„Rodzice kazali mi harować na gospodarce, więc wywinęłam im numer. Nie chciałam życia w luksusie, ale zwykłego szacunku”
„Każdy dzień wyglądał tak samo. Pobudka o piątej. Krowy, świnie, kury. Potem pole. Czasem siano, czasem ziemniaki, najczęściej chwasty. Zgięta w pół, w starych kaloszach po matce, które zsuwały się z nóg przy każdym kroku, marzyłam, żeby zdarzyło się cokolwiek innego. Nawet burza byłaby odmianą”.

- Redakcja
Odkąd pamiętam, byłam tą najmłodszą – tą, która miała zostać przy rodzicach i „pomagać”. Gdy moje starsze siostry wyjeżdżały do miasta, ja zostawałam z grabiami i widłami, uczona, że obowiązek wobec rodziny to świętość. Ojciec powtarzał, że gospodarstwo to przyszłość, a matka, że dziewczynie nie trzeba wykształcenia, tylko porządnego chłopa. Tyle że nikt mnie nie zapytał, czy ja w ogóle chcę tu być. Nie byłam córką – byłam pomocą domową z krwi i kości. A moje marzenia? Nikogo nie interesowały. Nawet mnie samą. Do czasu.
Nie chciałam być twarda
– Nie ma co cię do szkoły pakować i tak tu zostaniesz – powiedział ojciec, kiedy zobaczył listę podręczników, które trzeba było kupić do liceum. – Zresztą kto nam pomoże przy ziemniakach?
To było tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego. Już miałam odebrać legitymację, już koleżanki dopytywały, do której klasy trafiłam, a tu nagle – koniec. Ojciec wstał od stołu, wyszedł na podwórko, a ja zostałam z matką i zimną herbatą.
– Przestań się krzywić – mruknęła. – Chcesz być jak te twoje siostry, co w bloku siedzą i marzną? Zobaczysz, jeszcze nam będziesz dziękować. Tu masz dach nad głową i swoje łóżko.
Swoje łóżko. Na strychu. Obite kocem, co pamiętał czasy Gierka. I książki, które chowałam pod poduszką, bo ojciec się wściekał, że „czytanie to nie praca”. Starsze siostry wyjechały – jedna do Krakowa, druga do Warszawy. Obie miały swoje życie i wracały tylko na święta, pachnące drogimi perfumami i pełne opowieści, których matka słuchała z kwaśną miną.
– Toż to nie kobiety, tylko panienki z miasta – komentowała potem. – Nie pomogą przy kurach, nie umieją jajka wymacać, tylko kolorowe pazury pokazują.
Ja nie pokazywałam niczego. Milczałam. Wstawałam przed świtem, doiłam, zbierałam, karmiłam. Z czasem tak mnie bolały plecy, że wieczorami nie mogłam się położyć bez jęku.
– Ty się do tego nadajesz – mówiła matka. – Ty jesteś inna. Twarda.
Tylko że ja wcale nie chciałam być twarda. Chciałam być wolna.
Czułam się jak w trumnie
Każdy dzień wyglądał tak samo. Pobudka o piątej. Krowy, świnie, kury. Potem pole. Czasem siano, czasem ziemniaki, najczęściej chwasty. Zgięta w pół, w starych kaloszach po matce, które zsuwały się z nóg przy każdym kroku, marzyłam, żeby zdarzyło się cokolwiek innego. Nawet burza byłaby odmianą.
– Weź szybciej, bo słońce zaraz przypiecze i nic nie zrobimy – poganiała mnie matka, nie patrząc, że mam ręce w bąblach, a paznokcie całe czarne od ziemi.
Czasem z zazdrością patrzyłam, jak sąsiadka idzie do sklepu ubrana w sukienkę, włosy uczesane, usta muśnięte błyszczykiem. Zazdrościłam jej nawet tej reklamówki z chlebem. Bo szła powoli, jakby nie musiała się z niczym spieszyć. Jakby jej życie nie było rozpisane na taczki i wiadra.
– Ty tu jeszcze zobaczysz swoją przyszłość – powtarzał ojciec. – Ziemia to nie tylko błoto, to pewność. Ziemia wykarmi, ubierze i pochowa.
Pochowa – to słowo zostawało mi w głowie najdłużej. Bo ja się tu czułam, jakby już mnie pochowali. Jakby moje życie było złożone do trumny razem z zeszytem od matematyki i marzeniem, że kiedyś będę kimś więcej niż córką rolników. Kiedy raz wspomniałam, że chciałabym iść na kurs do miasta, ojciec walnął ręką w stół.
– Chcesz być fryzjerką?! Śmierdzieć lakierem i obcinać łeb tym miastowym cwaniarom?! Żebyś się nie zdziwiła. Na wsi masz wszystko. Tam cię nikt nie chce.
Zamknęłam się. Dosłownie i w środku. Bo skoro nikt mnie nie chce – to może ja też nie powinnam chcieć siebie?
Zostałam, bo ktoś musiał
– A ty dalej u mamy? – zapytała Halina, moja najstarsza siostra, podczas jednej z nielicznych wizyt. Miała nowe włosy, nowe paznokcie i nowy głos. Taki miejski, z przeciąganiem samogłosek, jakby każde zdanie miało być cytatem.
– A gdzie mam być? – odpowiedziałam, choć aż mnie ściskało w gardle.
– A chociaż próbowałaś coś zmienić? Przecież jesteś młoda, ile ty masz... dwadzieścia jeden?
– Dwadzieścia dwa – poprawiłam, patrząc, jak przegląda się w kuchennym oknie.
Halina zawsze była przebojowa. Miała plan, żeby wyjść z tej wsi jak najwcześniej. Udało się jej – i Justynie też. Tylko ja zostałam, bo ktoś musiał. Bo ktoś musiał zbierać zboże, bo mama miała chore kolano, bo ojciec nie ufał obcym.
– Ty to masz dobrze – rzuciła Justyna, kiedy przyjechała na Wszystkich Świętych. – Nie musisz płacić czynszu, nie martwisz się kredytem. Nam to wszystko ciąży.
Patrzyłam na nie i nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Bo owszem – nie miałam kredytu. Ale nie miałam też nic innego. Żadnych swoich pieniędzy, żadnego prawa do decydowania o własnym dniu. Nawet głos miałam jakby nie mój, wyciszony przez lata posłuszeństwa. Po ich wyjeździe ojciec skomentował tylko:
– Widzisz, dobrze, że nie poszłaś w ich ślady. One nie mają nic, ty masz gospodarstwo.
Tyle że ja nie miałam gospodarstwa. Ja byłam częścią tego gospodarstwa. Jak pies, jak stodoła, jak pług. Nie byłam dziedziczką. Byłam narzędziem.
Byłam cała roztrzęsiona
Nie planowałam ucieczki. To nie był żaden wielki zryw odwagi. Po prostu któregoś wieczoru, kiedy znów usłyszałam od ojca, że „w tym domu nie ma miejsca na lenistwo i fanaberie”, spakowałam torbę. Kilka ubrań, telefon, pięćdziesiąt złotych, które skrupulatnie odkładałam z okazjonalnych sprzedaży jajek. I wyszłam. Po cichu, przez ganek, kiedy matka oglądała serial, a ojciec drzemał przy piecu. Pociąg do miasta miał odjechać o 21:46. Na stacji byłam wcześniej, cała roztrzęsiona. Nikt nie wiedział, że jadę do Haliny. Może mnie wyrzuci. Może powie, że się spóźniłam, że teraz każdy ma swoje życie. Ale otworzyła drzwi bez zdziwienia. Jakby czekała. Jakby wiedziała.
– Chcesz herbaty? – zapytała. – Czy chcesz spać?
Spałam na kanapie w jej salonie przez tydzień. Nie zadzwoniłam do domu. Bałam się, że ojciec każe wracać, że matka powie, że dramatyzuję. Halina nie pytała. Wychodziła rano do pracy, zostawiała mi listę numerów: do urzędów, do barów, do firm sprzątających.
– Może nie będzie lekko – powiedziała – ale nigdzie nie jest.
Znalazłam robotę przy zmywaku. Potem w sklepie. Zaczęłam chodzić na kurs opiekuna seniorów. Halina pożyczyła mi na pierwsze zajęcia. Obiecywałam, że oddam. Wiedziała, że nie mam z czego. Po dwóch tygodniach ojciec zadzwonił.
– Nagrabiłaś sobie, dziewucho – powiedział tylko. – Jak ci się znudzi to twoje życie w luksusach, to wróć. Zobaczymy, ile wytrzymasz.
A ja pomyślałam, że wytrzymam. Choć nawet nie wiem jeszcze jak.
Nie miałam siły tłumaczyć
Nie wróciłam. Chociaż każda noc była walką z lękiem, każda rozmowa o pracę kończyła się: „Doświadczenie? Brak. Referencje? Brak”. Nawet Halina, choć wspierająca, miała momenty zniecierpliwienia.
– Musisz się ogarnąć – rzuciła któregoś ranka, kiedy wróciłam z rozmowy rekrutacyjnej roztrzęsiona. – Ludzie w twoim wieku już mają dzieci, a ty nie umiesz się przedstawić bez płaczu.
Zabolało. Ale nie miała złych intencji. Po prostu miała swoje życie, swoje rachunki, swoje troski. A ja – niby wolna – dalej byłam zawieszoną między światami. Byłam dziewczyną bez zawodu, ze wsi, która nie umie wybrać jogurtu w markecie, bo w sklepie u nas był jeden, tylko naturalny. Z matką rozmawiałam tylko raz. Zadzwoniła w moje imieniny.
– No i co, podoba ci się w tym betonie? – zapytała cicho.
– Uczę się, mamo. Pracuję.
– Pracujesz. A tu ziemniaki gniją, bo nie ma komu zebrać. Ojciec zły, ale nic nie mówi. Czeka.
Nie miałam siły tłumaczyć. Że to nie chodziło o ziemniaki. Że to chodziło o życie. O prawo do marzeń. Kiedy dostałam pierwszą wypłatę – niewielką, ale własną – kupiłam sobie nową kurtkę i książkę. Tylko tyle. Ale pierwszy raz od dawna nikt mi nie powiedział: „Po co ci to?” Albo: „Nie stać nas”. Nie wiedziałam jeszcze, kim będę. Ale po raz pierwszy nie musiałam pytać nikogo o zgodę, żeby sprawdzić.
Nie jest idealnie, ale po mojemu
Minęły trzy lata. Mam pracę – stabilną, choć wciąż na umowę zlecenie. Mam wynajęty pokój z łazienką i kuchnią, którą dzielę z jedną dziewczyną z Ukrainy. Mamy swoją ciszę, swoje herbaty i swoje życie. Nie jest idealnie. Czasem brakuje mi pieniędzy, czasem sił. Ale wiem jedno – nie jestem już tą, którą można przywiązać do ziemi sznurkiem obowiązku. Ojciec raz przyjechał do miasta. Pod Halinin blok. Nie wszedł. Zadzwonił, że czeka, i że „przywiózł kilka rzeczy”. Kartofle, jajka, słoiki z ogórkami. Stał przy aucie, jakby bał się wyjść.
– Widzisz, żyjesz – powiedział z lekkim rozczarowaniem. – Ale czy lepiej? To się jeszcze okaże.
Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Bo to, że żyłam i że nikt nie popychał mnie łokciem do roboty, już było czymś więcej, niż miałam kiedykolwiek wcześniej. Matka dzwoni coraz rzadziej. Siostry czasem przyślą zdjęcie dzieci, czasem mema. Żyją swoim życiem. Ja – swoim. Nie noszę już kaloszy, nie śpię w pokoju z cieknącym dachem. Czasem śni mi się pole. Widzę siebie, jak wyrywam chwasty i coś mnie tam ciągnie. Ale rano, kiedy otwieram oczy i słyszę tramwaje, wiem, że to nie mój świat. Nie jestem winna rodzinie, że chcę czegoś więcej. I nawet jeśli świat mówi, że wieś to bezpieczeństwo – ja wybrałam niepewność. Ale prawdziwą. I moją.
Elżbieta, 25 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy szłam do ołtarza, miałam łzy w oczach, ale nie z radości. Najpiękniejszy dzień mojego życia zamienił się w dramat”
- „Synowa umówiła mnie na randkę w ciemno. Myślałam, że to żart, ale kolacja z Jurkiem przeciągnęła się do śniadania”
- „Jestem samotną matką trójki dzieci i mam 0 rąk do pomocy. Moi rodzice traktują swoje wnuki jak zbędny ciężar”