Reklama

Mówili, że jestem spokojna. Że nie pyskuję, nie latam z chłopakami, nie siedzę po nocach na telefonie. Mówili, że taka dziewczyna jak ja to skarb. I że z taką to tylko porządnie, do ołtarza, a nie jak te z miasta, co to tylko przygód szukają. Byłam wychowana, jak trzeba. W kuchni umiałam się krzątać, rosół gotowałam od trzynastego roku życia, w kościele zawsze na czas, sukienki tylko za kolano. Jedynie mama wzdychała, że szkoda, że nie urodziłam się ładniejsza, bo wtedy to już w ogóle byłabym „partia”. Wiedziałam, co mnie czeka. I długo myślałam, że to normalne. Że po prostu tak się robi. Tylko że coś we mnie pękało, po trochu, z każdym kolejnym zdaniem o tym, jak dobrze by mi było z Piotrkiem.

Reklama

Piotr... Nawet nie wiem, jak to ująć. Organista. Czterdzieści lat. Spokojny. Kiedy raz dotknął mojego ramienia, tak niby przypadkiem w kościele, miałam ochotę krzyczeć. Ale nie krzyknęłam. Uśmiechnęłam się, bo tak wypadało. Bo wszyscy patrzyli. Kiedy byłam młodsza, siadałam z Klarą na łące za stodołą. Moja kuzynka – dwa lata młodsza, miała rozpuszczone włosy i śmiała się na cały głos. Mieszkała w innej wsi i czasem przyjeżdżała na wakacje. Opowiadała, że jak dorośniemy, to pojedziemy do miasta, będziemy mieszkać nad cukiernią i codziennie kupować drożdżówki. A potem leżałyśmy na trawie i patrzyłyśmy w niebo, snując plany na przyszłość.

Ale im starsza byłam, tym mniej mówiłam. Klara próbowała mnie zagadywać, ale ja nie miałam już siły marzyć. Wszystko we mnie gasło, powoli, niezauważalnie. Do momentu, kiedy powiedzieli mi, że powinnam być wdzięczna, że Piotrek jeszcze na mnie spojrzał. Wtedy po raz pierwszy nie pokiwałam głową. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: uciekam.

Nie chciałam za niego wychodzić

Wróciłam z pola, spocona, z pociętymi rękami od malin, a mama już stała w progu z tym swoim spojrzeniem. Takim, co ocenia cię od stóp do głów, zanim jeszcze otworzysz usta.

– Co to za mina? – spytała, jakby nie wiedziała, że ja już od miesięcy nie mam siły się uśmiechać.

Zdjęłam chustkę z głowy i położyłam ją na kredensie. Nie miałam ochoty na rozmowę, ale wiedziałam, że i tak mnie dopadnie.

– Był dzisiaj Piotrek – zaczęła, z tym swoim głosem pełnym zadowolenia. – Przyniósł śliwki i zapytał, czy w niedzielę pójdziesz z nim na spacer po mszy. Powiedziałam, że oczywiście, że pójdziecie.

Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki wdech.

– Nie pójdę – powiedziałam, patrząc jej prosto w twarz.

– Co?

– Nie pójdę z nim. I nie chcę go. Mamo, ja... ja nie chcę za niego wychodzić. On jest dla mnie odpychający. – Głos mi się trząsł, ale mówiłam dalej. – Ja go nawet nie lubię. On mnie obrzydza.

Mama zmarszczyła brwi, jakby nie rozumiała języka, którym mówiłam.

– Wiktoria, przestań wydziwiać. Piotr to porządny człowiek. Ułożony. Do kościoła chodzi, organista, robotę ma. I nie pije! Kto ci się lepszy trafi, co? Z takim byś miała spokój.

Weszłam do kuchni, oparłam się o stół.

– Ja nie chcę spokoju. Ja chcę mieć wybór.

Z sąsiedniego pokoju wyszedł ojciec. Milczał. Jak zawsze. Usiadł ciężko na krześle i tylko patrzył. W końcu powiedział:

– Nie znajdziesz nikogo lepszego. Jesteś za prosta.

Jakby to załatwiało wszystko. Jakby mój brak ambicji był wytłumaczeniem na życie bez uczuć. Poczułam, jak krew uderza mi do głowy.

– To znaczy co? Że mam brać pierwszego, co się napatoczy, bo jestem za mało inteligentna, żeby żyć po swojemu?

– Uważaj, jak mówisz – syknęła mama, a potem zaczęła szlochać. – Ja dla ciebie wszystko robiłam, wszystko. A ty... ty tylko wstydu mi narobisz.

Ojciec spojrzał na mnie z tą swoją chłodną obojętnością. Jakby nie widział córki, tylko ciężar.

Wstyd przynosisz.

Wybiegłam z kuchni, trzasnęłam drzwiami, a potem długo siedziałam w stodole, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Czułam, jak mnie ściska w klatce. Jakbym naprawdę się dusiła. I wtedy poczułam coś, co było jak iskra w ciemności – myśl, że to wszystko nie musi tak wyglądać.

Tam, w tej ciszy pachnącej sianem i złością, zdecydowałam, że wyjadę. Że to nie może być moje życie. Że nawet jeśli nie wiem jeszcze, dokąd i jak, to lepiej już błądzić niż żyć, jak inni każą.

Zaczęłam żyć po swojemu

Pojechałam do Klary. Przeprowadziła się z matką do miasta, a ja chciałam odpocząć od dusznego klimatu wsi. Nie obchodziło mnie, czy rodzice się domyślą, czy ktoś im powie. I tak by mnie nie sprowadzili z powrotem, nawet siłą.

U ciotki było cicho. Inaczej niż w domu. Nie było świętych obrazów na każdej ścianie, nie było radia maryjnego dudniącego od rana. Były za to książki, cisza i herbata z cytryną. Klara uczyła się do matury, a ja nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Przeszłam od kuchni do pokoju i z powrotem, chyba z dziesięć razy, zanim odważyłam się powiedzieć ciotce, że chcę zapisać się na kurs florystyki.

– Florystyki? – uniosła brwi. – Kto to widział. A może chociaż coś w urzędzie?

– Nie – odpowiedziałam, patrząc na swoje dłonie. – Potrzebuję zrobić coś dla siebie. Chcę pracować z kwiatami.

Wiedziałam, że mnie oceni. Ale nie powiedziała nic więcej. Kiwnęła tylko głową i podała mi ogłoszenie z gazety.

Klara stała za mną, gdy wypełniałam formularz zgłoszeniowy. Potem siedziałyśmy w jej pokoju, a ja w końcu powiedziałam na głos to, do czego nie miałam odwagi przyznać się nawet samej sobie.

– Nienawidziłam, kiedy Piotr dotykał mojego ramienia w kościele. To było takie... obrzydliwe. Jakby coś brudnego zostawało na mojej skórze.

Klara nic nie powiedziała, ale mocno złapała mnie za rękę. To wystarczyło.

Zaczęłam kurs. Kupiłam nożyczki, zeszyt w kwiatki i czułam, że ma to sens. W tamtym mieszkaniu, z tymi roślinami w doniczkach i iskrą w oknach, czułam się jak ktoś, kto właśnie zaczyna żyć.

Wróciłam na wieś

Pociąg do wsi jechał wolno, jakby sam nie chciał tam dojechać. Siedziałam obok Klary, trzymałam torbę na kolanach i czułam, jak w gardle rośnie mi gula. Wracałam, ale nie po przebaczenie. Nie do rodziców. Nie do Piotra. Po coś swojego.

Na przystanku stała sąsiadka, ta sama, która kiedyś dawała mi sernik na święta. Zobaczyła mnie i zaraz podeszła.

– Wróciłaś! – zawołała z uśmiechem. – Piotrek jeszcze kawaler, czeka!

Uśmiechnęłam się krzywo.

Ja nie wróciłam po męża.

Zamilkła. Patrzyła na mnie chwilę, jakby nie zrozumiała, co powiedziałam, a potem odeszła bez słowa. Klara szła obok mnie i tylko syknęła cicho:

– Widzisz? Nic się tu nie zmieniło.

W sklepie szeptali. Widziałam, jak jedna kobieta szturcha drugą łokciem, patrząc na mnie z kąta. Jakby wrócił ktoś, kto nie miał prawa wracać. Albo wrócił za wcześnie.

Przed kościołem wpadł na mnie ksiądz. Zdziwiony, ale miły. Chciał się przywitać.

– Wiktoria, z takim talentem do kwiatów... mogłabyś dekorować nasz ołtarz.

Spojrzałam na niego, a potem na drugi koniec placu. Stał tam pusty lokal – kiedyś był tam sklep z zabawkami, teraz stał zamknięty, z brudną szybą.

I wtedy to poczułam. Że nie wróciłam tu dla ludzi. Że może mogę zrobić coś po swojemu. Nawet tu, na tej wsi.

W końcu miałam coś swojego

Lokal pachniał kurzem i starym linoleum. Stałam na środku i czułam, jak wali mi serce. Kobieta, która miała go w dzierżawie, patrzyła na mnie z podejrzliwością.

– Chce pani otworzyć coś tu? Naprzeciwko kościoła?

Kwiaciarnię – odpowiedziałam. – Tylko kwiaty.

– No nie wiem... – zaczęła, ale Klara już stała za mną z uśmiechem.

– Ona naprawdę się zna. I ludzie będą przychodzić. Komunie, chrzty, pogrzeby… kwiaty zawsze są potrzebne.

Dostałam klucze. Przez pierwsze dni razem z Klarą nosiłyśmy doniczki, malowałyśmy ściany, zdzierałyśmy starą wykładzinę. Mama Klary przywoziła nam zupę w słoikach. Sąsiad z dołu przyniósł drabinę. Czułam się, jakbym wracała do siebie. A przecież pierwszy raz miałam coś naprawdę swojego.

Pierwszą klientką była kobieta z sąsiedniej parafii. Weszła cicho, rozejrzała się niepewnie.

– Na komunię. Białe róże. Znajdą się?

– Najpiękniejsze, jakie mam – odpowiedziałam i podałam jej bukiet.

Potem przyszedł Piotr. Nagle, bez zapowiedzi. Wszedł, jak do siebie.

– Wiktoria... teraz kwiatki zamiast śpiewów?

Spojrzałam na niego. Zestarzał się. Albo to ja zaczęłam widzieć wyraźniej.

– Tak – powiedziałam. – Teraz kwiatki.

Nie odpowiedział. Rozejrzał się, dotknął jednej doniczki, jakby to miało coś znaczyć, i wyszedł.

Stałam za ladą i trzymałam sekator w dłoni. Czułam, że ręce mi się trzęsą, ale nie z lęku. Z napięcia. Z ulgi. Z tego, że nie dałam się zepchnąć z tej swojej maleńkiej przestrzeni.

Klara opowiedziała potem mamie, że wyglądałam jak kwiat, który wyrósł przez beton. Mimo że wszyscy próbowali mnie wyrwać z korzeniami.

Wiktoria, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama