„Rodzice postanowili wydać mnie za bogatego starca. Nie rozumieli, że dla mnie liczy się miłość, a nie kasa”
„Ojciec jest szczęśliwy, że Włodzimierz P. poprosił o moją rękę. Bo ma pieniądze. A że jest starcem, na którego wprost patrzeć nie mogę, nic go to nie obchodzi. Czy musiałam urodzić się w czasach, gdy o losach córek ciągle decydują ojcowie?”

- Nastia, lat 18
12 listopada 1916: Kochany mój dzienniczku… Pojutrze nadejdzie ten dzień. Przyjdzie godzina, gdy przestaną mnie nazywać panną, ale na Świętą Przeczystą przysięgam, iż nie czuję z tego powodu ani krzty radości. Któż by zresztą odczuwał radość na moim miejscu? Wszak nie wychodzę za mąż, lecz jestem za mąż wydawana. Czy może być coś gorszego dla młodego serca, pragnącego prawdziwej miłości?
Ojciec wygląda na wielce radego
I tobie już nie będę mogła powierzać mych myśli, pamiętniku… Już mi to ojciec zapowiedział, patrząc – jak to on – przenikliwie i surowo.
– Moja droga, musisz wiedzieć, że nie przystoi mężatce jakichś memuarów spisywać. To dozwolone jeno pannom… lub kobietom zdeprawowanym, co żadnych zasad nie wyznają i nie boją się, iż kto niepowołany ich wynurzenia przeczyta. Więcej, ponoć są takie, co ważą się je drukiem wypuszczać. Lecz w naszej familii takie rzeczy nigdy się nie działy i dziać nie mogą!
Pomyślałam wówczas, że papa nie będzie wszak sprawdzał mojej małżeńskiej alkowy, jednakowoż rozwiał zaraz moje nadzieje.
– Już tam Włodzimierz P. dopilnuje, by ci co głupiego do głowy nie przyszło! Rzekłem mu parę słów o twych zapędach do poezji. Wiesz, co powiedział?
Rzecz jasna, nie wiedziałam, ale mogłam się domyślać. Milczałam jednak, wiedząc, iż jedno niebaczne słowo może rozsierdzić srogiego rodzica.
– Ano rzekł mi – mówił dalej papa – iż w jego domu nijakiej poezji nie znajdziesz. Żadnych Puszkinów, Lermontowów, a tym bardziej różnych nowomodnych wierszokletów. Jeśli zaś zobaczy u ciebie jakie zapiski, z miejsca rzuci je w piec.
Ojciec wygląda na wielce radego, że właśnie Włodzimierz P. oświadczył się o moją rękę. Pamiętasz? Pisałam, co było, gdym się o tym dowiedziała. Omdlawszy, osunęłam się na podłogę. Na samo wspomnienie czuję znów słabość. Lecz wtedy, pół roku temu, wydawało się to cokolwiek nierealne. No i żywiłam nadzieję, iż kupiec się rozmyśli, zniechęci, nie widząc śladu wzajemności, czy choćby zainteresowania z mojej strony. Lecz co mu o moją wzajemność! Gdy nas sobie przedstawiono, jeno sumiastego wąsa podkręcił i bokobrody z ukontentowania przygładził…
Zapomnij, głupia, o takich romantycznych bzdurach
Jeszcze wczoraj próbowałam z mateczką rozmawiać, tłumaczyć, że to małżeństwo mnie nie cieszy, a wręcz przeraża.
– Mamciu – powiedziałam cicho, błagalnie prawie – przecież to istny starzec! Ma chyba ze czterdzieści lat!
– Czterdzieści trzy, ściśle rzecz ujmując – odparła mama surowo. – I nie waż się o nim mówić starzec! To mężczyzna w sile wieku, a przy tym postawny, a co najważniejsze, bogaty. Nie będziesz musiała się go wstydzić, a sama też staraj się być dla męża prawdziwą ozdobą!
Zaczęłam płakać, a mama tuliła mnie, głaszcząc po włosach. Boże mój, jakże trudno myśleć o tym, że niebawem wszystko się skończy. Co gorsza, na tę scenę wszedł papa i rozsierdził się.
– Znowu zawracasz matce głowę swoimi durnymi smutkami? – zakrzyknął. – Rzecz postanowiona nieodwołalnie już dawno! Wszystko przygotowane, ksiądz wziął sowitą zapłatę, kantor także swoje dostał. Weselisko będzie godne takiego ożenku! Ho, ho! W całym P. będą o nim opowiadać i to do nowego roku!
Drogi dzienniku, tego było dla mnie za wiele. Wiem, że nie powinnam być nieposłuszna, ale serce tak mnie bolało, że nie panowałam nad nerwami. Zawołałam:
– Jak krowę jaką mnie sprzedajecie! Papo, przecież dajesz mnie kupcowi nie dla szczęścia mego, lecz własnej korzyści!
Pewnie by mnie ojciec w twarz uderzył, lecz mama w czas stanęła między nami. Kazała mu się opanować. Wszak za dwa dni ślub, nie mogę iść ślubować pod ołtarzem z opuchniętym licem.
– Już tam pan małżonek nauczy cię moresu! – pogroził mi tylko palcem. – Włodzimierz P. dobrze wie, co z czym i jak sobie radzić z babami!
– Idź już do siebie – poprosiła mnie mateczka. – Połóż się wcześnie i dzisiaj, i jutro. Musisz pięknie wyglądać na zaślubiny, a nic nie sprzyja urodzie tak jak sen.
Wówczas, zrozpaczona, runęłam na kolana przed nimi obojgiem.
– Czy muszę, matko, ojcze?! Czy doprawdy muszę?! Mam jeszcze czas… Ledwie osiemnaście lat mi przeszło…
– Wstań! – rzekł ojciec takim głosem, że zmartwiałam. – Jeszcze rok, góra dwa, a ludzie śmiać by się z ciebie zaczęli, żeś stara panna i pietruszkujesz! Ciesz się, głupia dziewczyno, że wydajemy cię za uczciwego człeka! Wiem, co ci się marzy! Ten studencik, który uczył cię gry na pianinie. Zapomnij, głupia, o takich romantycznych bzdurach. Życie to nie poezja!
– Tatko, błagam!
– Zamilcz! A ten byle hołysz nie powinien nawet spoglądać w stronę panny z dobrego domu. Za wysokie progi!
Dzisiaj więc nie wychodziłam więcej ze swego pokoju, by nie narazić się na gniewne spojrzenia papy. Musiał właśnie dzisiaj przypomnieć mi Romana S.? Panno Najświętsza, ileż bym dała, żeby wrócił ten czas, nim papa wygnał pięknego młodzieńca, gdy tylko odgadł, iż mamy się ku sobie… Lecz o tym pisałam już nieraz, nie czas na daremne żale.
Nawet marzyć już mi nie wolno
13 listopada 1916: Cóż pisać, gdy pozostał mi ostatni dzień w rodzinnym domu. Dawniej rozmyślałam nieraz, jak to będzie wyjść za mąż. Jednakowoż marzyłam o cudnym młodzieńcu, który by mnie kochał i ubóstwiał, który by świat chciał złożyć u mych stóp. A wydają mnie za kupca, który zapomniał dawno porywów romantyczności, a jeszcze pewniej – nigdy ich nie znał!
– Nie kocham go! – powiedziałam dzisiaj rano, kiedy mama przyszła do mej sypialni, zobaczyć, jak się miewam. – Nie kocham i nigdy nie pokocham!
– Droga moja – westchnęła. – Uwierz mi, młodzieńcza miłość jest niby ulotny kwiat. Piękny, lecz nietrwały. Nauczysz się kochać męża, kiedy go lepiej poznasz…
– Właśnie – zawołałam. – Przecież go nie znam! Widziałam go wszystkiego może z pięć razy… Dwa słowa zamieniliśmy.
Mama pokręciła głową, znów westchnęła.
– Czy ty myślisz, dziecko, że ja wyszłam za twojego ojca z miłości? Uważasz, że nie wiem, co czujesz? Wiem doskonale. Lękasz się, to najzupełniej zrozumiałe.
Zdziwiłam się. Przysięgłabym, że moi rodzice pobrali się połączeni choćby nitką sympatii. Tymczasem z opowieści mamy wynikało, że bardzo podobnie, jak ja została wydana za mąż wbrew niej samej.
– Ale papa chociaż nie był taki stary!
– Był sporo starszy. Może nie tak, jak Włodzimierz P. od ciebie, ale cóż znaczy te parę lat, Nastiu? Przyzwyczaisz się, może na początek postarasz się polubić męża, a potem...
– Kiedy to straszny gbur! – zaprotestowałam. – Wzbogacił się na dostawach wojennych. Na krzywdzie ludzkiej. W domu nie ma nawet jednego tomu poezji, pewnie żadnych książek nie posiada…
– Poradzisz sobie – uśmiechnęła się tajemniczo mama. – Uwierz mi, ptaszyno, że jeśli się postarasz, nie tylko Puszkina i Lermontowa pozwoli ci małżonek zakupić, ale nawet Mandelsztama.
– Doprawdy?
– Z pewnością. Jak myślisz, twój ojciec miał jakieś tomiki? On nawet nie wie, kto zacz Byron. Ale książki mamy.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem, a w sercu, zamiast otuchy, którą chciała mi przynieść mama, narastała głucha złość. I narasta do teraz. Nie mogę wszak liczyć na miłość taką, jak w wierszu Puszkina:
Lecz niech to pani już nie niepokoi, Nie chcę cię smucić nawet myślą tą. Kochałem bez nadziei i w pokorze, W męce zazdrości, nieśmiałości, trwóg, Tak czule, tak prawdziwie – że daj Boże, Aby cię inny tak pokochać mógł.
Nawet marzyć już mi nie wolno, bo jutro skończy się wszystko.
Zostałam sama ze swoją rozpaczą
– Niech diabli to wszystko porwą! – krzyknęłam, zrywając się na równe nogi. – Niech ten zmurszały świat rozpadnie się i przyjdą inne czasy! Pora najwyższa, żeby kobiety zyskały jakieś prawa! Bo jesteśmy teraz niczym zwierzęta, które można sprzedać albo oddać w niewiadome ręce!
Mama pobladła, załamała ręce. Myślałam, że wybuchnie złością, ale myliłam się.
– Dziecko drogie – szepnęła, rozglądając się. – Mówisz jak te jakieś sufrażystki, które pop wyklina w kazaniach…
– Niech w końcu przyjdą ci bolszewicy, których tak się wszyscy boicie, i zaprowadzą swój porządek! – prawie krzyknęłam.
– Dziecko, nie wiesz, co mówisz! Milcz! – mama jednak rozgniewała się i wyszła.
A ja zostałam sama ze swoją rozpaczą. Wszystko przesądzone, wszystko postanowione. Wszystko już poza mną. Pozostaje mi tylko ukryć cię, pamiętniku, tak dobrze, by nikt poza mną cię nie znalazł. Dzisiejszej nocy zakradnę się na strych, owinę cię w natłuszczoną skórzaną płachtę i włożę za upatrzoną dawno krokiew. Może znajdzie cię ktoś kiedyś, gdy świat już będzie inny. Znajdzie i zaduma się nad smutnym losem Nastazji F., choć nawet nie zrozumie dobrze, o czym tu piszę. Lecz czy kiedyś świat się na tyle zmieni? Doprawdy, trudno mi w to uwierzyć.