Reklama

Rodzice zawsze mieli wobec mnie ambitne plany. Marzyli o doktorze, prawniku albo chociaż informatyku z miasta. Kiedy powiedziałam im, że zakochałam się w chłopaku ze wsi, uznali to za ponury żart. Śmiali się, że będę doić krowy i smażyć placki w gumowcach. Nie słuchali, gdy mówiłam, że on ma swoje pole i firmę. A ja – wtedy jeszcze zawstydzona – nie umiałam obronić własnego wyboru. Dziś mogę się tylko uśmiechać, patrząc, jak zanoszą się śmiechem... tyle że teraz to śmiech z zazdrości. Bo jestem szczęśliwa. Bo wyszłam za króla truskawek.

Reklama

Wstyd przed pochodzeniem

– On jest... ze wsi? – zapytała mama z miną, jakbym właśnie oznajmiła, że będę żyć w jurcie z kozą.

– No tak, ale...

– A gdzie dokładnie? – tata spojrzał znad gazety.

– Spod Kłobucka. Ma gospodarstwo. Truskawki uprawia.

– Truskawki?! – mama aż się zakrztusiła herbatą. – Dziecko, ty chyba żartujesz!

Nie żartowałam. A mimo to stałam przy nich jak uczennica przy tablicy. Jakby mój chłopak był powodem do wstydu. A przecież Paweł był ciepły, dobry, opiekuńczy. Tylko że oni widzieli tylko jedno – nie był z miasta. Nie miał dyplomu, nie znał opery, a zamiast SUV-em, jeździł dostawczakiem pełnym skrzynek. I chociaż pracował od świtu do nocy, dla nich był „ze wsi”, czyli z góry gorszy.

– Kochanie, ty możesz mieć każdego – mama westchnęła ciężko. – A wybierasz... truskawkarza.

– Bo ja go kocham – odpowiedziałam i zaraz tego pożałowałam.

– Miłość miłością, ale co on ci może zaoferować?

Nie wiedzieli, że już mi tyle zaoferował. Że kiedy byłam chora, to on przyjeżdżał pod moją uczelnię z termosami zupy. Że umiał słuchać. Że przy nim pierwszy raz czułam się wystarczająca, taka jaka jestem. Ale tego nie powiedziałam. Po prostu wyszłam z kuchni i zamknęłam się w pokoju. Tam odpisałam do Pawła: „Możemy pojechać do ciebie na weekend? Chcę w końcu zobaczyć te słynne truskawki”.

Pierwsze lato wśród truskawek

Zajechaliśmy późnym popołudniem. Słońce chyliło się ku zachodowi, a złote światło zalewało rzędy truskawek, które ciągnęły się aż po horyzont. Paweł zaparkował na żwirowym podjeździe i wysiadł z auta jakby był u siebie. Bo był. Ja w tym czasie wpatrywałam się we wszystko, jakbym oglądała film przygodowy.

– To wszystko... twoje? – zapytałam.

– Nasze, jeśli tylko zechcesz.

Uśmiechnęłam się nieśmiało, chociaż wtedy jeszcze nie wierzyłam, że to „nasze” mogłoby kiedykolwiek być prawdą. Przed domem czekała jego mama – niewysoka kobieta z rękami pachnącymi koperkiem. Przytuliła mnie na dzień dobry, jakbyśmy znały się od zawsze.

– Jesteś głodna? – zapytała i zanim zdążyłam zaprzeczyć, już nakładała mi na talerz pajdę chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym.

Wieczorem poszliśmy na spacer między grządki. Paweł wziął mnie za rękę i prowadził przez równe rzędy, gdzie dojrzewały czerwone owoce. Gdy przykucnął, żeby pokazać mi jak się zbiera, mimowolnie pomyślałam o moich rodzicach. Jak bardzo się mylili. Jak bardzo nie mieli pojęcia, czym naprawdę jest wartość drugiego człowieka.

– Wiesz, zawsze marzyłem, żeby ktoś patrzył na to miejsce z zachwytem – powiedział cicho. – Ale dopiero dziś naprawdę to widzę. Bo patrzysz ty.

Wtedy po raz pierwszy pocałował mnie między truskawkami. Pachniało ziemią, słońcem i czerwoną słodyczą. I ja już wiedziałam, że nie ma odwrotu.

Tak wygląda życie na wsi

Z samego rana obudziło mnie pianie koguta. W pierwszej chwili pomyślałam, że śnię. Dopiero gdy otworzyłam oczy i zobaczyłam drewniany sufit oraz firanki w truskawki, zrozumiałam, że jestem u Pawła. I że tu dzień zaczyna się wcześniej niż w mieście.

– Śpij, ja tylko na chwilę skoczę sprawdzić, czy pracownicy przyszli – powiedział, całując mnie w czoło. – Wrócę za pół godziny.

Zasnęłam jeszcze na chwilę, ale gdy wrócił, już na dobre się rozbudziłam. W kuchni czekała na mnie herbata z malinowym sokiem i jajecznica z grzybami. A potem... życie na wsi uderzyło mnie pełną siłą. Nie było czasu na siedzenie. Pomogłam w pakowaniu skrzynek, zrywałam truskawki, a później zawoziliśmy je do punktu skupu. Dookoła byli ludzie – serdeczni, bezpośredni, zmęczeni, ale uśmiechnięci. I nikt nie patrzył na mnie jak na „pannicę z miasta”. Paweł przedstawiał mnie wszystkim z dumą.

– To moja dziewczyna. Najlepsza na świecie.

Wieczorami siadaliśmy na tarasie z jego mamą i sączyliśmy domowy kompot. Patrzyłam, jak niebo różowieje nad polami, jak kogut jeszcze raz zakracze na koniec dnia, jak sąsiedzi pozdrawiają się z daleka, jakby każdy był kimś ważnym.

I jak ci się podoba nasze „zacofanie”? – spytał Paweł.

– Jeśli to jest zacofanie, to ja się w nim zakochałam – odpowiedziałam.

Nie tęskniłam za kawiarnianym gwarem. Nie potrzebowałam galerii ani tramwajów. Było mi dobrze. Pierwszy raz od dawna czułam, że moje życie ma smak. I to był smak świeżych truskawek.

Zazdrość w oczach rodziców

Na obiad u rodziców pojechaliśmy w lipcu. Słońce lało się z nieba, a my przyjechaliśmy nowym autem. Nie jakimś wypasionym SUV-em, ale solidnym, czystym i naszym. Paweł prowadził w krótkim rękawku, opalony i spokojny. Ja – w sukience w drobne kwiatki – czułam się jak z reklamy „sielskiego szczęścia”.

– I co, jak tam... truskawki? – zapytał ojciec, popijając kompot z wiśni.

– Dobrze. Mamy już zamówienia na przyszły rok. Myślimy nawet o powiększeniu areału – powiedział Paweł spokojnie, jakby mówił o czymś całkiem zwyczajnym.

Mama aż uniosła brwi.

A wy już... mieszkacie razem?

– Nie do końca. Ale często bywam. Pomagam, uczę się. I szczerze? Chyba pierwszy raz w życiu czuję, że robię coś, co ma sens – powiedziałam.

Zapadła cisza. W tej ciszy usłyszałam coś nowego – nie pogardę, nie ironię, ale coś bardziej gryzącego. Zazdrość.

– I co, chcecie tam zostać na zawsze? – zapytała mama. – Bez teatru, bez znajomych, bez miejskiego życia?

– Teatr mam codziennie – uśmiechnęłam się. – Gdy patrzę, jak ludzie walczą o każdą godzinę deszczu albo słońca. I wiecie co? To piękne.

Paweł objął mnie delikatnie. I chyba wtedy zrozumieli, że nie ma już odwrotu. Że ja nie tylko związałam się z chłopakiem ze wsi, ale że związałam się z tą ziemią, tym życiem. I że jest mi dobrze. A im... coś przestało pasować w ich własnym, wygodnym mieszkaniu w bloku.

Wtedy wszystko się zmieniło

To było rok później, w czerwcu, gdy zadzwoniła mama. Jej głos był inny niż zwykle – mniej zadufany, bardziej miękki.

– Moglibyśmy przyjechać do was na chwilę? Tata chciałby zobaczyć to gospodarstwo, o którym tyle mówicie.

Byłam zaskoczona, ale zgodziłam się. Paweł nie komentował, tylko skinął głową i zaczął myć werandę. Przygotowaliśmy prosty obiad: młode ziemniaki z koperkiem, mizerię i kotlety z kurczaka. I deser – misę świeżych truskawek. Przyjechali w samo południe. Mama w eleganckiej sukience, tata w lnianych spodniach. Patrzyli dokoła jakby byli w innym świecie. Paweł zabrał ich na krótki spacer między rzędy. Pokazał, jak działają zraszacze, jak prowadzi chłodnię, jak rozmawia z odbiorcami.

Pan to właściwie jest takim... przedsiębiorcą? – zapytał ojciec.

– Tak, rolnictwo to też biznes. Trzeba myśleć, liczyć, inwestować. Ale to też styl życia – odpowiedział Paweł, z dumą.

Po obiedzie siedzieliśmy pod wiśnią. Tata jadł truskawki bez słowa, w zamyśleniu. Mama poprawiała sobie sukienkę, ale nie była już taka spięta. W pewnym momencie spojrzała na mnie i powiedziała:

– Ty tu naprawdę jesteś szczęśliwa, prawda?

Skinęłam głową. Nie musiałam nic mówić. W mojej opalonej twarzy, rękach pachnących truskawkami, w spojrzeniu, którym obejmowałam Pawła – było wszystko. A potem mama uśmiechnęła się cicho.

Chyba nie doceniliśmy twojego chłopaka...

Paweł spojrzał na mnie z błyskiem w oku. I już wiedzieliśmy: role się odwróciły.

Królowie bywają różni

Dziś czasem siadam na tarasie z kubkiem kawy i patrzę, jak słońce wschodzi nad polami. Pachnie ziemią, truskawkami i kurzem. Czasem przychodzą do nas sąsiedzi – ktoś przynosi sadzonki, ktoś pyta o pracę. Paweł dogląda swoich pól, planuje kolejne inwestycje, rozmawia z kontrahentami. Jest gospodarzem, przedsiębiorcą, liderem. Królem... ale nie w koronie, tylko w roboczych spodniach i z zeszytem pełnym notatek.

Rodzice już nie zadają pytań o teatr i wykształcenie. Mama przyjeżdża z ciastem, tata siada z Pawłem i rozmawiają jak równy z równym. Nauczyli się widzieć wartość w innym świecie niż ich własny. Zrozumieli, że miłość nie zawsze ma garnitur i dyplom. Nie jestem księżniczką. Nie noszę tiuli ani pereł. Ale jestem żoną człowieka, który codziennie buduje coś prawdziwego. Który rano robi mi herbatę, a wieczorem przykrywa mnie kocem na werandzie. Żyjemy skromnie, ale prawdziwie. Bez pozorów. Bez gry.

I czasem myślę – ilu ludzi z miasta, tych eleganckich i pewnych siebie, umiałoby zrobić to, co on? Utrzymać hektary, ludzi, rodzinę. I siebie samego. Ilu by się nie rozpadło w pierwszym deszczu, w pierwszym upale. Królowie bywają różni. Mój pachnie truskawkami i dłonie ma spracowaną. Ale jest królem. Mojego życia. I nikt, absolutnie nikt, nie ma już z tego powodu powodów do śmiechu.

Paulina, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama