Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło psuć. Może wtedy, gdy zaczęliśmy mówić o „naszym mieszkaniu”, jakby to był projekt, nie dom. Albo gdy pierwszy raz spojrzałam na Mateusza i pomyślałam, że już go nie rozumiem. A przecież kiedyś wszystko było takie proste. Byliśmy razem pięć lat, dzieliliśmy łóżko, święta, marzenia. Miałam wrażenie, że jesteśmy drużyną.

Reklama

– W końcu będziemy na swoim – powiedział, gdy podpisywaliśmy umowę z deweloperem. Patrzył na mnie tym swoim spojrzeniem – pewnym, pełnym planów. – Zrobimy wszystko razem.

Pamiętam, jak się wtedy uśmiechnęłam. Wierzyłam mu. Nawet przez sekundę nie pomyślałam, że „razem” może znaczyć coś zupełnie innego dla każdego z nas. Ja widziałam wspólne wybieranie zasłon, wieczory z kieliszkiem wina w salonie pełnym kartonów. On chyba... sam nie wiedział, co widzi. Albo nie chciał się zatrzymać, by to sprawdzić.

To miało być nasze miejsce. Nasz początek. A stało się czymś, co nas złamało.

Kłóciliśmy się o każdą ścianę

Pierwsze tygodnie remontu były jeszcze znośne. Pełne pyłu, hałasu i fast foodu jedzonego na parapecie, ale też śmiechu, planowania i tej dziwnej, gorączkowej ekscytacji. Pamiętam, jak siedzieliśmy na podłodze w pustym salonie, z planami w ręku i kawą.

A tu zrobimy cegłę, wiesz, taką białą, loftową – powiedział Mateusz, stukając ołówkiem w ścianę.

– Myślałam o oliwkowej ścianie i drewnianej półce… – rzuciłam ostrożnie.

– Serio? Będzie jak na jakimś eko blogu – zaśmiał się, ale wcale nie ciepło.

Zamknęłam usta. Może miał rację. Może ta oliwka była głupia. Ale coś mnie wtedy zakłuło.

Kłótnia o płytki w łazience przyszła tydzień później. Chciałam ciemny granat, Mateusz upierał się przy szarościach. I znów to jego:

– Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo.

– Bo ty nie słuchasz. Ja mówię, a ty już w głowie układasz ripostę.

To miało być nasze wspólne mieszkanie, a czuję się jak gość w twoim katalogu wnętrz.

Słowa zostały między nami, ciężkie jak worek cementu. Po tej kłótni oboje milczeliśmy przez dwa dni. Kręciliśmy się po mieszkaniu, jakby było polem minowym. Już wtedy czułam, że coś jest nie tak, że nie walczymy o dom, tylko o dominację.

Mimo to wciąż miałam nadzieję, że to tylko etap. Że każda para tak ma. Że się dotrzemy. Nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero początek.

Zostałam z tym sama

Wydawało mi się, że najgorsze już za nami. Że skoro przeszliśmy przez fazę płytek i ścian, to teraz będzie łatwiej. Chciałam porozmawiać, tak po prostu – bez napięcia, bez podtekstów. Usiadłam z Mateuszem przy tymczasowym kuchennym stole, gdzie zamiast talerzy leżały próbki blatów i katalog z lampami.

– Możemy chwilę pogadać nie o remoncie? – zapytałam, a on nawet nie oderwał wzroku od telefonu.

– Mów – rzucił, z tym swoim obojętnym tonem, który ostatnio słyszałam zbyt często.

– Zawsze myślałam, że to będzie nasze wspólne miejsce… A mam wrażenie, że każda decyzja to walka. Ty znikasz, ja siedzę tu sama z tym wszystkim. Może coś robimy źle?

– Nie mam już siły na te twoje fochy, Olga – westchnął ciężko. – Serio, ile można?

Zamarłam. To nie był wyrzut. To było zrezygnowanie. Jakby wszystko, co między nami, było kulą u nogi. Chciałam powiedzieć, że mnie rani, że się boję. Ale milczałam.

Od tamtej rozmowy zaczął znikać coraz częściej. Wracał późno, tłumacząc się pracą, ale przecież wcześniej jakoś znajdował czas. Nawet gdy był w domu, siedział zamknięty w sypialni, przeglądając telefon. Ja zostawałam przy kartonach i decyzjach, które już miały być wspólne.

Podczas jednej z kolacji, którą ugotowałam z nadzieją, że coś się zmieni, znowu się posprzeczaliśmy. Poszło o krzesła.

– Nie kupiłam ich, tylko pokazałam ci opcję – tłumaczyłam spokojnie.

Zawsze robisz wszystko po swojemu. Po co w ogóle mnie pytasz?

Wtedy poczułam się, jakbym była w tym wszystkim sama. A przecież to miał być nasz dom.

Dla niego to było za wiele

To było popołudnie, kiedy wróciłam wcześniej z pracy. Chciałam go zaskoczyć – kupiłam nowe zasłony, takie o których kiedyś rozmawialiśmy. Wchodziłam cicho, z torbą w dłoni i tą idiotyczną nadzieją, że może się ucieszy. Ale w mieszkaniu panowała cisza, tylko z sypialni dochodziły stłumione głosy. Zatrzymałam się przy drzwiach.

– Stary, nie wiem, po co mi to było – usłyszałam głos Mateusza. – Cały ten remont, całe to mieszkanie… Czuję się, jakbym się wpakował w pułapkę. Serio...

Nie pamiętam, co powiedział dalej. Głowa mi dudniła. Zasłony wypadły mi z rąk. Weszłam do pokoju jak burza.

Ty naprawdę tak myślisz? Że to pułapka? – zapytałam drżącym głosem.

Mateusz się odwrócił, zaskoczony, jakby zapomniał, że mieszkamy razem.

– Olga, nie teraz…

– Nie, właśnie teraz! – warknęłam. – Od miesięcy się mijamy, nie rozmawiamy, robisz wszystko, żeby mnie unikać. A teraz słyszę, że wszystko to był błąd?!

Zamilkł na chwilę. Potem usiadł na łóżku i spuścił głowę.

– Ja się w tym wszystkim pogubiłem… Może popełniliśmy błąd. Może nie jesteśmy dla siebie stworzeni.

– Więc to wszystko na nic? – głos mi się łamał. – Te lata, te plany? Ty się po prostu… poddajesz?

Nie odpowiedział. Tylko siedział, jakby już go nie obchodziło, że krzyczę, że płaczę. Wtedy po raz pierwszy naprawdę poczułam, że go tracę. Nie przez zdradę, nie przez kłamstwo. Przez to, że przestaliśmy się słyszeć.

Między nami powstał mur

Po tamtej rozmowie zniknęło już nawet napięcie – zostało tylko coś w rodzaju zawieszenia. Krzątaliśmy się po mieszkaniu jak współlokatorzy, których coś kiedyś łączyło, ale teraz jedynie wymieniają uprzejmości. Każde słowo było ostrożne, jakbyśmy chodzili po potłuczonym szkle.

Kiedyś zapytał, czy może powiesić lustro w korytarzu. Pokiwałam głową. Bez słowa. A jeszcze kilka miesięcy temu kłócilibyśmy się o to, czy rama ma być czarna, czy złota.

Wieczorami siedziałam sama w salonie, patrząc na puste ściany. Myślałam, że gdy je w końcu udekorujemy, będzie ciepło, domowo. Tymczasem nawet ramki na zdjęcia czekały w kartonie – jakby same nie były pewne, czy warto wchodzić w tę przestrzeń.

Pewnego wieczoru, gdy wrócił z pracy, spróbowałam jeszcze raz. Miałam w ręce kubek herbaty, a w głowie setki wersji tej rozmowy.

– Mateusz... Ty mnie jeszcze kochasz? – zapytałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem, ale bez złości. Raczej z rezygnacją.

Nie wiem. Naprawdę nie wiem, Olga.

To „nie wiem” brzmiało gorzej niż „nie”. Było jak zawieszony wyrok – bez apelacji, bez wyjaśnienia.

Nie rozmawialiśmy już tego wieczoru. Po prostu każde z nas poszło do innego kąta mieszkania. I choć dzieliło nas zaledwie kilka kroków, czułam, że jesteśmy od siebie oddaleni bardziej niż kiedykolwiek.

Wreszcie się poddaliśmy

Minęły dwa miesiące. Mieszkaliśmy nadal razem, choć już jak obcy. Czasem zdarzało nam się zamienić parę zdań o rachunkach, dostawie mebli albo o tym, kto kupi mleko. I tyle. Każde z nas żyło w swojej bańce, udając, że ta druga nie istnieje. Mieszkanie – to piękne, dopracowane w szczegółach, o które tyle walczyliśmy – było teraz tylko przestrzenią, którą dzieliliśmy z uprzejmą obojętnością.

Rozmawialiśmy tydzień później. Bez emocji, bez krzyków. Po prostu usiedliśmy na tej naszej idealnej sofie, której wybór kiedyś niemal nas poróżnił, i powiedzieliśmy sobie prawdę.

– Myślę, że powinniśmy to zakończyć – powiedział Mateusz, nie patrząc mi w oczy.

– Też tak myślę – odpowiedziałam, prawie szeptem.

I to było to. Żadnej dramatycznej sceny, żadnego rzucania talerzami. Po prostu koniec. Formalna decyzja, którą podjęliśmy wspólnie – rozwód. Bez walki o majątek, bez pretensji. Może dlatego, że wszystko, co mieliśmy do stracenia, już dawno straciliśmy.

Złożyliśmy papiery razem. Pamiętam, jak w sądzie spojrzałam na niego i zobaczyłam nie wroga, nie obcego, ale człowieka, z którym kiedyś bardzo się starałam. Którego naprawdę kochałam.

Dziś mieszkam gdzie indziej. Mniejsze mieszkanie, ale… moje. Czasem tęsknię za tym, co mogło być. Ale wiem, że czasem miłość nie umiera z hukiem. Czasem rozchodzi się powoli, cicho, kawałek po kawałku. I nawet się nie orientujesz, że już jej nie ma.

Nie każdy wspólny plan to przepis na szczęście. Czasem wystarczy tylko jedno niedopowiedzenie, jedno przemilczenie, by wszystko się rozpadło. Czasem związek kończy się nie przez zdradę, lecz przez ciszę. I przez to, że nikt nie umiał powiedzieć „dość”, zanim było za późno.

Olga, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama