, że ktoś mnie tu pamięta z imienia. Albo, że potrafię się jeszcze uśmiechnąć tak... odruchowo. Po powrocie do domu włączyłam muzykę. Cicho. Tylko dla mnie. Bez przesadnych słów. Bez dramatów. A potem usiadłam z kalendarzem i zaczęłam planować. Nie „życie po Jarku”. Po prostu życie. Zadzwoniłam do Justyny. Umówiłyśmy się na wieczór – wino, seriale, bez mężczyzn w rozmowach. Zgłosiłam się też do nowego projektu w pracy. Coś, czego wcześniej bym się bała. Zaczęłam małe rzeczy. Małe kroki. Małe obietnice dla siebie samej. Nie ufać od razu. Nie skakać na główkę w puste baseny. I nie przepraszać za to, że chcę być kochana. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zaufam. Ale wiem, że nie jestem „ta na chwilę”. I nie potrzebuję już, żeby ktoś mi to powiedział.
Monika, 34 lata
Czytaj także:
- „Kochałam męża, ale nagle zawinął się do grobu. Do dzisiaj mam do niego żal, że zostawił mnie samą na pastwę losu”
- „Pojechaliśmy do Międzyzdrojów ratować nasz związek. Skończyło się awanturą o paragon grozy za gofra”
- „Teściowa robi wszystko, by zepsuć nam urlop w Chorwacji, a mąż boi się pisnąć słowem. Te wakacje to jakiś koszmar”