Reklama

Czasem myślę, że gdyby ktoś zrobił serial o moim życiu, miałby gotowy hit – coś pomiędzy komedią a thrillerem psychologicznym. Nazywam się Anka, mam 32 lata, uczę polskiego w liceum, jestem żoną Michała – złotego chłopaka, który, niestety, dostał w pakiecie związek z matką.

Reklama

Od trzech lat próbuję zapanować nad naszym domem – dosłownie i w przenośni. Mieszkamy na obrzeżach miasta w szeregowcu, który miał być „naszym wspólnym miejscem”. Tyle że Jadzia, czyli mama Michała, uważa go za przedłużenie swojej kuchni. Potrafi wpaść o siódmej rano z siatką świeżych bułek „bo przecież nie jadacie śniadań, dzieci” albo wejść bez pytania, żeby „podlać kwiaty”. Tylko że podlewa też moją cierpliwość. I to wrzątkiem.

Chciałam postawić granice

Zbliżała się Wielkanoc – coroczna bitwa o terytorium, kuchnię i godność osobistą. I w tym roku przysięgłam sobie jedno: nie dam się pokonać.

– Michał, musimy ustalić strategię – powiedziałam pewnego wieczoru, siadając przy stole z notesem i flamastrami.

– Strategię na co? – zapytał, nie odrywając wzroku od telefonu.

– Na twoją matkę. W tym roku ja robię porządki. Ja gotuję. Ja rozdzielam zadania. Nie chcę zastać jej w fartuchu i gumowych rękawiczkach, szorującej podłogi o świcie Wielkiej Środy.

Michał westchnął.

– Anka, przecież ona tylko chce pomóc...

– Nie. Ona chce przejąć kontrolę. A ja nie jestem już jej trzynastoletnim chłopcem, któremu trzeba wytłumaczyć, jak się pierze firanki. Jesteśmy dorośli. Mamy swoje życie. I ja mam plan.

Podniosłam notes, na którym wielkimi literami napisałam: MISJA WIELKANOC 2025. Michał uniósł brwi.

– Boję się zapytać, co będzie dalej.

– Lepiej, żebyś się bał. Bo jeśli mnie zawiedziesz... – spojrzałam na niego dramatycznie – to sam z nią potem zjesz ten cholerny żurek.

Przygotowałam plan działania

W niedzielę rano, zaraz po śniadaniu, stanęłam przed lodówką z magnesami w ręku. Michał przyglądał mi się spod oka, gryząc kanapkę z pasztetem.

– Serio? Harmonogram?

– Nie harmonogram, tylko plan działania. Żeby nie było później „a ja nie wiedziałem”. – Przykleiłam kartkę z napisem „WIELKANOCNE PORZĄDKI 2025 – TYDZIEŃ MISJI”.

Codziennie coś. Poniedziałek – okna. Wtorek – szafy. Środa – podłogi. Czwartek – zakupy. Piątek – gotowanie. Sobota – luz, dekoracje i jajka.

Aha, a mama co na to?

– Uprzedzona. Napisałam jej wczoraj SMS-a. Uprzejmie, ale stanowczo.

– I co odpisała?

– „Dobrze, Anusiu. W takim razie nie będę przeszkadzać.” – Zacytowałam tonem, który ewidentnie coś sugerował.

Michał podniósł brwi.

– To brzmi… podejrzanie spokojnie.

– Dokładnie. Za spokojnie. Ale nie dam się zmylić. Tym razem ją przechytrzę.

Dla pewności zadzwoniłam jeszcze do Jadzi. Odbierając, mówiła akurat coś do kota.

– Mamo, tylko przypominam, że w tym roku bierzemy wszystko na siebie, dobrze?

– Ależ oczywiście, Aniu. Ja tam nie będę się wtrącać. Wy młodzi lepiej wiecie.

Zamrugałam.

– Naprawdę?

– Naprawdę. – Jej głos był aż za łagodny. – Ja tam już swoje święta miałam. Teraz czas na was.

Rozłączyłam się, czując niepokój. Michał tylko spojrzał na mnie z kanapy.

– I co?

– Coś kombinuje.

Wiedziałam, że nie wytrzyma

We wtorek wróciłam z pracy przed siedemnastą. W głowie miałam listę zakupów i cichą nadzieję, że wreszcie ogarnę garderobę. Ale gdy tylko otworzyłam drzwi, zamarłam. W przedpokoju stało wiadro z pianą. W salonie – podniesione dywany i rozwieszone firanki. W kuchni unosił się drażniący zapach octu. A pośrodku całego tego chaosu – Jadzia, w kwiecistym fartuchu, dzierżąca mopa niczym broń masowego rażenia. Tańczyła przy dźwiękach disco polo, szorując podłogę jak w transie.

– Dzień dobry! – rzuciła radośnie, jakby nic się nie działo. – Pomyślałam, że skoro tak jesteś zapracowana...

– Mamo, co tu robisz?! – wykrztusiłam, próbując nie krzyczeć.

– No przecież tylko pomagam. Zmęczona wracasz, dziecko. A kurz był taki, że aż się prosił o szmatę. Firanki już zdjęłam – jutro będą wyprane!

Stałam w bezruchu.

– Ale... przecież pisałam, mówiłam... że nie trzeba! – wysyczałam przez zęby.

Z łazienki wychylił się Michał.

– Hej, kochanie. Mama przyszła wcześniej, nie zdążyłem ci napisać...

– Oczywiście – prychnęłam. – Bo po co? Moje zdanie nie ma tu żadnego znaczenia.

– Nie przesadzaj, Anka – odpowiedziała Jadzia z rozbawieniem. – Nie róbmy z igły widły.

Zacisnęłam pięści.

– Naprawdę nie rozumiesz słowa „granice”? – powiedziałam już cicho, ale ostro.

– Oj tam, oj tam. Tylko trochę pomogłam. Chcecie święta, czy nie?

Spojrzałam na Michała. Odwrócił wzrok. Typowe. Bez słowa poszłam do sypialni i trzasnęłam drzwiami. Niech sobie szorują. Ale w środku już wiedziałam – to dopiero początek.

To był sabotaż

W środę wieczorem, kiedy zorientowałam się, że pralka znów się „zepsuła”, coś we mnie pękło. Rano działała bez zarzutu, a teraz nie reagowała na żaden przycisk. I oczywiście – to akurat pranie z pościelą, które planowałam na święta.

– Dziwne, jeszcze rano działała – rzucił Michał, zaglądając do bębna jak do studni bez dna.

– Mhm. Dziwne – powtórzyłam, czując, jak narasta we mnie wściekłość.

W kuchni zauważyłam, że moje przyprawy są poprzestawiane, a słoik z suszonymi grzybami zniknął. A przecież leżał tu, przygotowany do żurku.

Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w przedpokoju. Wtedy ją usłyszałam. Jadzię, rozmawiającą przez telefon na ganku. Mówiła głośno, pewnie myśląc, że nie słyszę.

– Ja to muszę wszystko sama, Wiesiu. Bo ona... no, nie ogarnia. Taka młoda, a kuchnia jak z katalogu, tylko że nic w niej nie działa. Jak ja nie zrobię, to kto zrobi?

Zamarłam. W głowie pulsowało mi jedno zdanie: nie ogarniam. Wstałam powoli, otworzyłam drzwi i spojrzałam na nią bez słowa.

Przerwała rozmowę.

– Anka! Ja tylko z Wiesią... – zaczęła, ale jej twarz zdradzała zaskoczenie.

– Ja nie ogarniam? – spytałam spokojnie, choć ręce mi się trzęsły. – Czyli to wszystko to była twoja akcja? Pralka, grzyby, przestawione przyprawy?

– Ależ skąd! – Jadzia uniosła ręce. – Ja tylko chciałam pomóc. Naprawdę nie musisz tego tak odbierać...

– Nie muszę? – przerwałam. – Wiesz co? Może faktycznie nie ogarniam. Ale to mój dom. I nie pozwolę ci się tu rządzić jak u siebie.

Na chwilę zapadła cisza. Patrzyła na mnie uważnie, jakby pierwszy raz zobaczyła, że nie jestem tylko żoną Michałka.

Przyniosła swoją święconkę

Wielka Sobota od rana zapowiadała się spokojnie. Mimo tygodnia min pod tytułem „ja nic nie mówię, ale robię swoje”, Jadzia nie pojawiła się ani w piątek, ani wczesnym rankiem w sobotę. Zaczęłam mieć nadzieję, że zrozumiała. Że granica, którą postawiłam, wreszcie zaczęła działać.

Około jedenastej rozległ się dzwonek do drzwi.

– O nie… – jęknęłam, widząc przez wizjer znajomą sylwetkę z wiklinowym koszykiem.

– Wesołych świąt! – zawołała Jadzia z uśmiechem, wchodząc bez zaproszenia. – Przyniosłam swoją święconkę. I pasztet. Własnoręcznie robiony, z trzech rodzajów mięs. Michał, twój tata zawsze taki lubił!

Ale ja już zrobiłam pasztet – powiedziałam, z trudem panując nad tonem. – I mamy swoją święconkę.

– Oj tam, nie zaszkodzi mieć dwa. A twój pewnie z soczewicy, co? – parsknęła i poszła do kuchni, jakby była u siebie.

Michał oczywiście się nie odezwał. Stał tylko, jakby szukał miejsca, w które mógłby się zapaść. Nie wytrzymałam. Wzięłam płaszcz, torebkę i wyszłam bez słowa. Szłam przed siebie, dławiąc łzy i złość. Na nią, na Michała, na siebie.

Usiadłam na ławce w parku. Zadzwoniłam do przyjaciółki.

– Jeśli jeszcze raz usłyszę „ja tylko pomagam”, to przysięgam, wybuchnę – powiedziałam drżącym głosem. – Ona robi to specjalnie. Powoli, systematycznie. Przejmuje wszystko. Kuchnię, święta, moje życie...

– Anka, a Michał?

– Michał siedzi cicho. Jak zawsze.

Wtedy, pierwszy raz, pomyślałam: Czy to jeszcze mój dom?

Mąż w końcu stanął w mojej obronie

Wróciłam do domu. W kuchni panowała cisza, a zapach dwóch różnych pasztetów unosił się w powietrzu jak wyrzut sumienia. Michał siedział, bawiąc się łyżeczką do herbaty.

– Wszystko okej? – zapytał cicho, nie patrząc mi w oczy.

– A jak myślisz?

Usiadłam naprzeciwko. Chciałam coś powiedzieć, ale wtedy wstał i ruszył do salonu.

Mamo, możemy porozmawiać?

Jadzia spojrzała na niego z zaskoczeniem.

– No pewnie, Michaś. Coś się stało?

– Tak. Stało się. Przesadziłaś.

Jadzia otworzyła usta, ale Michał podniósł dłoń.

– Nie. Posłuchaj mnie. Anka to moja żona. Ten dom to nasze miejsce. I jeśli ona mówi, że czegoś nie chce – to znaczy, że tak właśnie jest. Nie możesz wchodzić tu jak do siebie, ignorować ją, robić wszystko po swojemu i mówić, że to pomoc.

Zapadła cisza. Jadzia pobladła.

Ja tylko chciałam dobrze...

– Wiem. Ale to nie wystarczy. Dobrze to znaczy: z szacunkiem. Również dla niej.

Po chwili wstała. Otarła oczy.

– Może... może rzeczywiście przesadziłam. Nie chciałam was skłócić.

– Ale zrobiłaś to – dodał Michał cicho.

Zrobiła krok w moją stronę. Patrzyła uważnie.

– Aniu... przepraszam. Naprawdę.

Skinęłam głową, nie wiedząc, co powiedzieć. To było... za dużo. Za szybko. Ale Michał? Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Pierwszy raz od dawna zobaczyłam w nim partnera.

Wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, Michał usiadł obok mnie na kanapie i chwycił moją dłoń.

– Przepraszam, że tak długo mi to zajęło.

– Nie jestem twoją matką. Ale jestem twoją żoną. – powiedziałam cicho. – I chcę to poczuć.

– Od dziś będziesz.

A jednak było miło

Wielka Niedziela nadeszła cicho, jakby cała ta napięta atmosfera ostatnich dni musiała w końcu ustąpić miejsca spokojowi. Stół wyglądał pięknie – biały obrus, żonkile w wazonie, babka, mazurek, dwa pasztety ustawione w kącie jak zawieszone topory wojenne. Usiedliśmy do śniadania. Michał nalał barszczu, ja kroiłam jajka, Jadzia milczała. Pierwszy raz od lat nie zaczęła świąt od opowieści o tym, jak kiedyś to się „robiło wszystko inaczej”.

Zaczęłam nakładać sobie kawałek mojego pasztetu, kiedy Jadzia odezwała się cicho:

– Aniu... Ja wiem, że czasem przesadzam. Może nawet często. Ale chciałam, żebyście mieli dobre święta. Takie... z sercem.

Spojrzałam na nią. Na jej dłonie, zmęczone oczy, trochę lęku w głosie.

– Dobre święta nie muszą być idealne – odpowiedziałam. – I nie musisz ich robić sama. Ale pozwól mi robić je po swojemu. Czasem. Choć trochę.

Jadzia skinęła głową.

– Umowa. Tylko... możesz mi zostawić trochę tego twojego pasztetu z soczewicy? Zaskakująco dobry.

Parsknęłam śmiechem. Michał westchnął z ulgą. Nie było wielkich deklaracji, łez wzruszenia ani radosnych toastów. Ale było coś, czego brakowało od dawna – miejsce dla każdej z nas. I mały cień szacunku, który pojawił się w jej oczach, kiedy spojrzała na mnie, już nie jak na dziewczynę, która „nie ogarnia”, ale jak na kobietę, która ogarnia swoje życie. Może nie wszystko da się naprawić w jeden dzień. Ale tego ranka poczułam, że to mój dom. I że być może... będzie coraz bardziej nasz.

Reklama

Anna, 32 lata

Reklama
Reklama
Reklama