Reklama

Ten psiak zawitał do mnie wiosną trzy lata temu. To był dla mnie naprawdę bardzo trudny okres. Rok wcześniej nagle zmarł mój mąż, niedługo potem musiałam przeprowadzić się do mieszkania w bloku, bo nie byłam w stanie utrzymać z jednej emerytury ukochanego domku pod miastem. Płakałam, kiedy pakowałam walizki, płakałam, gdy wyjeżdżałam. Czułam, że moje dobre i szczęśliwe życie się skończyło.

Reklama

W nowym miejscu nie potrafiłam się odnaleźć. Tęskniłam za mężem, za sąsiadami. Tam u siebie znałam wszystkich i ze wszystkimi się przyjaźniłam. Wystarczyło, że wyszłam na ulicę, a już był ktoś, z kim można było zamienić kilka słów, pożartować, zapomnieć o troskach.
W bloku, jak mi się wydawało, każdy żył własnym życiem. Ludzie mijali mnie, niektórzy mruknęli pod nosem „dzień dobry” i na tym nasze kontakty właściwie się kończyły. Czułam się bardzo samotna, skrzywdzona, opuszczona.

Pod moimi drzwiami siedział psiak

Dawne przyjaciółki dzwoniły, zapraszały do siebie w odwiedziny. Ja jednak odmawiałam. Mówiłam, że źle się czuję albo nie mam czasu. Kłamałam. Bałam się, że jak pojadę, to mi serce z żalu pęknie. Po pewnym czasie w ogóle nie miałam ochoty nigdzie się ruszać. Wolałam siedzieć w domu i użalać się nad swoim losem. Wychodziłam tylko wtedy, gdy naprawdę musiałam. Do sklepu, apteki, lekarza. A i to sprawiało mi coraz więcej trudności. Popadałam w depresję. I nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie mały, czarny kundelek którego znalazłam pewnego poranka na wycieraczce.

Wybierałam się wtedy do sklepu. Otworzyłam drzwi i go zobaczyłam. Siedział przywiązany smyczą do kaloryfera, machał ogonkiem i wpatrywał się we mnie wielkimi, ciemnymi oczami. Do szyi miał przyczepioną kartkę z napisem: „Błagam, przygarnij mnie, potrzebuję domu”. Nie wiedziałam, co robić. Nigdy wcześniej nie miałam psa i nie zamierzałam żadnego brać sobie na głowę. Uważałam, że to zbyt duży kłopot i obowiązek. Zwłaszcza jak się mieszka w bloku.

W pierwszym odruchu chciałam więc zadzwonić po straż miejską albo jakieś inne służby i poprosić, by go zabrali, ale nie sięgnęłam nawet po komórkę. Coś w środku mi mówiło, że powinnam go zatrzymać. I po chwili namysłu tak właśnie zrobiłam. Trochę się bałam, ale pomyślałam, że jeśli nie poradzę sobie z opieką nad pieskiem, to poszukam mu innego domu. Dałam mu na imię Czaruś, bo to jego spojrzenie ciemnych oczu było naprawdę czarujące. Psiak szybko się u mnie zadomowił. Był radosny i wesoły. Patrzył na mnie z ufnością, nie odstępował na krok. Razem ze mną układał się na kanapie i oglądał serial w telewizji, towarzyszył mi w kuchni, gdy gotowałam, wreszcie wskakiwał do łóżka, gdy szłam spać. I czekał, kiedy zasnę.

Zobacz także

Kochany, mądry piesek

Dokładnie wiedział, kiedy nachodzą mnie czarne myśli. Natychmiast wtedy reagował. Tulił się do mnie, lizał po twarzy, pokazywał sztuczki, szczerzył zęby. Jakby chciał powiedzieć, że wszystko się ułoży, że nie powinnam się martwić. Możecie mi wierzyć lub nie, ale to właśnie dzięki Czarusiowi znowu zaczęłam wychodzić z domu. Malucha nie interesowało, że chcę sobie poleżeć i popłakać. Od pierwszego dnia konsekwentnie domagał się spacerów. Trzy razy dziennie siadał pod drzwiami i głośnym szczekaniem oznajmiał, że czas wyjść. Nie tolerował ociągania się. Jak zbyt długo zbierałam się do wyjścia, bezczelnie siusiał w przedpokoju. Dziś wspominam to z rozbawieniem, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Zwłaszcza jak musiałam chwytać za mop i zmywać podłogę.

Na dodatek Czaruś był bardzo towarzyski. Praktycznie już na pierwszym spacerze chciał zaprzyjaźnić się ze wszystkimi psami z sąsiedztwa. Bałam się o niego, więc starałam się go trzymać jak najdalej od innych zwierzaków. Zwłaszcza tych dużych. Nie pomogło. Któregoś dnia zerwał się ze smyczy i podbiegł do potężnego doga niemieckiego. Pięciokilogramowy piesek kontra osiemdziesięciokilogramowy potwór. Wyobrażacie to sobie?

Ja omal zawału ze strachu nie dostałam. Stałam jak skamieniała i nie mogłam się ruszyć. Olbrzym warknął ostrzegawczo, obwąchał Czarusia, a kiedy mój maluch położył się na grzebiecie… zaczął go lizać. Patrzyłam na to jak urzeczona. Chwilę później razem hasali po pobliskim trawniku.

Wkrótce do tego grona dołączyły kolejne psy

Czaruś błyskawicznie powiększał grono znajomych. A ja wraz z nim! Po kilku dniach ze zdziwieniem, ale i radością odkryłam, że już nie czuję się samotna i wyobcowana w nowym miejscu. Zaprzyjaźniłam się z wieloma sympatycznymi właścicielami psów. Młodymi, starszymi, w moim wieku. Nasi pupile biegali sobie radośnie, szczekając, a my siadaliśmy na ławkach lub gdy padało, chowaliśmy się pod jakąś wiatą i rozmawialiśmy. O naszych ulubieńcach, problemach, radościach. To była naprawdę cudowna odmiana. Doszło do tego, że wychodziłam z psiakiem nie trzy razy dziennie, ale pięć. Wolałam przebywać między ludźmi, niż siedzieć zamknięta w czterech ścianach. Mijały kolejne dni spędzone na spacerach, zabawie, spotkaniach z innymi psiarzami. Odżyłam, nabrałam sił i energii.

Czułam się tak świetnie, że aż postanowiłam wreszcie skorzystać z zaproszenia Halinki, jednej z dawnych przyjaciółek, i odwiedzić stare kąty. Oczywiście zabrałam ze sobą Czarusia. Chciałam koniecznie się nim pochwalić. I opowiedzieć, w jakich dziwnych okolicznościach się u mnie znalazł. Przyjaciółka przyjęła mnie bardzo serdecznie. Zaprosiła wszystkie dziewczyny z sąsiedztwa. Bożenkę, Jadzię, Katarzynę, Edytę i jeszcze kilka innych. Wspomnieniom i żartom nie było końca. Aż mnie brzuch ze śmiechu rozbolał!

Zaraz, co one wykombinowały?

Czaruś kręcił się po podwórku, szczekał, ale w pewnym momencie zniknął. Wołałam go, wołałam i nic. Przerażona zerwałam się z krzesła. Chciałam biec i go szukać. Nie wyobrażałam już sobie bez niego życia. Ale Halinka mnie powstrzymała.

– Usiądź spokojnie i zjedz jeszcze ciasta. A o Czarusia się nie martw. Zniknął, bo chce sobie pobiegać. Ma tu dużo więcej miejsca niż na tym twoim osiedlu – uśmiechnęła się.

– Łatwo ci mówić. A jak się zgubi? Przecież jest tu po raz pierwszy. Zapędzi się gdzieś daleko i nie odnajdzie drogi powrotnej – jęknęłam.

– Odnajdzie, odnajdzie, nie denerwuj się! Zna okolicę jak własną kieszeń. Przecież spędził tu pierwszy rok swojego życia. Zdążył obwąchać wszystkie kąty – odezwała się Bożenka.

Halinka spiorunowała ją wzrokiem.

– No wiesz, miałaś trzymać język za zębami – ofuknęła ją.

– Zaraz, zaraz… Jak to zna okolicę jak własną kieszeń? Zdążył obwąchać wszystkie kąty? – patrzyłam zdumiona to na jedną, to na drugą, bo nie rozumiałam, o co tu chodzi.

I nagle mnie olśniło.

– A, już wiem! To, że Czaruś jest ze mną, to wasza sprawka! To wy go podrzuciłyście! Przyznajcie się natychmiast! – zrobiłam groźną minę.

– Pomysł rzeczywiście był nasz. Ale wykonanie mojej wnuczki Karoliny. Jechała na zajęcia na uczelni, no i wzięła psiaka ze sobą – przyznała Halinka.

Byłam tak wzruszona

– Ale skąd wam to w ogóle przyszło do głowy?

– Martwiłyśmy się o ciebie. Czułyśmy, że jesteś w rozsypce. Nie chciałaś przecież rozmawiać przez telefon, przyjechać w odwiedziny. Chciałyśmy ci pomóc, ale nie wiedziałyśmy jak. No i wtedy Jadzia wyczytała w jakiejś gazecie, że jednym z najlepszych, że tak powiem naturalnych lekarstw na smutki jest pies. U Edyty rok wcześniej oszczeniła się suczka, więc na podwórku psiaków nie brakowało. Wybrałyśmy najsympatyczniejszego i najbardziej przymilnego i wysłałyśmy go do ciebie. Chyba się nie gniewasz? – Halinka spojrzała na mnie niepewnie.

– Oczywiście, że… – specjalnie zawiesiłam głos – …że nie! Wręcz przeciwnie, jestem wam bardzo, bardzo wdzięczna! To był najlepszy pomysł pod słońcem – zakrzyknęłam uradowana, a potem ucałowałam wszystkie serdecznie.

Reklama

Byłam tak wzruszona, że nawet nie zauważyłam, że Czaruś wrócił. Zorientowałam się dopiero wtedy, kiedy wskoczył mi na kolana
Dziś Czaruś ma już cztery lata. Nic się nie zmienił. Nadal jest wesoły, skory do zabawy, opiekuńczy. Jesteśmy nierozłączni. Dbam o niego, głaszczę, bawię się z nim, zabieram ze sobą wszędzie, gdzie można. Tylko w ten sposób mogę się odwdzięczyć za to, że mnie wyciągnął z czarnej otchłani.

Reklama
Reklama
Reklama